Czy współczesna irlandzka muzyka avantfolkowa czymś zaskakuje? Z jednej strony, jak zawsze, jest mniej lub bardziej bliska źródłom. Z drugiej natomiast – śmiało inspiruje się osiągnięciami artystów niezależnych z ostatnich 40 lat, eksplorując całkiem młode, meandrujące, wielogatunkowe korzenie. Zagląda w oczy współczesnemu światu, jednocześnie zachowując do tego świata pewien niewymuszony dystans. Jak to na wyspie. Muzyka irlandzka wciąż jest ciekawie osobna.
Wśród nagrań pochodzących z tamtych stron w tym roku moją uwagę zwrócił John Francis Flynn ze swoimi luźnymi muzycznymi zapiskami, przypominającymi dziennik. Kolejną dobrą płytę wydała Áine O’Dwyer, którą usłyszałem po raz pierwszy, kiedy wraz z grupą Księżyc dzieliliśmy z nią scenę w londyńskim Cafe OTO. Ona jednak w swoich eksperymentach odchodzi już daleko od źródeł. Ciekawą artystką jest też Cinder Well, Amerykanka mieszkająca w Irlandii, uwodząca swoim głosem i nostalgicznymi piosenkami. I tu dochodzimy do głównego tematu tekstu, bo Well przeniosła się do Irlandii zauroczona muzyką i charyzmą Lankum. A to właśnie ten kwartet jest dziś (a właściwie od kilku już lat) twarzą poszukującego iryjskiego folku. Głosem tym ważniejszym, że związana z Lankum wokalistka Radie Peat, która nie tylko śpiewa, ale też gra na koncertynie (charakterystycznej dla muzyki irlandzkiej sześciokątnej harmonii guzikowej) oraz instrumentach klawiszowych, nagrała w tym roku świetny album z formacją ØXN, która porusza się w podobnej stylistyce. Pozostała trójka to również multinstrumentaliści: Cormac MacDiarmada (skrzypce, banjo, wibrafon, instrumenty perkusyjne), Ian Lynch (koncertyna, dudy, flażolet, instrumenty perkusyjne) oraz Daragh Lynch (pianino, gitara, instrumenty perkusyjne). Podkreślić należy, że wszyscy czworo znakomicie śpiewają – solo i w wielogłosie o barwnych soczystych harmoniach. Co właściwie nie powinno dziwić, bo brytyjska kultura śpiewu, zarówno w wydaniu profesjonalnym, jak i amatorskim, stała zawsze na wyjątkowo wysokim poziomie.
Lankum, „False Lankum”,
Rough Trade 2023Lankum to mniej więcej czterdziestolatkowie. Wprawdzie płyty zaczęli nagrywać dość późno, ale muzykowali od wczesnej młodości. Spełniali się w graniu po dublińskich pubach, gdzie specjalizowali się zarówno w wykonywaniu muzyki tanecznej, jak i piosenek. Bracia Lynch debiutowali z materiałem tradycyjnym jako Lynched, a język muzyczny irlandzkich tradycji ukształtował ich wrażliwość, sposób widzenia świata, przeżywania i opowiadania o nim. Jednocześnie nigdy nie byli zamknięci na inne gatunki muzyczne czy inne kultury, o czym świadczą ich przygody spod znaku hardcore punk. Z czasem, wraz z nabywaniem muzycznej i artystycznej dojrzałości, głębokie osadzenie w tych obydwu perspektywach doprowadziło ich do nowej, oryginalnej stylistyki – tej, która stała się znakiem firmowym Lankum; tej, dzięki której natychmiast rozpoznajemy, że grają i śpiewają właśnie oni.
Co składa się na niepowtarzalny styl Lankum? Przede wszystkim ma on dwie zasadnicze składowe: jedna to folk bliski in crudo, a druga to folk poszukujący, eksperymentujący czy też może muzyka na fundamencie folku: wyraźnie psychodeliczna, refleksyjna, ciążąca ku muzycznym rytuałom, z dużym wyczuciem nasycona (ale nie epatująca) echami różnych, współczesnych lektur muzycznych, które odkładając się przez lata, stworzyły drugą obok tradycyjnej warstwę artystycznej tożsamości muzyków. Z płyty na płytę obydwie te odrębne stylistyki pozostają w coraz ściślejszej relacji ze sobą. Na tegorocznym albumie „False Lankum” artyści wyławiają, że tak powiem, poszczególne utwory już z tego samego morza – morza, którego znaczenie jako metafory i jako konkretnego żywiołu podkreślają zresztą w swoich wypowiedziach. Mroczne namiętności i performatywna żałoba („Go Dig My Grave” ze zjawiskowym teledyskiem!) sąsiadują tu z niepokojąco sielankowym stoicyzmem („Netta Perseus”). Kiedy na poprzednich dwóch płytach utwory tradycyjne nawiązywały jeszcze do wiejskiej czy folkowej tradycji, zachowując jakąś ciągłość z klasykami irlandzkiego folku z czasów jego revivalu (lata 60. i 70.), jak chociażby The Chieftains czy Planxty, to na „False Lankum” stanowią nieodłączną część sensownego, spójnego i całkowicie oryginalnego artystycznego manifestu.
Irlandzki kwartet razem z prężną sceną francuską (zwłaszcza okcytańską) czy chociażby angielskim Stick In The Wheel zaliczyłbym do swego rodzaju nowej fali folku, wciąż jeszcze nie dość licznej, ale bardzo ciekawej. Artystów, którzy odwołują się do źródeł, a jednocześnie zrywają z dziedzictwem hippisowskiego i posthippisowskiego folk revival. Choć zrywają w nie tak oczywisty i jednoznaczny sposób, jak mogłoby się nam wydawać. W ogóle nic, co wychodzi spod ręki Lankum, nie jest jednoznaczne. Bo chociaż słychać tu czasem łagodny śpiew, jak u Simona i Garfunkela, to jest on łagodny przeraźliwie. Od takiego braku jednoznaczności, od dostrzegania cienia w samo południe dzieci kwiaty uciekałyby gdzie pieprz rośnie. Mielibyśmy tu więc do czynienia z nowym paradygmatem, w którym punktem odniesienia jest już inny sposób widzenia świata i muzyka następnego pokolenia, taka jak postpunk, shoegaze, industrial, rock gotycki, neofolk czy nurty współczesnej klasyki jak minimalizm.
Podejście Lankum jest też bardziej szekspirowskie niż romantyczne, wrażliwe na zakodowany w muzyce tradycyjnej dramat. Stąd też na kolejnych płytach, jeśli chodzi o repertuar ludowy, kawałki taneczne zaczynają ustępować miejsca liryce, piosenkom i balladom. Kapela poszukuje nowych muzycznych form dla niegdysiejszej literatury oralnej, a przynajmniej tej jej części, która zachowała przekaz uniwersalny, ponadczasowy. Inspiruje się także jej kapryśną, nielinearną, pogmatwaną i szkatułkową formą, którą dla literatury pisanej odkryli Yeats i Joyce. Podczas nagrywania ostatniego albumu zespół nocował w wieży Martello w Sandycove, opodal tej, która pojawia się w „Ulissesie”, i zdaje się, że nie był to przypadek.
Na „False Lankum” uwagę zwracają umiarkowane i wolne tempa, muzyczny czas rozciąga się, robiąc miejsce dla przeszłości, zapraszając jej duchy. Irlandzki pub, w którym gra kapela, staje się pubem nawiedzonym, poniekąd miejscem uwewnętrznionym, równocześnie nie mitycznym, a realnym. Istotną cechą muzyczną płyty jest pojawiający się w różnych formach burdon, mówiąc bardziej współcześnie, dźwięki i brzmienia drone’owe, które odbieram jako znak i emanację granicy – między rzeczywistością zewnętrzną a wewnętrzną, między światem a zaświatem. Muzyka Lankum ma dostęp do obydwu, łączy je, oscyluje wokół tej granicy. Już pierwszy utwór, wspomniane „Go Dig My Grave”, od razu, ceremonialnie, z wyraziście wymierzanym rytmem i glissandującymi drone’ami wprowadza w samo centrum, do samej istoty. Samobójczyni zostawia ojcu przesłanie: „Idź, wykop mój grób i powiedz temu światu, że umarłam z miłości”. Miłość i śmierć. To właśnie one znajdują się w centrum labiryntu, którego nikt jak dotąd nie przeszedł. Ten trubadurski utwór jest znakomicie zaśpiewany, zaaranżowany, zinstrumentowany i zagrany. Nieodparcie kojarzy się ze Swans, nie mam jednak zupełnie wrażenia jakiegokolwiek epigoństwa, wręcz przeciwnie – Lankum dociera do tego samego korzenia swoim własnym znojem. Jakby przypominając, że były czasy, w których Europa kontynentalna zawdzięczała swoje intelektualne odrodzenie mnichom iryjskim i szkockim, że były czasy, kiedy Ameryka budowała się kulturowo dzięki imigrantom irlandzkim.
Noise z ostatniego utworu „The Turn” (znów zestawiony z sielanką z pierwszej części tej długiej piosenki) może nie zabija uszu, ale jest piekielnie gęsty i skompresowany. Jego centymetr waży tyle, że nie da się go podnieść. Ambiwalencja nastrojów, znaczeń, poetyk rozgrywana jest na przestrzeni całego albumu subtelnie, przy pierwszym przesłuchaniu wciąga, choć nie wiadomo dokładnie dlaczego. Z każdym następnym odsłaniają się wcześniej niewidzialne warstwy tej muzyki, niczym zapisane jakimś atramentem sympatycznym. Ale „False Lankum” to nie tylko konkretne utwory, to także trzy niepozorne „fugi”, będące fragmentarycznym zapisem chwil, w których utwór jeszcze się nie narodził; okazuje się, że również w trybie czuwania muzyka przepływa przez Lankum. Ten zespół to czterogłowe medium. A przekaz, który przez nie przepływa, brzmi: raczej oszalej, niż nie czuj nic, na melancholię najlepsza melancholia.