Postoje

13 minut czytania

/ Literatura

Postoje

Rozmowa z Urszulą Honek

Dopiero siedem lat temu pojechałam pierwszy raz na dłużej, z moim psem i mężem, do Uścia Gorlickiego. Zaczęliśmy bardzo intensywnie chodzić. Zwiedziliśmy wszystkie okoliczne miejscowości. Wtedy przepadłam – mówi poetka i prozaiczka, autorka „Białych nocy”

Jeszcze 3 minuty czytania

PAWEŁ PODSIADŁY: Czy twoje wyprawy nazwałabyś spacerami, wędrówkami czy może pielgrzymkami?
URSZULA HONEK: Chyba wszystkim naraz. Spacer kojarzy nam się z czymś krótkim, nawet wokół bloku, natomiast jeżeli jeżdżę na wieś w Beskid Niski, to są zawsze wędrówki, dochodzące do 30 kilometrów. Tam i z powrotem, bo zawsze wracam w miejsce noclegu. Nie mam prawa jazdy i czuję, że jest to bardzo dobre, bo wymusza na człowieku chodzenie. Mam ostatnio doświadczenie jeżdżenia po Beskidzie i z absolutnym przekonaniem stwierdzam, że to nie jest to samo. Wydaje mi się, że przestrzeń można poczuć i poznać, tylko chodząc, bo można się zgubić i odkryć takie miejsca, do których byśmy nigdy w inny sposób nie trafili.

Wspominałeś również o pielgrzymce. Oczywiście wszelkie konotacje religijne odpadają. Bardziej myślę o duchowym znaczeniu chodzenia, rozumianym jako bardzo głębokie przeżycie drogi. Ostatnio, wchodząc w pewną miejscowość, poczułam, że dawno nie przeżyłam podobnego wzruszenia. Widok doprowadził mnie niemal do płaczu. To doświadczenie, które najprawdopodobniej zapamiętam do końca życia. Przestrzeń podczas chodzenia bardzo mnie wzrusza. Nie mogę się nią nasycić, więc chcę jej mieć jak najwięcej.

Żeby podróż była pielgrzymką, potrzebny jest cel. Czy twoje wędrówki mają jasno określony cel, poetycką Jasną Górę?
Żadnych Jasnych Gór. Polska jest zbyt przesiąknięta religią; niestety szczególnie w wydaniu festynowym. Zawsze sobie zakładam: dojdę tam czy tam, jednak nigdy nie liczy się to, czy rzeczywiście tam dotrę, tylko co przeżyję po drodze. Nie mówimy tutaj o czymś spektakularnym. To są doświadczenia jedynie wewnętrzne. Jeżeli nie ma dookoła ludzi, nic się nie dzieje, nie jedzie nawet żaden samochód, trudno mówić o zdarzeniach.

Więc ostatecznie jest to nieco pielgrzymkowe.

(Śmiech) Może, ale bez smakołyków na końcu.

Czy przygotowujesz się w jakiś sposób do drogi? To samotne wypady czy z kimś?
Od samego początku jeżdżę z moim mężem – już siedem lat. Urodziłam się na Pogórzu Ciężkowickim, łączy nas z Beskidem miasto Gorlice – tam się załatwiało wszystkie urzędowe sprawy. Nigdy nie jeździłam w Beskid jako dziecko, mimo że mogłam tam dojechać w mniej więcej czterdzieści minut. Nie mieliśmy samochodu, więc moi rodzice do dziś tam nie byli. Od znajomych, którzy stamtąd pochodzą, wiedziałam, że tam jest pusto, że jest pięknie, natomiast nigdy sama się nie wybrałam w kilkudniową podróż. Region jest bardzo źle skomunikowany, do niektórych miejscowości wciąż nie jeżdżą autobusy. Ta blokada była dla mnie istotna – brak dostępu do tego miejsca. Dopiero siedem lat temu pojechałam pierwszy raz na dłużej, z moim psem i mężem, do Uścia Gorlickiego. Kiedy dotarliśmy, zaczęliśmy bardzo intensywnie chodzić. Zwiedziliśmy wszystkie okoliczne miejscowości. Wtedy przepadłam.

Nie robimy jednak żadnych specjalnych przygotowań. Teren jest dosyć mało wymagający. Po prostu kupiłam sobie lepsze buty. Niestety nie chodzi się wygodnie w adidasach. Beskid jest mokry – grząskie gleby, liczne rzeki, przez które trzeba się przeprawić, by dostać się do opuszczonych wsi. Zabieram więc czasami kalosze i sportowe buty, w których można iść dłużej. Im jestem starsza, tym łatwiej znoszę trudne warunki. Kiedyś na początku trochę narzekałam, że trzeba iść pod górę, bo przecież trochę się idzie, ale teraz wszystko przyjmuję z dobrodziejstwem inwentarza. Wysiłek fizyczny bardzo mi pomaga radzić sobie z emocjami. Myślę czasami, że jak się człowiek zmęczy, wtedy jest szczęśliwszy. To proste. Ale mnie interesują proste rzeczy i zwykłe życie.

z archiwum Urszuli Honekz archiwum Urszuli Honek

Co czujesz, gdy ruszasz w drogę?
Właściwie to już jak myślę, że jadę, to jestem szczęśliwa. Przejeżdżam przez Gorlice, mijam Siary, które są bramą Beskidu, i natychmiast się w sposób naturalny do wszystkiego przystosowuję. Jakbym była tam od zawsze. Gorzej jest, gdy wracam do własnego mieszkania w Krakowie. Czuję w nim obcość. Bardzo długo mi zajmuje dostosowanie się do życia w mieście, które powinno być moim domem. Teraz zawsze, gdy mam wolny czas, podczas wszystkich urlopów, kieruję się właśnie tam. Mam plan, że muszę w końcu w Beskidzie zamieszkać, choćby po to, żeby móc w końcu jeździć gdzie indziej. Jest to zwyczajnie takie miejsce, za którym tęsknię, o którym cały czas myślę, kiedy jestem w Krakowie. Na szczęście wszystko zmierza w dobrą stronę i w końcu się tam przeniosę na stałe.

Każdy z nas podróżuje w jakimś tempie. Czasami jest to bicie serca, rozmowa z kimś, urywający się oddech. Co decyduje o rytmie twoich wędrówek?
Rytm był często podyktowany kondycją suczki Ruty, która niestety niedawno zmarła. Im była starsza, tym częściej musieliśmy robić postoje. Zmniejszaliśmy dystanse do dwudziestu kilometrów. Jej samopoczucie mówiło nam, czy jeszcze można iść, czy już trzeba wracać. Oczywiście człowiek myśli też, żeby sam zrobić sobie przerwę. Duże znaczenie ma dla mnie uważność na tych, którzy ze mną idą, i to, co widzę. Nie chodzę zbyt szybko, więc jak mój pies się zestarzał, to razem byłyśmy ogonem. Nie lubię szybko chodzić – mam wtedy wrażenie, że coś mi ucieka. Muszę patrzeć, rozglądać się, zatrzymywać. Nie ma to nic wspólnego z gonitwą, żeby zdążyć na godzinę siedemnastą. Trzeba sobie zrobić przystanek, nawet na piwo w odpowiednim momencie (śmiech).

Czy zdarza ci się coś zabrać z wędrówek do domu? Jakiś fragment tamtych miejsc?
Nie. Przedmioty nie mają dla mnie dużego znaczenia. Mam poczucie, że czego bym nie wzięła, to nigdy nie pokazałoby piękna tego miejsca. Bardziej te rzeczy noszę w sobie. Mam takie wspomnienie, gdy spieszyłyśmy się ze znajomą. Poszłyśmy trochę za daleko, a ona musiała nagle wracać. To był listopad, były bardzo intensywne mgły. Szłyśmy lasem dość szybko i nagle wyszłyśmy na łąkę. Wyglądała jak wyjęta ze „Stalkera” Andrieja Tarkowskiego. To taka sytuacja, o której wiem, że ze mną zostanie. Wróciła potem do mnie przy pisaniu „Białych nocy”. Bez takich wydarzeń i przebywania w tych przestrzeniach nie udałoby mi się napisać tej książki. Napisanie o przyrodzie byłoby niemożliwe. Ważne są obrazy, które ze sobą zabieram. One potem we mnie pracują i niektóre ze mną zostaną aż do śmierci.

Urszula Honek

Ur. 1987, autorka tomów poezji „Sporysz”, „Pod wezwaniem” i „Zimowanie” oraz zbioru opowiadań „Białe noce”. Laureatka Grand Prix Konkursu Poetyckiego im. Rainera Marii Rilkego, Nagrody im. Adama Włodka i Nagrody im. Stanisława Barańczaka. Nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia. Pochodzi z Racławic koło Gorlic.

Poezja i proza są formą zwracania tych obrazów i historii? Zdaje się, że wraz z kolejnymi tomikami poezji w coraz bardziej intymny sposób zwracasz je tym ludziom, którzy zamieszkują lub zamieszkiwali kiedyś Beskid.
Tak. Bo tak samo ważni jak przestrzeń są ludzie. Oni są nieodłącznym elementem tego krajobrazu, a ich wyobraźnia i wrażliwość są z tej przestrzeni wzięte, zapożyczone. Nie byliby tacy, gdyby tam nie byli. Spójrzmy na postać rzeźnika w „Białych nocach”. Pochodzi z miejsca, w którym się urodziłam. Wsiada w malucha i jedzie w Beskid. Wychodzi z auta i czuje to co ja, gdy tam przyjeżdżam. Zdarza mi się więc wkładać moje czucie i widzenie w oczy bohaterów, jednak najbardziej zależy mi na tym, aby pokazać właśnie tych ludzi, a nie samą siebie. Jeżeli nieliczni z nich posiadają moją cechę, to jest to czytelne tylko dla moich bliskich.

Porównując twoje tomiki poetyckie, można odnieść wrażenie, że gniew obecny w „Sporyszu” udało ci się w późniejszych tomach porzucić i zdystansować się do niego. Czy spacerowanie pozwala ci na oderwanie się od samej siebie?
Z jednej strony wszystkie moje książki pisałam, spacerując. Jednak z czasem coraz więcej zabierałam z tej przestrzeni. Z każdą kolejną książką bardziej rozumiałam ludzi i przestrzeń. To też jest pewna umiejętność – umieć coś zabrać i przetworzyć. Mieć z tego pożytek. Ostatnio obserwuję, że jak chodzę, to mniej myślę o sobie. Od dwóch czy trzech lat. Zamiast tego skupiam się na ludziach w przestrzeni. Tak jak wcześniej w przyrodzie, we wszystkich obrazach, jakie widziałam, wypatrywałam własnych stanów emocjonalnych, tak teraz staram się pamiętać o tym, że w tych przestrzeniach są również ukryte ludzkie historie. Więcej rozmawiam z ludźmi. Zdecydowanie wędrówki bardzo na mnie wpłynęły.

Czy kiedy chodzisz, opowiadasz towarzyszącym ci osobom o tym, co widzisz i co cię zachwyca?
Mam poczucie, że każdy chodzi po swojej orbicie. Coś, co mnie porusza, nie musi być tak samo mocnym przeżyciem dla osoby, która to razem ze mną ogląda. Często nawet pomimo tego, że idziemy w grupie, to wędrujemy tak naprawdę sami. Nasze wewnętrzne przeżycia są niepodzielne. Kiedy coś cię zachwyci, powiesz: „Poruszyło mnie to”, ale co za tym stoi? To słowo wcale tego uczucia nie odda. Nie mamy nigdy dostępu do wewnętrznego świata drugiego człowieka, więc myślę, że nieważne, z kim się chodzi, zawsze chodzi się samemu. Mój mąż też jest prozaikiem i widzę, jak on przetwarza pewne emocje z tych naszych różnych wewnętrznie dróg. To, co tam przeżyjemy, jest tylko i wyłącznie dla nas. Ostatecznie możemy się tym podzielić, jedynie pisząc. Nawet wtedy wiem, że nie jestem w stanie dać komuś do tego pełnego dostępu. Ta druga osoba czuje podobnie i w jej emocje również staram się nie wnikać. Są one tak osobiste, że chyba nie powinniśmy zbyt mocno się im przyglądać.

z archiwum Urszuli Honekz archiwum Urszuli Honek

W jaki sposób próbujesz zachować przestrzeń i horyzont Beskidu w twoich tekstach?
Moje wczesne wiersze były dłuższe. Usiłowałam w ten sposób zawrzeć w nich przestrzeń. Podczas pisania „Sporyszu” więcej i intensywniej siedziałam w domu. W dwóch ostatnich książkach większość sytuacji dzieje się w zamkniętych przestrzeniach domów, chat, a mimo wszystko więcej jest w nich oddechu. To się też wiąże z otwartością na ludzi. Pozwoleniem, by przestrzeń w nich korespondowała z naszą. Patrzenie na przyrodę i w horyzont może być tożsame z tym, jak postrzegamy ludzi i jak możemy się na nich otworzyć.

Na przestrzeni lat dążyłam w poezji do redukcji słów. Poczucie, że każde słowo ma znaczenie i należy szukać tych najbardziej właściwych, sprawiło, że ostatnie wiersze są bardziej oszczędne. Myślę, że aby nie stracić nic z przestrzeni, nie można jej zagadać. To jest pewien paradoks, pojawia się szerszy horyzont, ale żeby o nim opowiedzieć, musimy użyć mniejszej liczby słów. Nie bagatelizowałabym jednak roli warsztatu, potrzeby doskonalenia się w pisaniu, gdy coraz bardziej wiemy, czego poszukujemy. Nie chciałabym ciągle pisać tego samego. To by było straszne, gdybym ciągle wydawała taką samą książkę jak debiut, prawda? Możemy być obsesyjni wobec tematów, ale wciąż trzeba szukać odpowiedniego języka, aby coś wyrazić. W moim przypadku poszukiwaniu języka towarzyszyło poszerzenie pola wędrówek.

Redukcja słów, o której mówisz, też jest formą rezygnacji, wyboru właściwych elementów. Jak wtedy, gdy musimy zadecydować, czy przejść przez tę, czy tamtą wieś.
Jak już wiem, że gdzieś dojdę, to lubię wracać inną drogą. Ale czasami też obsesyjnie wracam do pewnych miejsc. Do takich punktów, o których wiem, że muszę je odwiedzić. Nie da się z nich zrezygnować. I najlepiej wracać do nich w różnych porach roku, gdy wyglądają całkiem inaczej. Kiedy widzisz jakąś przestrzeń drugi, trzeci raz, to za każdym razem widzisz co innego. Wiele razy się zastanawiałam, czy jak pójdę w jakieś znane mi już miejsce, to będę w stanie poczuć podobne emocje co za pierwszym razem. Zazwyczaj okazują się niemożliwe do odtworzenia.

To trochę tak, jakbyś była uzależniona i poszukiwała dostępu do emocji tego pierwszego razu.
O! Coś w tym rzeczywiście jest. Pozostawanie w stanie niezaspokojenia też zdarza się w drodze. Wyobrażasz sobie: „Pójdę tam, bo uwielbiam to miejsce”, ale okazuje się, że ono akurat w tym momencie nie przynosi ci tego, czego od niego oczekujesz. A idziesz tam z narkotycznym nastawieniem, że musisz to mieć. 

z archiwum Urszuli Honekz archiwum Urszuli Honek

Skoro tak, to czy zdarzył ci się okres desperacji twórczej, gdy poszukiwałaś inspiracji, może właśnie w spacerach, i pęd pisarski, przechodzący w pęd spaceru, prowadził cię do rozczarowania?
Nie chcę być w takim momencie, gdy będę biegała jak szalona po Beskidzie, żeby szukać inspiracji (śmiech). Myślę, że nic dobrego z tego nie wyjdzie. To wszystko, co napisałam, wyszło naturalnie, choć trwało wiele lat. Nie było w tym żadnego celu, więc wolałabym, żeby rzeczywiście wędrowanie pozostało w atmosferze nieoczekiwania niczego. W takiej formie, w jakiej było dotychczas.