Zastanawiałyście się kiedyś, o czym myślała Rose (Marcin Pempuś) z „Titanica”, gdy tonął Jack? Albo czy Harry Stamper (Maja Pankiewicz), bohater grany przez Bruce’a Willisa w „Armagedonie”, uważał, że mówienie o emocjach i uczuciach jest „niemęskie”? Lub co czuła Jo Harding (Jupiter) w „Twisterze”, gdy z samochodu obserwowała, jak tornado zasysa kolejne krowy?
Jeśli tak, to dobrze się składa, bo odpowiedzi na te oraz inne pytania poznacie w „Pięknym początku”. Na scenie spotykają się tu bohaterowie wyrwani z mniej lub bardziej znanych filmów katastroficznych, lecz bazą dla scenariusza są głównie aktorskie improwizacje. Sytuacja komplikuje się więc w chwili, gdy nie znamy filmów, na podstawie których skonstruowano poszczególne sceny. Teatralne opowieści nie są bowiem do tego stopnia autonomiczne, by mogły w pełni zafunkcjonować w oderwaniu od ich pierwotnego kontekstu.
„Piękny początek” ma w dodatku afabularną strukturę, co nie musi od razu być wadą, ale po obejrzeniu kolejnego projektu, który bardziej jest rozciągniętą w czasie impresją na temat spektaklu niż spektaklem, zastanawiam się nad wydolnością tego gestu dramaturgicznego. Przede wszystkim zaś nad jego komunikatywnością. Zbliżone wątpliwości miałam zresztą przy okazji – dość podobnej formalnie – „Arki i ego” Lucy Sosnowskiej z Teatru Dramatycznego, której krótki żywot i mało przychylna recepcja uwypukliły nie tylko moje zmęczenie tym typem dialogu z publicznością.
Niemniej pomysł, by przyjrzeć się schematom i kliszom, na jakich zbudowane jest kino katastroficzne, a następnie nie tyle je rozmontować, ile skłirować, wydał mi się odświeżający. Podobnie jak postawienie pytań o ścieżki odbiorcze, którymi podążamy, oglądając tego rodzaju filmy, czy o to, dlaczego podglądanie katastrof na ekranach sprawia nam paradoksalną przyjemność.
Z tym że reżysera Roba Wasiewicza i dramaturżkę Darię Sobik mniej interesują momenty kulminacyjne, a bardziej to, co dzieje się, lub mogłoby się dziać, poza kadrem, gdyby nie zostało wycięte w montażu. Jest więc „Piękny początek” nie tyle opowieścią o kataklizmie, ile spekulacją o jego kulisach. A te są tutaj obnażane na każdym poziomie, również wizualnym. W tym celu scenografka Marta Szypulska umieściła na scenie taśmy wyznaczające zarazem przestrzeń gry i kąt widzenia kamery, a także przedmioty (ramy okienne, krzesła czy szezlong), wokół których zazwyczaj zagęszcza się akcja. Pod sufitem podwiesiła natomiast romantycznie powiewające zasłony w chmury. Podobnie nostalgiczny kontur mają kilkuwarstwowe kostiumy Tomasza Armady łączące różne materiały i zbliżony motyw biało-niebieskich chmur.
„Piękny początek”, Teatr Studio w Warszawie, premiera: marzec 2024Osoby aktorskie odtwarzają zatem to, co znane, lecz inaczej rozkładają akcenty, negocjując w ten sposób z kliszami i odbiorczymi przyzwyczajeniami. Wasiewicz i Sobik zdają się też pytać, czy i jak zmienia się wydźwięk danego obrazu, gdy płeć i wiek przestają determinować konkretne cechy i zachowania postaci. W tym sensie obecność na scenie niebinarnych performerów – znanego z „Dobrze ułożonego młodzieńca” Edmunda Krempińskiego oraz Jupitera – ma potencjał nie tylko subwersywny, ale i polityczny, bo przełamuje jednocześnie reprezentację symboliczną (sceniczną) oraz rzeczywistą (obecności w publicznej instytucji kultury).
Dobrze widać tę strategię również w pierwszych scenach, w których osoby aktorskie w parach rekonstruują filmowe dialogi. Z tą różnicą, że ci drugoplanowi bohaterowie odpowiadają nie swoim głosem, lecz głosem lektora, do którego synchronizują ruch warg. Lektor (Filip Kosior) jest tu zresztą obecny od samego początku, wprowadzając – na wzór hollywoodzkich filmów – wszechwiedzącą narrację i poszerzając kontekst.
Humor, jaki pojawia się w „Pięknym początku”, uwydatnia dramaturgiczne napięcia między tragedią a komedią. Z kolei gatunkowe przejścia pomiędzy kinem katastroficznym a mockumentem ukazują inną ciekawą zależność: widowiskowość hollywoodzkich reprezentacji katastrof oraz naszą świadomość, wręcz oczekiwanie, że zaraz coś się wydarzy (nawet jeśli jeszcze nie podejrzewamy, co dokładnie), która często usypia naszą czujność i odwraca uwagę od absurdów fabularnych czy konserwatywno-romantycznych wzorców, na których zbudowane są te opowieści.
Pytanie, jak więc na naszą percepcję bądź zdolność do empatyzowania wpłynie na przykład to, że silnego męskiego bohatera z „Armagedonu” nie zagra na scenie aktor o podobnym emploi, lecz filigranowa aktorka tematyzująca ten gest?
Mai Pankiewicz udaje się zresztą świetnie obnażyć konwencjonalną i zarazem groteskową męskość Stampera. A właściwie nawet nie tyle męskość, ile zapisane w popkulturze stereotypowe wyobrażenia o niej. Pankiewicz balansuje tu na granicy pastiszu i szarży, ale ani razu jej nie przekracza. To aktorka lepsza z roli na rolę, choć doskonała była już jako Elżbieta w dyplomowej „Marii Stuart” (2015) czy jako policjantka w nagradzanym „Sekretnym życiu Friedmanów” (2016) z krakowskiego Teatru Ludowego. Z kolei w poprzedniej premierze Teatru Studio (wyreżyserowanym przez Natalię Korczakowską „Polowaniu na osy. Historii na śmierć i życie”) pokazała spektrum aktorskich możliwości, odgrywając zarazem bezwzględną strażniczkę więzienną, poniżaną telewizyjną asystentkę, jak i ofiarę zabójstwa. Pankiewicz ma ten charakterystyczny i wcale nie tak często spotykany temperament sceniczny, który pozwala jej być jednocześnie aktorką wyrazistą i plastyczną, zadziorną i delikatną.
Tekst i dramaturgia: Daria Sobik
Scenografia: Marta Szypulska
Kostiumy: Tomasz Armada
Muzyka: Lubomir Grzelak
Reżyseria świateł: Jan Zajączkowski
Wideo: Paweł Banaszczyk
Lektor: Filip Kosior
Obsada: Jupiter, Edmund Krempiński, Maja Pankiewicz, Marcin Pempuś, Monika Świtaj, Rob Wasiewicz
Szkoda tylko, że energia, która wytworzyła się w pierwszej części „Pięknego początku”, z czasem coraz bardziej się rozrzedza, a improwizacje stają się lekko nużące i nie ratuje tego nawet całkiem wzruszająca końcówka. Zabrakło tu bowiem śmielszych decyzji reżyserskich i cięć, które nadałyby temu spektaklowi wyraźniejszy kształt. I zapewne można czerpać przyjemność z podglądania – nieco już teatralnie zużytych – czułych narracji, fantazji czy obrazów. Ale mi to nie wystarcza.