NIENAWIŚĆ: Z historii oburzonych
Ilustracja: Zhenia Oliinyk

20 minut czytania

/ Obyczaje

NIENAWIŚĆ: Z historii oburzonych

Maciej Górny

Twardy podział społeczeństwa na odseparowane od siebie segmenty wypełnione ludźmi myślącymi tak samo stwarza idealne warunki do szybkiego generowania oburzenia

Jeszcze 5 minut czytania

21 października 1916 roku w restauracji wiedeńskiego hotelu Meissl & Schadn urzędujący od 1911 roku premier Przedlitawii (czyli austriackiej części monarchii habsburskiej) Karl hrabia Stürgkh właśnie spożywał obiad w towarzystwie kilkudziesięciu dystyngowanych kolegów. W pewnym momencie nieoczekiwanie do stolika podszedł Friedrich Adler, postać niezupełnie anonimowa, lecz mimo to wyraźnie niepasująca do otoczenia. Syn Viktora Adlera, legendy austriackiej socjaldemokracji, wyciągnął zza pazuchy pistolet i zastrzelił premiera.

Friedrich Adler był utalentowanym fizykiem, do 1911 roku mieszkał w Szwajcarii; Albert Einstein widział w nim swojego następcę w Katedrze Fizyki Teoretycznej Uniwersytetu w Zurychu. Adler wolał jednak wrócić do Austrii i działać w partii socjalistycznej. Jako radykalny pacyfista czuł się w niej od momentu wybuchu wojny osamotniony, odrzucał bowiem wszelkie kompromisy z prowadzącym bezsensowną wojnę państwem, którego wymiar sprawiedliwości uważał za instrument przemocy władzy wobec ludu. Gdy stanął przed sądem, zaatakował monarchię równie ostro jak partię socjaldemokratyczną. Mówił o hańbie, którą okryła się Austria. W książce „Ich klage an!” wojnę określił jako stan „podludzkości”, podobnie jak rewolucję: „Jak długo jest konieczne zabijanie […], tak długo żyjemy w świecie barbarzyństwa, podludzkości”. „Być może na moim obrońcy spoczywa obowiązek, by starać się uratować moje życie – powiedział – ale ja mam obowiązek dać wyraz moim przekonaniom, które są dla mnie ważniejsze niż to, czy w czasie wojny powieszą w Austrii jednego mniej czy jednego więcej człowieka”. Adler został skazany na karę śmierci, cesarz Karol zamienił ją jednak na 18 lat więzienia, a pod koniec swojego krótkiego panowania ułaskawił zamachowca całkowicie.

Do zamachu na prezydenta Gabriela Narutowicza doszło sześć lat później, 16 grudnia 1922 roku. Prezydent Rzeczypospolitej także został zastrzelony wśród ludzi, podczas zwiedzania wystawy malarstwa współczesnego w Zachęcie Narodowej Galerii Sztuki w Warszawie. Podobnie jak w Wiedniu, sprawcę pochwycono natychmiast, a ustalenie jego tożsamości nie przedstawiało żadnej trudności. Był nim malarz Eligiusz Niewiadomski. Pochwycony przez obecnych w budynku, nie stawiał oporu. Całą energię spożytkował na obronę swojego czynu. W śledztwie i na sali sądowej Niewiadomski wygłaszał mowy polityczne, które długo jeszcze rezonowały na łamach endeckiej prasy i w prawicowych wydawnictwach. „Strzały, od których padł Prezydent Narutowicz, pierwotnie nie dla niego były przeznaczone. Miał od nich zginąć Józef Piłsudski, Naczelnik Państwa” – przyznał zamachowiec. Zamiast się bronić, Niewiadomski podjął się uwznioślenia swojej zbrodni. „Odrzucałem obronę dlatego, żeby nie dać nikomu powodu do mniemania, iż chciałbym ratować moją osobę fizyczną. Tak nie jest. Chcę ratować jedynie mój czyn i jego wartość – mówił. – Nie żałuję niczego, zrobiłem to, co było moim obowiązkiem, moim trudnym, ciężkim obowiązkiem. Spełniłem go twardo i uczciwie. Przez moje ręce przemówiła nie partyjna zaciekłość, tylko sumienie i zelżona godność narodu. Tak jak ja, czują tysiące, tylko nie każdy zrobił to, co stało się moim udziałem” („Eligiusz Niewiadomski przed sądem”, Białystok 1923).

Te dwa mordy polityczne dzieli naprawdę wiele, znacznie więcej niż sześć lat. Zestawienie ich nie jest oczywiste; przeciwne, może wywoływać odruch sprzeciwu. Adler zamordował znanego i głośnego lidera partii wojennej, polityka, który wykorzystał światowy konflikt do zduszenia wolności w Przedlitawii. To za sprawą Stürgkha parlament musiał zamilknąć na trzy długie lata, to on ponosił odpowiedzialność za brutalne, militarystyczne rządy, które w krótkim czasie podkopały wiarę i przywiązanie poddanych do monarchii habsburskiej. Ani w roku 1916, ani dziś nie brak ludzi, którzy skłonni są usprawiedliwiać jego mordercę.

Usprawiedliwianie Eligiusza Niewiadomskiego to trudniejsze zadanie. Jego ofiara, profesor politechniki w Zurychu i minister w kilku kolejnych rządach niepodległej Polski, nie był postacią kontrowersyjną, co zresztą przed śledczymi potwierdził jego zabójca. To nie Narutowicz był celem. Posłużył jedynie jako symbol obcej, żydowskiej władzy nad Polską, właściwie tylko dlatego, że miał pecha. W ostatniej, piątej turze głosowania Zgromadzenia Narodowego pokonał kandydata prawicy, wielkiego posiadacza ziemskiego Maurycego Zamoyskiego. Niczym innym polskiej prawicy nie zawinił, co naturalnie nie mało żadnego znaczenia, ponieważ takie rzeczy nigdy nie mają znaczenia.

Sto lat po zabójstwie Gabriela Narutowicza w numerze specjalnym „Dwutygodnika” podejmujemy próbę namysłu nad współczesnymi formami i przejawami nienawiści: klasowej, sieciowej, indywidualnej i wspólnotowej. Przyglądamy się najważniejszym wątkom współczesnych hate studies, a także obrazom, wizualnym zapisom hejtu. Wracamy do lat 20. XX wieku, aby lepiej zrozumieć współczesne lata 20. Wreszcie, piórami ukraińskich autorek zadajemy pytania o nienawiść w kontekście ataku Rosji na Ukrainę.

Dom Spotkań z Historią w Warszawie zaprasza w 100. rocznicę zabójstwa Gabriela Narutowicza  na cykl wydarzeń pod hasłem „Niezgoda na nienawiść”.

Gabriel Narutowicz został co prawda zgłoszony jako kandydat nieposzlakowanie polskiego, choć lewicowego PSL Wyzwolenie, ale w oczach politycznych przeciwników szybko zaczął uosabiać inne, groźniejsze i bardziej mroczne siły. Kiedy po odpadnięciu kandydata mniejszości narodowych Jana Baudouina de Courtenay trzecie co do wielkości stronnictwo sejmowe, Blok Mniejszości Narodowych, przeniosło głosy właśnie na Narutowicza, wszystkie elementy potrzebne do stworzenia idealnego obrazu wroga wskoczyły na swoje miejsce. Oto żydowskie głosy (co prawda cały Blok dostarczył ledwie jednej czwartej niezbędnego poparcia, a nie składał się przecież tylko z posłów żydowskich, byli tam także reprezentanci pozostałych mniejszości) wyniosły na najwyższy urząd Rzeczypospolitej kosmopolitycznego profesorka, irytującego przesadnym opanowaniem i demonstracyjną uprzejmością. Niewiadomski nie wspominał jednak w zeznaniach o irytujących manierach swojej ofiary; bulwersował się wyłącznie symbolicznym wymiarem elekcji Narutowicza. Zresztą wkrótce po śmierci Narutowicza jego następca, Stanisław Wojciechowski, został wybrany dzięki poparciu dokładnie tych samych ugrupowań. Tym razem udział w tym gronie mniejszości narodowych nie wywołał na prawicy żadnych poważniejszych wstrząsów. O co zatem chodziło?

Historycy dostarczają wyjaśnień na dwóch poziomach. Na ogólniejszym, europejskim Mark Mazower ponad dwadzieścia lat temu scharakteryzował okres międzywojenny jako europejską wojnę domową, w której prawica i lewica stanęły przeciwko sobie nie tyle w walce politycznej, ile w zbrojnym klinczu. Zradykalizowany język polityki zstępował ze szpalt gazet i propagandowych plakatów, inspirując radykalne działania, ów „czyn”, o którym uwielbiali gadać zwolennicy konserwatywnej rewolucji (i nie tylko oni, w Polsce piłsudczycy także nadużywali tego słowa). Ta przemoc przeważnie kończyła się w Europie, przynajmniej na jakiś czas, triumfem prawicy. Zamach Niewiadomskiego wpisuje się w ten schemat idealnie.

Na poziomie partykularnym, polskim znakomitą pracę wykonał kilka lat temu Paul Brykczynski. W książce „Gotowi na przemoc” mord na Narutowiczu przedstawił w kontekście brutalnej antysemickiej kampanii towarzyszącej wyborom w 1922 roku. Po głosowaniu na prezydenta nagonka jeszcze się wzmogła, a elekt skupił na sobie całą wściekłość polskiej prawicy. Młodzi mężczyźni o ograniczonych funkcjach poznawczych, zasilający szeregi każdej konserwatywnej rewolucji, uformowali pochód, który spod sejmu dotarł pod mieszkanie generała Hallera, wojennego bohatera endecji. Generał pozdrowił „towarzyszy broni”, wspierając ich gniew na hańbę, jaką wybór Narutowicza miał sprowadzić na ojczyznę. Chwilę później do tłumu przemówił redaktor endeckiej „Gazety Porannej 2 Grosze” Antoni Sadzewicz:

Zaślepienie lewicy i ludowców sprawiło, że najwyższym przedstawicielem Polski ma być człowiek, który jeszcze dwa dni temu był obywatelem szwajcarskim i któremu na gwałt, może już po wyborach na prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej sfabrykowano obywatelstwo polskie. W roku 1912 Żydzi narzucili Warszawie niejakiego Jagiełłę jako posła do Dumy rosyjskiej. Dziś posunęli się dalej: narzucili pana Narutowicza na prezydenta.

Kiedy czyta się te słowa dziś, trzeba wziąć poprawkę na sprawy dla słuchaczy Sadzewicza zrozumiałe i ważne, a dla nas przebrzmiałe. W 1912 roku odbyły się w Rosji (a więc także w Warszawie) wybory do czwartej Dumy Państwowej. Jednym z kandydatów był sam Roman Dmowski. Wybory były wielostopniowe i już na etapie wyłaniania elektorów stało się jasne, że kandydat antysemicki będzie miał nieduże szanse, choćby z tego względu, że wśród elektorów znalazło się całkiem dużo Żydów. A gdy drugim kandydatem prawicy został konserwatysta Jan Kucharzewski, klęska Dmowskiego stała się praktycznie pewna. Ostatecznie przegrali obaj prawicowcy, a mandat zdobył socjalista, Eugeniusz Jagiełło z PPS-Lewicy.

Dmowski nie zamierzał łatwo pogodzić się z tą porażką, a ponieważ był politykiem równie zdolnym, co bezwzględnym, przekuł ją w sukces swojego obozu. Wybór Jagiełły „głosami Żydów”, zupełnie jak głosowanie na Narutowicza dziesięć lat później, dał asumpt do rozpętania paniki moralnej i uruchomienia antyżydowskiej akcji bojkotowej. Endeckie bojówki atakowały żydowskie sklepy i zastraszały ich klientów, partia organizowała antysemickie demonstracje i napady na Żydów i „żydowskich pachołków”, a wszystkie te działania przysłużyły się do ukształtowania partii tak, jak tego sobie życzył Dmowski: jako posłusznego narzędzia w ręku przywódcy i groźnej broni przeciw każdemu, kogo ów przywódca uzna za wroga.

„Gazeta Poranna 2 Grosze”, której pierwszy numer ukazał się we wrześniu 1912 roku, była trybuną prasową akcji bojkotowej. Organ Sadzewicza stanowił nową jakość w dziejach polskiej prasy. Już przedtem gościły w niej antysemickie treści, a także tania sensacja. Połączenie jednego z drugim w formie popularnej nie tylko w zamierzeniu, lecz i w praktyce rynkowej pozostawało dotąd niespełnionym marzeniem prawicowych oszołomów. Grzegorz Krzywiec, znawca tego dyskursu, charakteryzuje go następująco (w książce „Polska bez Żydów. Studia z dziejów idei, wyobrażeń i praktyk antysemickich na ziemiach polskich początku XX wieku”, Warszawa 2017):

Żydzi stali się tam niemal syndykatem zbrodni, a na każde przestępcze wydarzenie, w którym przewijały się choćby osoby pochodzenia żydowskiego, anonimowi autorzy dziennika potrafili znaleźć proste wyjaśnienie potwierdzające najbardziej złowrogie scenariusze spisku żydowskiego. W tym niepokojąco mrocznym spojrzeniu na świat Żydzi zawsze odgrywali role arcywroga-Złego. Naród żydowski to zarazem diaboliczne wcielenie tradycyjnego chrześcijańskiego prześladowcy, biologicznego deprawatora, jak i uosobienie wroga sprawy narodowej. Chimeryczna postać Żyda pojawiała się wszędzie: w tym niemal akrobatycznym dynamizmie wszystko łączono ze wszystkim. W każdym numerze pobrzmiewał podobny eliminacyjny refren, a redakcja przedstawiała się na dodatek jako ofiara zmowy żydowskiej.

Akcja bojkotowa napędzana prasową nagonką trwała w najlepsze, kiedy przez ziemie polskie przetaczała się Wielka Wojna. W 1915 roku, po wypędzeniu Rosjan z Królestwa Polskiego, niemieckie i austro-węgierskie władze okupacyjne jej zakazały, ale w praktyce jeszcze przed jesienią 1918 roku endecy wznowili swoje działania. Odzyskanie niepodległości także nie położyło im kresu, przeciwnie, incydentów antysemickich przybyło.

Oburzenie prawicy na wybór Narutowicza miało zatem za sobą zaskakująco długą historię. Napędzała je ta sama nienawiść, która rozlała się po polskich ulicach i szpaltach gazet dziesięć lat wcześniej. Ale to jeszcze nie wszystkie konteksty zamachu, o których warto wspomnieć. Gotowość na przemoc, o której pisał Brykczynski, brała się nie tylko z długoletniej kampanii politycznej, lecz także z całkiem świeżego doświadczenia Wielkiej Wojny, wojny polsko-bolszewickiej, polsko-ukraińskiej i wszystkich innych konfliktów zbrojnych, w które uwikłała się młoda Rzeczpospolita. Kiedy generał Haller zwracał się do tłumu młodych mężczyzn per „towarzysze broni”, nie miał na myśli kombatantów walk ulicznych z przechodniami o semickim wyglądzie albo weteranów akcji tłuczenia szyb w żydowskich sklepach. Odwoływał się do wspólnego doświadczenia mobilizacji podczas pierwszych wojen niepodległości, przede wszystkim wojny z bolszewikami. Bardzo wielu młodych działaczy skrajnej prawicy, zbyt młodych, by wziąć udział w I wojnie światowej, miało za sobą epizody z bronią w trakcie bitwy warszawskiej i polskiej ofensywy, która nastąpiła bezpośrednio po niej.

Oczywiście, tej przygody nie dało się porównać z kilkuletnim okopowym doświadczeniem weteranów Wielkiej Wojny, niemniej podjęcie takiej próby niejednemu wydawało się wówczas kuszące. Ledwie dwa miesiące wcześniej, jesienią 1922 roku władzę w Rzymie przechwycili faszyści, sfrustrowani weterani, było więc z kogo brać przykład. Co prawda wielu młodych ochotników 1920 roku w ogóle nie wzięło udziału w żadnej bitwie, bo wypadki na froncie zmieniały się zbyt szybko: bolszewicy uciekali tak prędko, że ochotnikom często pozostawało wyzwalanie opuszczonych miejscowości albo pilnowanie jeńców. Ale po to właśnie potrzebowali Hallera, który rzeczywiście w czasie wojny walczył i siłą swojego autorytetu potrafił wypełnić luki w życiorysach młodych weteranów polskiej prawicy.

Problematyczne kombatanctwo to jednak niejedyne i nie najważniejsze zetknięcie młodych nacjonalistów z wojną. Wszyscy mieli na koncie inne, znacznie prawdziwsze, tyle że najczęściej zupełnie nieheroiczne. Poczynając od 1914 roku, społeczeństwo ziem polskich doświadczało na co dzień przemocy, która pozostawiła ślad na całym pokoleniu i zradykalizowała polską politykę. Chodzi nie tylko o front, który przesuwał się w tę i we w tę kilkakrotnie. Wielka część kraju, włącznie z Warszawą, doświadczyła długotrwałej okupacji, połączonej z bezprecedensowym wyzyskiem gospodarczym na rzecz Rzeszy. Protesty społeczne tłumiono najczęściej siłą, ale i tak ulice polskich miast stały się sceną masowych protestów. Przemoc wkradała się do zakładów pracy, w każdym razie tych, które jeszcze funkcjonowały, ponieważ na terenach okupowanych powszechnym doświadczeniem stało się bezrobocie. Wskaźniki przestępczości poszybowały w tych warunkach w górę, co znajdowało odbicie w kronikach policyjnych opisujących na przykład przypadki kanibalizmu z głodu. Frustracja społeczeństwa rosła, co zaostrzało konflikty wewnętrzne, takie jak konflikt polsko-żydowski. Nawet gesty przyjazne wobec okupowanej ludności dawały czasem asumpt do fizycznej konfrontacji. Kiedy Niemcy ponownie otworzyli Uniwersytet Warszawski, sądzili, że krok ten przysporzy im popularności i pozwoli wyraźnie odróżnić nowe, światłe rządy Berlina od barbarzyńskiego reżimu Rosji. Uniwersytet stał się jednak zarzewiem konfliktów z okupantami, a także pomiędzy Polakami, a studenci masowo uczestniczyli w zamieszkach antysemickich.

Wreszcie, kiedy już Polska odzyskała niepodległość, tysiące mężczyzn trafiło na nowe fronty przeciwko Ukraińcom, bolszewikom, Litwinom, Niemcom, Czechosłowakom, chłopskim samoobronom na wschodzie i zwykłym uzbrojonym bandytom. Ci sami żołnierze stali się rozsadnikiem przemocy wewnątrz kraju. W latach 1919 i 1920 doświadczeniem powszechnym stała się przemoc polskiego wojska wobec żydowskiej ludności cywilnej. W pobliżu dworców kolejowych, gdzie eszelony zatrzymywały się po drodze na front oraz na stacjach przesiadkowych, takich jak Koluszki, polscy żołnierze bili Żydów, obcinali im brody, niszczyli żydowskie mienie. Ofiar i sprawców były setki, świadków grube tysiące. Interpelacje w tej sprawie za pośrednictwem żydowskich posłów trafiały na forum Sejmu Ustawodawczego, ale był to tylko wierzchołek góry lodowej. Nie chodziło o odosobnione wypadki, tylko o zjawisko masowe, zaostrzające wojenną demoralizację. Ludzie oswajali się z obecnością przemocy na co dzień.

Historia ani się nie powtarza, ani nikogo niczego nie uczy. Zestawianie dzisiejszej brutalizacji polityki z tamtą, tego zamachu ze współczesnymi nie oznacza, że jesteśmy w tym samym miejscu co sto lat temu. Pokusa analogii jest równie wielka, co zwodnicza. Nawet kilka lat i kilkaset kilometrów dzielące tragiczne wydarzenia w wiedeńskim hotelu i w Zachęcie stwarzają zupełnie odmienne konteksty i do dziś przyczyniają się do różnej oceny obu zamachowców. To skomplikowany układ, w którym elementy wpływają na siebie w nieprzewidywalny sposób, czasami wypychając na powierzchnię wydarzenia z przeszłości, jak wspomnienie heroicznych początków antysemickiej kampanii bojkotowej podczas wystąpienia Sadzewicza. Konkluzja „to zupełnie jak wtedy” zawsze jest fałszywą konkluzją, ponieważ prawdopodobieństwo, że powtórzą się jakiekolwiek dłuższe sekwencje wydarzeń, jest minimalne. Być może warto się zastanowić, które z poszczególnych elementów sprzed stulecia mają swoje ekwiwalenty w dzisiejszym życiu publicznym Rzeczypospolitej, a których w nim brak.

Cóż, bez wątpienia znalazło się w niej miejsce dla Sadzewiczów i ich organów. Sprawnie realizujących medialne kampanie nienawiści zgodnie z partyjnym zleceniem. Zgadza się także profil typowych obiektów nagonki, włącznie z jej najtragiczniejszą ofiarą, prezydentem Gdańska Pawłem Adamowiczem. Podobnie jak w 1922 roku nienawiść prawicy kieruje się werbalnie przeciw „lewactwu”, ofiarami szykan i przemocy bywają jednak częściej centryści i profesjonaliści, broniący etyki swojej profesji, na przykład prawa. Język nagonki stał się po stu latach mniej kwiecisty i znacznie mniej antysemicki, ale obyczaj wykluczania adwersarzy z prawa do bycia Polakami zachowuje najwyraźniej świeżość i atrakcyjność. Szwajcarski paszport Narutowicza zajmował w tym języku to samo miejsce co niemieckie (a do tego arystokratyczne) nazwisko Róży Thun czy dziadek w Wehrmachcie. 

Ale jest coś jeszcze, co łatwiej uświadomić sobie, powracając do scen z początku tego tekstu. Przy wszystkich różnicach – przede wszystkim ideologicznych – dzielących Adlera i Niewiadomskiego po pochwyceniu przez policję obaj zachowywali się uderzająco podobnie, wykorzystując swoje zeznania i wystąpienia przed sądem do wygłaszania kazań, skierowanych tylko i wyłącznie do swoich, dziś powiedzielibyśmy pewnie: do swojej bańki informacyjnej. Żaden z nich nie wyrażał skruchy z powodu zabicia człowieka. Zamiast tego sami nominowali się na rycerzy sprawiedliwości, którzy słuszne oburzenie zdrowej części narodu przekują w czyn, nawet za cenę poświęcenia własnego życia.

Wśród wszystkich analogii kultury politycznej sprzed stu lat z tą dzisiejszą właśnie ta napawa mnie największym niepokojem: rezygnacja z próby porozumienia się z ludźmi spoza wspólnoty myślących tak jak my to najprostsza recepta na zyskanie łatwego poparcia nawet dla idei co najmniej kontrowersyjnych. Twardy podział społeczeństwa na odseparowane od siebie segmenty wypełnione ludźmi myślącymi tak samo stwarza idealne warunki do szybkiego generowania oburzenia. To jak gotowanie wody: w mniejszym garnku temperatura wzrośnie szybciej niż w większym. Oburzenie z kolei może stać się zarzewiem i usprawiedliwieniem przemocy.

Na koniec trochę optymizmu: przy wszystkich tych – zarówno powierzchownych, jak i głębokich – historycznych podobieństwach brak nam dziś jednak (na szczęście) kluczowych doświadczeń mieszkańców Polski wczesnych lat 20. – wojny, rozpanoszonej przemocy i nędzy (chciałem dopisać do tej listy hiperinflację, ale po krótkim namyśle jednak się powstrzymałem, żeby nie zapeszyć). To ważne, bo bez tej psychicznej podściółki nie da się zrozumieć, skąd przed stu laty brała się powszechna łatwość sięgania po fizyczną przemoc. Tak, wiem, akurat w tej chwili to nie jest wielka pociecha. Ale zawsze coś.