TYMOTEUSZ MILAS: W posłowiu do 222 czterowierszy Jana Skácela „Boso po tłuczonym szkle” piszesz, że są takie jego wiersze, które ludzie znali na pamięć. To jaki tobie przychodzi na myśl, gdy myślisz: Skácel?
MICHAŁ TABACZYŃSKI: Skácel był jedynym obok Jaroslava Seiferta poetą, którego wierszy uczyliśmy się na bohemistyce na pamięć. Po prawie dwóch dekadach potrafię wyrecytować „rosniček rosných hlasy rosné – (a ráno bývá neúprosné) – za všechny co jsou v srdci bosí – hlasitě z čisté rosy prosí”. Jak to się mówiło: obudzony w środku nocy.
Słychać tę melodię języka. A jak go przełożyłeś?
To jest trudny wiersz do przełożenia. Skácela na polski przekładało co prawda kilku bardzo dobrych tłumaczy, ale oprócz mnie tylko Zbigniew Machej przekładał czterowiersze. Również ten. W wierszu jest taka zagwozdka: owe „rosničky”, które mają w czeskim silną konotację z rosą, to są żabki, rzekotki – po polsku – drzewne, więc tego odniesienia brakuje. W dodatku cały ten wiersz oparty jest na tej jednej właśnie – rośnej – aliteracji. O ile dobrze pamiętam, Zbigniew Machej przetłumaczył to jako „rośnych rzekotek chór rozgłośny”. I przecież nie mogłem powtórzyć tego translatorskiego gestu. Zbigniew mnie tu trochę zablokował, ograniczył.
Ale dało ci to też wolność wyboru.
Można i tak to widzieć. Stwierdziłem, że pójdę za polszczyzną, i zostawiłem „rzekotki drzewne” i aliterację w pierwszym i czwartym wersie oparłem na tym „rz”: „rzekotek drzewnych rzewne głosy – (a ranka nie da się uprosić) – ten chór za wszystkich w sercu bosych – pacierze z drzew jutrzenne wznosi”. Stąd też zmiany: skoro „rosničky rosné” swoje modły wznoszą z rosy, to rzekotki powinny chyba z drzew. To zresztą jest wspaniały wiersz, który pokazuje istotę konstrukcyjną Skácelowego wiersza, jego podstawową zasadę. Jest taką synekdochą całości. Wiersze, a już szczególnie czterowiersze Skácela, były robione z brzmienia, brzmieniowych asocjacji i tę zasadę powtórzyłem w przekładzie: mogłem czynić jakieś odstępstwa leksykalne, ale brzmieniu starałem się być zawsze wierny.
Skácela tłumaczyłeś też wcześniej. Im więcej wierszy, tym wyżej była poprzeczka, czy może z czasem stało się to dla ciebie rutyną?
Żadnej rutyny, oczywiście. Nie z nim te numery. To było tak: drugi wybór, „Zakazany człowiek”, powtarzał całość wyboru pierwszego – „Bolą mnie litery”, i dokładał doń jeszcze raz tyle wierszy. Na potrzeby tych tomów przetłumaczyłem już około 40 czterowierszy. Wystarczyło więc, bagatela, dotłumaczyć ich jakieś 180, żeby przygotować „Boso po tłuczonym szkle”.
Jan Skácel, „Boso po tłuczonym szkle”. Przeł. Michał Tabaczyński, PIW, 80 stron, w księgarniach od lutego 2023Poezja Skácela była bogatsza w gatunki liryczne. Czemu „Boso po tłuczonym szkle” składa się tylko z czterowierszy?
Powiedziałbym: to nie ja wybrałem, to Skácel. W roku 1983 wydał tom „Naděje s bukovými křídly” (Nadzieja z bukowymi skrzydłami) zawierający dwa setniki czterowierszy, które powstały w czasach jego wymuszonego milczenia. Nie wiem, czy to jest najwybitniejsze dzieło Skácela, ale wiem za to, że jest najbardziej niesamowite.
W jakim sensie?
Wybitność widać pewnie najlepiej w poszczególnych wierszach. Natomiast niesamowitość dotyczy całego projektu, jakim są te cykle czterowierszy (oprócz tych setników jest jeszcze cykl „Na pustej dłoni kamyk”). To najdziwniejsza i najbardziej rozpoznawalna jego forma. Ten przedziwny rozmach, który widać w tym tomie (bo to malutkie wiersze, ale działają swoją liczbą i wzajemnymi powiązaniami, plotą bowiem gęstą sieć współbrzmień i ech), stał się jego znakiem firmowym. Chyba też właśnie czterowiersze przyniosły mu popularność. Wznawiano je kilkakrotnie. Również ostatnio.
Kiedy rozpoczęła się jego popularność w Czechach? W latach 80.?
Skácel był chyba popularny – mniej lub bardziej, bo mówimy przecież o poecie, który prozę uprawiał incydentalnie – odkąd rozpoczęło się jego poetyckie istnienie. Tak mogę przynajmniej domniemywać, bo przychodzę do tej kultury literackiej z zewnątrz, więc to jest zawsze przybliżenie i domniemanie na podstawie artykułów prasowych, książek, jakie o nim wychodziły, obecności wznowień, przedruków. I wydaje mi się, że był popularny od debiutu w roku 1957. Skácel był bardzo późnym debiutantem, w momencie wydania pierwszej książki miał 35 lat. Szczęśliwie odrzucono mu jego stalinowskie wiersze. W latach 80. stał się poetą powszechnie uważanym za największego w Czechach, co jest trochę niesprawiedliwym, gorzkim komplementem, bo stało się to wtedy, gdy umarli wszyscy inni wielcy. Umarli wówczas i Vladimir Holan, i Jaroslav Seifert, i najbliższy przyjaciel Skácela – Oldřich Mikulášek. I wtedy, do roku 1989, roku jego śmierci, mówiono, że ze wszystkich wielkich poetów pozostał sam Skácel. Ta sukcesja jest potwierdzona ikonicznym zdjęciem z pewnego pogrzebu. Oto w 1986 roku umiera Seifert i Skácel jako przedstawiciel czeskiej poezji wygłasza nad trumną mowę pożegnalną. Skácel zatroskany, może i zrozpaczony, zziębnięty, w tle zimowy cmentarz, bo Seifert umarł w styczniu, a w oddali tłum ludzi żegnających noblistę. Skácel potem napisał o tym piękny wiersz. Jest tam taki fragment, że rodacy ciskają Seifertowi do grobu garstki gliny, żeby mu ziemia ojczysta była cięższa. I Skácel faktycznie pozostał największy.
Na ziemi jałowej?
Na ziemi bez poetów starszego pokolenia, bez gigantów czeskiej poezji. I żył po śmierci ostatniego z nich, Seiferta, jeszcze tylko trzy lata.
Ale był taki czas, kiedy Skácel nie był publikowany, objęto go zakazem druku. Jak wtedy jego wiersze docierały do czytelników?
Nie był publikowany – dodajmy – oficjalnie. Jego wiersze krążyły w maszynopisach, bo czterowiersze przepisywano. To akurat było stosunkowo łatwe. Był też publikowany za granicą. W emigracyjnej oficynie Škvoreckych, Sixty-Eight Publishers, wydano pierwszy setnik wierszy Skácela, a w piśmie emigracyjnym Pavla Tigrida „Svědectví” wyszedł drugi setnik. Dostęp do jego wierszy był więc taki, jak do dzieł innych zakazanych poetów. Czyli marny. Tylko dla wtajemniczonych. Był oczywiście znany w środowisku literackim. Przyjaźnił się z Milanem Kunderą, Oldřichem Mikuláškiem, znał się z Bohumilem Hrabalem i Seifertem. Mieszkał co prawda w Brnie, ale przecież obracał się w środowisku największych czeskich pisarzy, bo też do tego właśnie wąskiego kręgu należał.
Z czego wynikał zakaz druku? Z zaangażowania politycznego?
Z normalizacji, którą wprowadziły władze komunistyczne. Skácel nie był kimś, kogo można by nazwać działaczem opozycyjnym. Ale, jak wiadomo, po praskiej wiośnie nadeszła kolejna fala totalitaryzmu. Czechy miały pod tym względem fatalną historię. U nas stalinizm skończył się w roku 1956, a w Czechach właściwie on się nie kończył. Był zjawiskiem cyklicznym, nawracającym. Słabł, po czym znowu przybierał na sile. Słabł i znowu. I kolejna fala stalinizmu objęła lata 70., czas po praskiej wiośnie. Zakaz druku w jego przypadku nie wynikał z jakiejś szczególnie antytotalitarnej wymowy wierszy. Na listy proskrypcyjne władzy trafił, jak sądzę, razem ze wszystkimi, którzy w tym ruchu wokół praskiej wiosny coś znaczyli. A Skácel był redaktorem naczelnym jednego z najważniejszych pism społeczno-kulturalnych ówczesnej Czechosłowacji, „Host do domu”, które wówczas zlikwidowano. Nie był opozycjonistą i nawet do stycznia 1970 roku był członkiem Komunistycznej Partii Czechosłowacji. Ale był intelektualistą, który swoją działalnością dziennikarską przygotował grunt pod praską wiosnę. To wystarczyło.
Michał Tabaczyński
Ur. 1976, eseista i tłumacz (z angielskiego i czeskiego). Ostatnio opublikował esej „Pokolenie wyżu depresyjnego” (2019) oraz przekłady „Anatomii melancholii” Roberta Burtona (2020; nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia) i „Pożegnania z biblioteką” Alberto Manguela (2022).
Jak sobie wtedy radził?
Podobno słabo. Przez 11 lat pozostawał bez pracy, bez jakichkolwiek możliwości udziału w oficjalnym życiu kulturalnym jako publicysta, dziennikarz, twórca. Na dodatek chorował. Choroba i bieda pogłębiły jego poczucie beznadziei. Miał nawet bardzo ambitne pomysły – chciał na przykład napisać popularną historię literatury czeskiej. Samotność w Brnie strasznie mu doskwierała. Wyjechali znajomi, emigracyjna fala po praskiej wiośnie była spora. Czasem jeździł do Pragi, urządzał sobie – z żoną albo sam – wycieczki po Morawach Południowych. Ale na 11 długich lat wpadł w czarną dziurę. I już nigdy się nie podniósł. Kiedy w latach 80. zaczęto go publikować, to jego prozy wychodziły tylko w ulotnych drukach, jako wstępy do katalogów wystaw czy przedmowy do książek innych pisarzy. Odzyskał pozycję w środowisku literackim, gdy już ciężko chorował. Pod koniec życia odbierał dużo nagród, w tym międzynarodowych. Bawarska Akademia Sztuki przyjęła go w poczet swoich członków. W Lukce odebrał Nagrodę im. Petrarki – laudację wygłaszał Peter Handke. W Vilenicy otrzymał nagrodę Słoweńskiego Związku Pisarzy, ale był zbyt chory, żeby nagrodę odebrać – jak to było w zwyczaju – w jaskini, więc wręczali mu ją u wejścia. Ale do Brna wracał już karetką. Jednak najbardziej dramatyczne w całym życiorysie tego zniewolonego, udręczonego poety jest to, że zmarł na miesiąc przed kluczowymi wydarzeniami aksamitnej rewolucji i na dwa miesiące przed zaprzysiężeniem Václava Havla na prezydenta.
Skácel ukształtował odrębną poetykę, jego poezja odróżniała się od Seiferta i Holana. Seifert, przynajmniej późny, był poetą narracyjnym, pisał często poematy, które pozwalają dać głęboki oddech liryczno-melancholijnej opowieści. Holan to poeta wysoce intelektualny, taki klasyczny poeta doctus. Natomiast niesamowitość w czterowierszach Skácela polega na tym, że w tej lapidarnej i zarazem lekkiej formie pozwalają one zawrzeć treści metafizyczne i realistyczne. One się przenikają.
Może i zgodziłbym się, ale jednak z pewnym zastrzeżeniem. Nie wiem, czy można tu mówić o realizmie. Raczej o poezji szczegółu. Czeska krytyka podkreślała, że Skácel i Mikulášek byli spadkobiercami innego niezwykłego poety, Jiříego Ortena. To taka, można powiedzieć, poezja mikroskopowa, powiększająca szczegół, przyglądająca się zjawiskom tego świata często na poziomie komórkowym. Skácel jest skupiony na szczególe i – to wzmacnia wrażenie – pracuje na przestrzeni kilkudziesięciu sylab.
A czy w poezji Skácela można odnaleźć jakieś wpływy polskiej poezji?
Nie. Ale można by znaleźć paralele między nim a Tadeuszem Nowakiem, Józefem Czechowiczem, a też – może zresztą najsilniejsze – Jerzym Ficowskim. Dlatego najsilniejsze, że Skácel nie był poetą wsi, to był człowiek wielkiego, jak na czeskie warunki, miasta. Rekwizytorium Skácela nie było typowo wiejskie. Ale, owszem, jego poezja może interesować dzisiaj ekokrytykę. Bo to właśnie w czterowierszach Skácel często oddaje głos pozaludzkiemu czy też nieludzkiemu światu. Mówi w imieniu świata, którego zwykle nie słuchamy. Dzięki czemu też – paradoksalnie – mówi coś ważnego o człowieku. O jego dziwnej naturze: z jednej strony wrażliwie bolesnej, z drugiej – przemocowej.
Choć mieszkał we wsi Vnorovy krótko, bo szybko wyjechał stamtąd z rodzicami do miasta, to jednak czuł związek ze swoją „pierwszą małą ojczyzną”.
Skácel sam mówił, że z tych Vnorovów bierze się cały jego świat. Ja uważam, że to jest część jego automitologizacji. To był jednak człowiek miasta, poeta miasta, który – zdarzało się – używał metaforyki przyrodniczej. Cieszę się bardzo, że do „Boso po tłuczonym szkle” ilustracje stworzyła Vendula Chalánková, bo jej niezwykłe nowoczesne obrazy przełamują ten stereotyp poety „traw, motylków, ptaszków”.
A można mówić o żywej tradycji wiersza Skácelowskiego we współczesnej poezji czeskiej? Czy oddziałuje na młode pokolenia poetów, którzy zaczęli tworzyć po jego śmierci pod jego wpływem?
W Brnie, gdzie mieszkał przez większość życia, jest aż nadobecny. Na rynku stoją dwie fontanny, na których wpisano cytaty z jego wierszy. Przed jego domem jest płaskorzeźba. Na wzgórzu Špilberk stoi pomnik jego głowy. Petr Čichoň, współczesny poeta morawsko-śląski, u którego widać zresztą – czy może lepiej: słychać – bardzo wyraźnie wpływy skácelowskie, opowiadał mi, że poeci brneńscy dzisiaj wybierają na swojego patrona raczej Mikuláška, bo rzekomo mniej sklasyczniał. Mnie się często zdaje, że słyszę u innych poetów Skácela. Czytam na przykład brneńczyka Dalibora Maňasa i słyszę nieraz Skácela. Ale nie wiem, czy to przypadkiem nie moje skrzywienie. Więc jestem ostrożny. Natomiast Petr opowiadał mi również o takim lokalnym zwyczaju, że oto brneńscy poeci regularnie spotykają się przy tej głowie Skácela – to ich punkt zbiorczy przed wyjściem w miasto.
Czemu wybrałeś ten tytuł: „Boso po tłuczonym szkle”? To fraza pochodząca z jednego z czterowierszy.
Ten tytuł zwraca uwagę na bardzo ważny aspekt poezji Skácela – na cierpienie. A to stoi w interpretacyjnej kontrze do utartych opinii pojawiających się w recepcji krytycznej. Mówi się o nim: poeta ciszy, poeta dojrzałości, poeta melancholii. Prawda, oczywiście, że prawda. Ale moim zdaniem Skácel jednak jest przede wszystkim poetą cierpienia. Jest taki świetny jego wiersz „Tejrezjasz czyta historię króla Edypa spisaną brajlem”, w którym łączy retorykę cierpienia z praktyką czytania, no – z literaturą po prostu. To wiersz, który wyjaśnia te Skácelowskie przerwy między wyrazami, które stosował często zamiast interpunkcji. W pewnym momencie Tejrezjasz mówi: „proszę mi wybaczyć [pauza] że [znów pauza] tak zacinam się [i jeszcze jedna] czytając te urywki [i znowu pauza] z księgi życia dla ociemniałych ale mam pokaleczony palec i bolą mnie litery”. To jest wygłos tego wiersza, pauza jest tu znakiem realnego cierpienia, lektura jest procesem bolesnym. Najdosłowniej, ale i metaforycznie. Więc fraza „boso po tłuczonym szkle” wpisuje się w fizjologiczny czy fizyczny aspekt czytania i mówi o bolesności literatury. Jakoś mi bliska idea.
Wydaje się, paradoksalnie, sądząc po ilości czterowierszy, że pisanie przychodziło mu z ogromną łatwością. Czy czasami nie brakowało mu krytycznej samokontroli wobec tego „automatycznego”, podświadomego zapisu, poetyckiej nadproduktywności? Czy może te wszystkie czterowiersze były wycyzelowanymi konstrukcjami?
Tego oczywiście nie wiemy. Nie przeglądałem archiwum Skácela. Natomiast jest jeden argument przeciwko tezie mówiącej, że te wiersze są zapisem automatycznym. One poddane są wielu formalnym rygorom. Choćby ten najbanalniejszy: wszystkie są rymowane. Nie wiem, czy to automatyzm, ale to pewna właściwość jego poetyckiego ucha.
Miałem na myśli klasycystyczną formułę wiersza, zrytmizowanego i rymowanego. Ta powtarzalność tych elementów jest wyraźna i charakterystyczna dla czterowierszy Skácela.
To tylko jeden z rygorów. Drugi to wersyfikacja. Rzadko możemy znaleźć wiersze sylabiczne, ale i tak jest w nich dużo zabaw metrum. Jest jeszcze inna rzecz, zapewne najważniejsza. Wszystkie niemal wiersze oparte są na brzmieniu i etymologii słów. Wokół jednego słowa klucza albo jakiegoś dźwięku Skácel buduje wiersz na zasadzie współbrzmień i ech, tajemnych, skrytych brzmieniowych połączeń słów. Możemy to nazywać zabawą, ale możemy też odkrywaniem ukrytej mechaniki języka czeskiego. Tu muszę dodać do tych wcześniejszych jego określeń, że to był też poeta etymologii. Wynajdywał połączenia etymologiczne wyrazów, poszerzał ich znaczenia, rozpychał język:
bóg jeden wie jakie bóg stwory
stworzył na obraz bóg wie jaki
rozkazał rosom maki skropić
i na świat przyszły rosomaki
To nie są wiersze przypadku, tylko konsekwentnej pracy w języku. Pisałem gdzieś o tym: to nurkowanie w źródłach czeszczyzny.
Mówiłeś do tej pory, za co cenisz i kochasz poezję Skácela jako czytelnik i tłumacz. Ale czy jest coś w tej poezji, co sprawiało ci takie trudności, że miałeś go dość?
To nie Skácel był obiektem pretensji, tylko ewentualnie ja sam. Irytowała mnie własna niemoc w momentach, gdy nie można było ruszyć dalej, znaleźć rymów, słów oddających zawiłości czeskiej etymologii. Oczywiście polszczyzna bywa często usłużna, ale zazwyczaj jest obojętna, a czasami bywa naprawdę arogancko nieżyczliwa. Z tego powodu bardzo się tego przekładu bałem. To był lęk przed tym, że mogłem pokrzywdzić Skácela i nie pokazać, jak wielkim poetą był.
Pośród wierszy w tym zbiorze można znaleźć też wierszyki, ludowe, lekkie. Chociażby taki:
trzewik jest lewy albo prawy
człowiek to nie rzecz a istota raczej
o ludzkiej duszy nikt nie zna prawdy
a borsuk to borsuk nie inaczej
Wszystko tu jest piękne i zgrabne na pozór, ale nie znajduję tu talentu językowego autora i twórczej rewolucji.
Nie zamierzam udowadniać, że wszystkie wiersze z „Boso po tłuczonym szkle” są przykładami jego genialnej sprawności poetyckiej. Ale ten, który zacytowałeś, to akurat świetny przykład purnonsensowej poetyki, w którą on nieźle umiał. Ale tych wierszy jest 222, więc one oddziałują zupełnie inaczej niż jeden wiersz. Niektóre z nich są właśnie czystą zabawą słowem. Skácel ma także wiersze gnomiczne, mądrościowe, tragicznie gorzkie, ale też takie, które przypominają ludowe piosenki. Traktuję ten zbiór jako całość, jak wielki poemat, który można też czytać we fragmentach. Często wiersze noszą w oryginale właściwości, których akurat przekład nie niesie, ale ma za to inne. Bo nie da się tego przełożyć 1:1, ale można spróbować 222:222.
W jakim więc trybie polecasz czytanie 222 czterowierszy Skácela?
Można czytać je pojedynczo, pod warunkiem że będziemy mieli cały czas w pamięci całość.
Patrząc na to, jakie książki do tej pory tłumaczyłeś, można powiedzieć, że twoje wybory translatorskie skupiają się wokół literatury melancholii. Czy to ma wymiar autobiograficzny?
Trochę tak, wiadomo. To nie jest przypadek, że wybierałem dzieła z melancholijnego klucza. Mam też taki problem, że nie uważam się za tłumacza. Moje koleżanki i koledzy zajmują się tym profesjonalnie, przekładają dużo, dobrze, rzeczy zróżnicowane – to im się należy to dumne miano. Ja mam poczucie niższości wobec ich zawodowstwa. Bo ja przekładam tylko to, co jest częścią jakiegoś mojego (wirtualnego i niedookreślonego, ale jednak) projektu pisarskiego.
Ze Skácelem jest jeszcze inna historia. Skácel w moim życiu zrobił dwie rzeczy. Po pierwsze, to trochę ze względu na Skácela poszedłem na bohemistykę. Jak kiedyś zobaczyłem wiersze Skácela w polskim przekładzie, to pomyślałem, że jeżeli w czeskiej literaturze jest tyle ukrytych skarbów, do których my w polszczyźnie nie mamy dostępu, to warto nauczyć się tego języka. I poezja Skácela była zresztą potem tematem mojej pracy dyplomowej. A druga rzecz, to jest coś, co powiedział Danilo Kiš zapytany, dlaczego już nie pisze wierszy. Otóż odpowiedział, że nie musi już uprawiać poezji, bo tłumaczy Endre Ady’ego, że – jeżeli dobrze to pamiętam – Ady go wykastrował poetycko. Ja mam podobnie ze Skácelem. Nie mam żadnej motywacji do pisania wierszy, skoro mogę go tłumaczyć. On skutecznie od lat stopuje moje poetyckie zapędy. Jestem mu za to wdzięczny.
I wyznaczył cezurę twojego poetyckiego talentu?
No, powiedzmy, że sposobów jego realizacji, bo mam nadzieję, że jakiś talent poetycki w tych przekładach wierszy Skácela jednak widać.
Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Literackich „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.