Chór solistek
rotem naftali CC BY-NC-SA 2.0

16 minut czytania

/ Literatura

Chór solistek

Rozmowa z Zofią Bałdygą

Młoda czeska poezja jest w pełni przekładalna. Nie mówię o języku, ale o doświadczeniu, o problemach, o wyzwaniach, które pojawiają się w dyskursach literackich. Rozumiemy się w każdym sensie, poza tym „językowym” – mówi twórczyni antologii „Sąsiadki. 10 poetek czeskich”

Jeszcze 4 minuty czytania

TYMOTEUSZ MILAS: „O wierszach naszych południowych sąsiadów wiemy niewiele, o poezji sąsiadek jeszcze mniej”, piszesz w przedmowie do „Sąsiadek”. Może to dziwić, jeśli sprawdzimy, ile mamy w Polsce wydawnictw promujących czeską literaturę. Dlaczego publikują one niemal wyłącznie tamtejszą prozę?
ZOFIA BAŁDYGA: Myślę, że decydują tutaj głównie powody pozaliterackie, przede wszystkim finansowe. Poezja w ogóle, nie tylko czeska i kobieca, jest dla wydawnictw krokiem w nieznane. Decyzja o jej wydawaniu ma w sobie coś romantycznego – oto odkrywamy dla polskich czytelników i czytelniczek nowego autora czy autorkę – ale z drugiej strony wiąże się to z rynkowym ryzykiem. Mamy w Czechach program wspierający przekłady twórczości tamtejszych autorek i autorów, w którym kryteria są takie same dla wszystkich gatunków literackich. Z grantów przyznawanych w jego ramach korzystają także wydawcy prozy czeskiej w Polsce. Tyle że całe wsparcie jest przekazywane dopiero po ukazaniu się książki, co praktycznie wyklucza z udziału w programie małe oficyny, które nie są w stanie założyć własnych pieniędzy. Nie tracę jednak nadziei, że uda mi się znaleźć jakiś sposób, by wydać kilka tomików. Marzę o przetłumaczeniu kilku konkretnych pozycji. Wszystko jest kwestią cierpliwości.

Jakie ryzyko dla ciebie jako tłumaczki wiąże się z wprowadzaniem do polszczyzny prawie zupełnie nieznanych czeskich poetek?
Tłumaczenie poezji najnowszej wiąże się z ryzykiem postawienia na coś, co za kilka lat zupełnie wypadnie z literackiego obiegu. Tłumaczenie autorek i autorów, którzy mają już swoje miejsce w kanonie języka ojczystego, jest bezpieczniejsze. Status klasyka czy klasyczki jest argumentem za wydaniem książki, do którego ja nie mogę się odwołać. Tłumaczę rzeczy aktualne, w związku z czym za 5 czy 10 lat ktoś może mi wypomnieć, że ta poezja straciła na wartości. W mojej antologii znalazły się nawet wiersze, które jeszcze nie ukazały się w osobnych tomikach. Trafił do niej np. poemat Emmy Kausc „profil kobiety, lat 21, europejka”, który został wyjęty z szuflady, a ja nawet nie wiem, czy znajdzie czeskiego wydawcę. Pasował mi jednak do koncepcji książki i stwierdziłam, że zaryzykuję. Wydaje mi się, że tego rodzaju ryzyko warto podejmować – po to, aby „sąsiedzi” o sobie wiedzieli. Młoda czeska poezja jest w pełni przekładalna. Nie mówię jednak teraz o języku, ale…

„Sąsiadki. 10 poetek czeskich”. Wybór i przekład Zofia Bałdyga, Warstwy, 88 stron, w księgarniach od października 2020„Sąsiadki. 10 poetek czeskich”. Wybór i przekład Zofia Bałdyga, Warstwy, 88 stron, w księgarniach od października 2020

O doświadczeniu?
O doświadczeniu, o problemach, o wyzwaniach, które pojawiają się w dyskursach literackich. Kilka lat temu odbyła się debata na temat kanonu literatury czeskiej, 10 lat temu – na temat tamtejszej poezji zaangażowanej. Przebiegały one równolegle do polskich debat, w bardzo podobnej stylistyce, tylko że my o sobie nawzajem nie wiemy, bo się nie rozumiemy. Albo inaczej: rozumiemy się w każdym sensie, poza tym „językowym”.

Jak to się stało, że zaczęłaś tłumaczyć czeską poezję?
Moje utożsamienie się z czeską sceną poetycką… stało się samo. Czuję się w domu tak samo „tutaj”, w Polsce, jak i „tam”, w Czechach. Po wyjeździe do Pragi bardzo szybko zaczęłam uczestniczyć w życiu literackim. Chodziłam na spotkania autorskie, festiwale, brałam udział w panelach dyskusyjnych. Chciałam przede wszystkim obserwować, co tam się dzieje, i wybierałam sobie, co będę tłumaczyć, ale później w jakiś sposób zadomowiłam się na tej scenie i przestałam się czuć jak obserwatorka z zewnątrz. Momentem przełomowym było rozpoczęcie pisania wierszy po czesku, które później opublikowano w czasopismach literackich. Pracuję nad książką poetycką. Pisanie w dwóch językach nie było przemyślaną decyzją; przyszło samo i samo może odejść. Przyjęłam je jako dar, podążyłam za wierszami, żeby zobaczyć, gdzie może mnie to doprowadzić. To bardzo zmieniło perspektywę ja–oni. Granica stała się płynna.

Oczywiście byłabym w stanie ułożyć antologię „Sąsiedzi. 10 poetów czeskich”, jednak chciałam najpierw zająć się poetkami, ponieważ brakowało mi kobiet w kanonie. Ostatnia dekada w czeskiej poezji była bardzo obfita w interesujące debiuty kobiece, dlatego początkowo myślałam o wyborze wierszy moich rówieśniczek, urodzonych w latach 80., może z jakąś wycieczką do najpóźniejszych lat 70. Doszłam jednak do wniosku, że to nie jest dobry klucz, dlatego że czeska scena literacka jest stosunkowo mała i musiałaby wówczas powstać antologia z większymi próbkami twórczości mniejszej liczby autorek. Takie zbiory również są ciekawe, ale to byłoby niesprawiedliwe. Miałabym nie uwzględnić Danieli Vodáčkovej, która debiutowała stosunkowo niedawno, tylko dlatego, że urodziła się w 1964 roku? Czy cztery lata młodszej Wandy Heinrichovej? Albo z drugiej strony dlaczego mam ukarać Emmę Kausc, która debiutowała bardzo wcześnie, a urodziła się w 1998 roku? Ona współtworzy ten sam krajobraz literacki co autorki urodzone w latach 80. Przyjęłam klucz doboru, który poza uznaniem 10 indywidualności pozwolił mi równocześnie na pokazanie 10 lat w czeskiej poezji i stworzenie pewnego rodzaju raportu na jej temat.

Tytuł książki skojarzył mi się z częstą sytuacją życiową: codziennie widzimy sąsiadkę, ale tak naprawdę wcale jej nie znamy.
Wybrałam sobie czeską poezję właśnie ze względu na ciekawość „sąsiadów”, właściwie nie wiedząc, jaka ona jest. Rozpoczęłam studia bohemistyczne, chcąc zostać tłumaczką poezji, ale nie znając jeszcze języka. To było prawdopodobnie największe ryzyko, jakie podjęłam. Ale nie żałuję. W poezji przekładowej wybory wydawców często skupiają się na dalekiej zagranicy. Nie wiemy zbyt dużo o tym, co jest blisko, co nie znaczy, że to nie jest ciekawe. Wydaje mi się, że młoda poezja czeska jest interesująca dzięki swojemu podobieństwu do naszej.

Niszowa moda na poezję amerykańską miała duży wpływ na niektórych znaczących współczesnych poetów polskich. Europy Środkowo-Wschodniej nie eksplorowaliśmy pod tym kątem.
Wyjątkiem jest poezja słoweńska, szczególnie Tomaž Šalamun, który miał ogromny wpływ na poezję polską. Historia jego twórczości jest dla mnie dowodem na to, że praca tłumacza ma sens. Jego wiersze są wybitne na skalę światową, ale powstały w małym języku. To, że możemy je przeczytać po polsku, zawdzięczamy decyzji i ogromnej pracy kilku osób, które wierzyły, że przekładanie tej twórczości ma sens. Myślę o tym czasem, gdy mam kryzys twórczy. O tym, że przy wsparciu wydawcy jedna osoba może wprowadzić do rodzimej kultury całe pokolenie czy grupę poetów, jeśli będzie bardzo wytrwała w takim postanowieniu.

Zofia Bałdyga

Ur. 1987, autorka książek poetyckich „Passe-partout” (Warszawa 2006), „Współgłoski” (Nowa Ruda 2010) oraz „Kto kupi tak małe kraje” (Warszawa 2017). Absolwentka Instytutu Slawistyki Zachodniej i Południowej Uniwersytetu Warszawskiego. Tłumaczka najnowszej poezji czeskiej i słowackiej. Mieszka w Pradze. Współredaguje „Drobiazgi”.

Co cię przyciąga do tłumaczenia czeskich wierszy?
Zarabiam na życie tłumaczeniem tekstów użytkowych i uczeniem Czechów polskiego. Przekładanie poezji zajmuje mi bardzo dużo czasu i zazwyczaj nie przynosi gratyfikacji finansowej, ale za to daje bardzo dużą wolność. Mogę sama wybierać autorów i autorki, którzy są mi jakoś bliscy i mogą być ciekawi dla polskiego czytelnika. O wyborze konkretnego wiersza decyduje moment: czytam książkę, coś zatrzyma mnie w tekście i pomyślę: „chciałabym to pokazać ludziom, którzy są mi bliscy, w moim języku”. Niektórych autorów i autorki tłumaczę, gdyż są mi bliscy literacko. Czytam wiersz w oryginale i myślę, że sama bym go mogła napisać, ale skoro się to nie stało, to muszę go przetłumaczyć. Są też autorki i autorzy, którzy mają poetyki zupełnie inne od mojej, ale wydają mi się z jakiegoś powodu ciekawi, np. dla poetów i poetek w Polsce.

Stereotypowym znakiem rozpoznawczym literatury czeskiej są ironia, sarkazm, dystans do świata i historii. Tych tropów w „Sąsiadkach” nie ma lub jest ich niewiele.
Nie wiem, czy to cecha wyłącznie tamtejszej poezji kobiecej, czy może bardziej kwestia zmiany pokoleniowej. W twórczości mężczyzn debiutujących w podobnym czasie też nie dostrzegam ironii. Jeśli chodzi o „Sąsiadki”, wyjątkiem jest Olga Stehlíková, która w ciekawy sposób miesza ironię z czułością w wierszach poświęconych rodzinie, związkom męsko-damskim i macierzyństwu, co pozbawia je sentymentalnego patosu. Ale na pewno nie można powiedzieć o nowej poezji czeskiej, że jest ironiczna. Około 2010 roku grupa Fantasía, którą tworzą Adam Borzič, Kamil Bouška i Petr Řehák, opublikowała nawet manifest, w którym zadeklarowała „powrót do patosu”, czyli wielkich słów i nieskrywanych emocji. Jego wydanie zbiegło się w czasie z kryzysem gospodarczym, później dużo mówiono o kryzysie klimatycznym oraz unoszącym się nad Europą Środkową widmie autorytarnego populizmu. W reakcji na ten świat czescy poeci i poetki widzą potrzebę skracania dystansu. Nagle powiedzieli: „Nie chcemy pomniejszać tych problemów, chcemy podejść do nich blisko i je nazwać”. Uważam, że to bardzo wartościowe. Cenię szczerość i bezpośredniość nowej poezji czeskiej i właściwie podoba mi się to, że nie boi się patosu. Oczywiście w zbyt dużych dawkach jest nieznośny, ale chyba jest potrzebny i warto wpuścić go z powrotem do języka poezji.

Tym, co łączy poetki wybrane przez ciebie do antologii, jest sytuacja debiutu. Jak ją rozumiesz i czy przypisujesz jej jakieś specjalne znaczenie?
Wybierając wiersze, musiałam wymyślić jakiś klucz i kategoria debiutu mi pasowała. Autorki antologii debiutowały w latach 2010–2019. Początek tej dekady to czas ważnych debat w środowisku literackim w Czechach: o poezji zaangażowanej, potrzebie patosu, kryzysie. Sama również postrzegam ten okres jako pewien przełom, dlatego że od lat 90. czeska poezja była bardzo skupiona na codzienności i odizolowana od świata wielkiej polityki, wielkich słów. Poeci i poetki starali się uchwycić doświadczenia, rzeczy, momenty, które znamy. To była naturalna reakcja na transformację ustrojową i wypływające z niej poczucie, że już nie muszą pisać o polityce. Po dwudziestu latach przyszło kolejne pokolenie, które powiedziało: „Jednak musimy pisać o polityce, tylko inaczej”. Ma to dla mnie również wymiar osobisty, bo wtedy zaczęłam obserwować tamtejszą poezję i uznałam, że jest w pewnym sensie moja, bliska mojemu postrzeganiu świata.

Eliza Kącka napisała w posłowiu o poczuciu konkretności słowa, jakie towarzyszy lekturze zbioru „Sąsiadki”, oraz o eksplorowaniu samotności przez poetki czeskie. Jakbyś rozumiała tę pierwszą tezę?
W poezji pokolenia urodzonego w Polsce w latach 80. można wyróżnić bardzo silny nurt, który opisuje język, jego odniesienie do rzeczywistości. Tymczasem młoda poezja czeska mocniej stoi na ziemi, patrzy wokoło i opisuje to, co widzi. Niekoniecznie w poetyce realizmu – w tamtejszej tradycji literackiej bardzo żywy jest surrealizm. Jedną z najmłodszych poetek nawiązujących do tradycji nurtu surrealistycznego jest Zuzana Lazarová, która w bardzo ciekawy sposób pisze o ciele, łącząc realizm magiczny z brutalnością.

Zofia Bałdyga / Jan M. HellerZofia Bałdyga / Jan M. Heller

A co z tą samotnością podmiotów lirycznych?
Myślę, że to konsekwencja współczesności: Europejczycy są samotni. Żyjemy w świecie przesyconym obecnością ludzi, w tym cyfrową, a jednocześnie mamy mało czasu, żeby być razem. Myślę, że ten deficyt nieświadomie odbija się w sztuce i poezji. Druga kwestia to warunki, w których ta poezja powstaje. Nie wiem, ile razy w czasie tej rozmowy użyłam słowa „pokolenie”, ale to właściwie nie jest pokolenie rozumiane jako zbiorowość o wspólnej świadomości, organizująca się wokół wspólnych idei. Młodzi czescy poeci i poetki nie mają wspólnego programu, to chór solistów i solistek. Choć i to zaczyna się zmieniać. W ciągu ostatnich kilku lat ukazało się w Czechach kilka manifestów.

Pojawiają się też poeci, w których wierszach podmiot liryczny jest kolektywny. Najbardziej wyrazistą postacią jest tutaj Jan Škrob. Pisze się o nim, że jest rzecznikiem pokolenia millenialsów, bo zarówno w poezji, jak i na spotkaniach autorskich używa zaimka „my”. Wśród autorów i autorek urodzonych w latach 80. jest pierwszym, który się na to odważył. Wcześniej, szczególnie w międzywojniu, czescy twórcy i twórczynie mieli tendencje do łączenia się w grupy, tworzenia manifestów. Bardziej współcześni poeci i poetki tworzyli wyspy, które się ze sobą komunikowały, ale nie czuli, że należą do jednej wspólnoty. A potrzeba przynależności i posiadania swoich poetek i poetów, kogoś, kto mówi „o nas, dla nas, za nas”, jednak w ludziach drzemie. Może dlatego poezja Jana Škroba jest popularna wśród odbiorców trochę młodszych od niego.

Czy umiałabyś wskazać „matkę poetkę”, która dla twórczyń z antologii byłaby autorytetem lub inspiracją?
To bardzo trudne pytanie. Wydaje mi się, że nie ma jednej takiej osoby. Natomiast dla mnie jedną z pierwszych miłości w poezji czeskiej była tworząca w nieodległym czasie, ale już niestety nieżyjąca Viola Fischerová. Zresztą pierwszy wiersz, który w życiu przełożyłam, na konkurs tłumaczeniowy dla studentek i studentów, był jej autorstwa. Jej wiersze na język polski pięknie przetłumaczyła Dorota Dobrew, a wydało je wydawnictwo Atut w książce zatytułowanej „Babia godzina”. Ważna dla mojego odbioru poezji czeskiej była także Sylva Fischerová. O wspomnianych twórczyniach mogłabym myśleć jak o figurze matki poezji. Wynika to jednak bardziej ze statusu tych autorek w środowisku niż z samego języka poezji. Nie jest przecież prawdą, że poetki inspirują się wyłącznie innymi poetkami. Inspirują się słowem. Inspiracja nie ma płci.

Piszesz w przedmowie: „Każdy rok potwierdza moją początkową intuicję: czeskie dykcje są przekładalne na polski grunt. W tej przestrzeni może się zrodzić niezwykle interesujący dialog, musimy się tylko na niego otworzyć”. Co musiałoby się stać, żeby doszło do takiej rozmowy, i jakie mogłyby być jej efekty?
Ciekawe byłoby włączenie czeskich sąsiadów i sąsiadek do naszych dyskusji o ekopoezji i innych podobnych debat, które pojawią się w przyszłości. Żeby to było możliwe, musimy jednak mieć przekłady. Moim zdaniem warto byłoby poszerzyć pole i kontekst. Gdy mówimy o nowym języku do opisywania przyrody, moglibyśmy zaprosić Jitkę N. Srbovą; gdy piszemy o tożsamości Europy Środkowej – Marie Iljašenko; a zajmując się surrealizmem – może Zuzanę Lazarovą. Właśnie w tym dostrzegam wartość tłumaczenia rzeczy nowych.

Na koniec powiedz, czy wśród tych 10 poetek jest taka, której tomik chciałabyś wydać. 
Jest ich kilka, ale najważniejsza jest dla mnie Marie Iljašenko i jej pierwszy tomik „Osip míří na jih”, czyli „Osip podąża na południe”, który mam już właściwie prawie przetłumaczony. Ta książka jest mi bliska, bo porusza tematy dla mnie kluczowe, takie jak przekraczanie granic, podróż, przechodzenie z jednego języka w drugi, poszukiwanie własnej tożsamości, dom i brak domu. Iljašenko – urodzona w Kijowie w rodzinie o czeskich i polskich korzeniach – pisze też o wspólnocie środkowoeuropejskiej i nostalgii za międzykulturowością. W tym tomiku jest cykl poświęcony pobytowi w Gdańsku, wiersze z niego znalazły się w „Sąsiadkach”, oraz poemat o podróżach po Europie Środkowo-Wschodniej. Mam głęboką nadzieję, że ta książka ukaże się po polsku. Drugą autorką, której samodzielna książka w języku polskim jest moim marzeniem, jest Jitka N. Srbova, przy czym w jej przypadku wahałabym się między zbiorami „Les” oraz „Svět” lub zdecydowałabym się na wybór z obu tomików.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Literackich „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.






 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).