To jeden z najlepszych spektakli dyplomowych ostatnich lat. Tak chciałam rozpocząć ten tekst, a później płynnie przejść do opisywania jego zalet. Ale przecież „Casting”, w reżyserii Agnieszki Jakimiak i Mateusza Atmana, jest krytyczny wobec sensacyjnych kategorii, rankingów czy konkursów na najlepszą, najlepszego, najlepszych… Choć jednocześnie jest w ten ekosystem jakoś uwikłany.
Kto pokaże więcej talentów, kto pozwoli sobie na silniejszą transgresję? Kogo czeka świetlana przyszłość i wielka kariera, a kogo – zmiana zawodu? Rynek z uporem maniaka pielęgnuje narracje sugerujące, że od (dobrego) dyplomu czy (olśniewającego) debiutu zależy reszta życia zawodowego młodych twórców. Denerwujące są takie klisze, ale otwarte pozostaje pytanie: jak systemowo przekroczyć ten impas, jeśli co roku same kierunki aktorskie – a myślę tu tylko o tych na uczelniach publicznych – kończy około stu osób. Ostatecznie ktoś przecież dostanie (stałą) pracę, a ktoś nie. Przynajmniej nie od razu.
Wiem, wiem, nie każdy po szkole marzy o etacie w teatrze, ale nie ma wątpliwości, że umowa o pracę wiąże się z poczuciem bezpieczeństwa, ubezpieczeniem zdrowotnym, stałym i raczej terminowym przelewem, prawem do płatnego urlopu i innymi przywilejami, które przywilejami być nie powinny, bo są potrzebami pierwszego rzędu. W obecnej sytuacji rynkowej to dla aktora taki, powiedzmy, pakiet premium. I będzie tak, dopóki nie zostanie przyjęta ustawa o statusie artysty zawodowego. Trudno zatem nie myśleć o presji, jakiej podczas przygotowywania dyplomów poddawani są studenci uczelni teatralnych. Przez lata edukacji nierzadko karmieni frazesami o tym, że praca w kulturze to w pierwszej kolejności przywilej i zaszczyt, a dopiero później: praca zarobkowa.
Nie dziwi więc, że „Casting” ma formę zbioru opowieści o presji, niekończących się rekrutacjach i ciągłym poddawaniu siebie ocenie. Chociaż sam w sobie też jest castingiem. W końcu spektakle dyplomowe z założenia mają dawać osobom studiującym szansę na zyskanie widzialności, zaprezentowanie się przed potencjalnymi pracodawcami, a także udowadniać, że szkoła spełniła swój obowiązek i wykształciła grono młodych i zdolnych. Bawi więc początek spektaklu, gdy ekspresywna dziennikarka (Helena Rząsa) dopytuje zebranych w poczekalni kandydatów, jak wygrać przesłuchanie, a ci odpowiadają, że „Casting”, Teatr Collegium Nobillium, premiera: styczeń 2024zasięgami, lajkami albo ewentualnie podobieństwem do kogoś sławniejszego. To pokazuje, jakim transformacjom – czy tego chcemy czy nie – podlega współczesne aktorstwo i jak zmieniają się oczekiwania wobec adeptów i adeptek.
Wreszcie – jest też casting na Hamleta. W komisji zasiadają osoby związane z polskim środowiskiem teatralnym i to one wskazują (z offu), w jakim kluczu aktorzy mają przeanalizować słynny monolog „Być albo nie być”. Piotr Gruszczyński poprosił Kamila Książka, by zagrał najbardziej performatywnie, jak potrafi, więc Książek zredukował warstwę słowną do minimum. Jakimiak wraz z Atmanem zaproponowali Emilii Florczak, żeby na scenie wykorzystała czaszkę, co poskutkowało intymno-sensualną interpretacją. Maciej Karbowski otrzymał od Weroniki Szczawińskiej prośbę o przedstawienie Hamleta osobistego, dlatego tekst wygłosił półszeptem, zwracając się bezpośrednio do publiczności. Z kolei Witold Mrozek zasugerował Idze Szubelak, by akcent położyła na polityczność, toteż efektem był głośny manifest z wykorzystaniem fragmentów „Hamletmaszyny” Heinera Müllera i bębna. Każdy z tych czterech castingów kończy się podobnym zdaniem: „Ktoś się do pana / pani odezwie”. Choć wiadomo przecież, że nikt nie zadzwoni. Rozczarowanie jest wpisane w ten zawód.
Kilkanaście lat temu Anna Dymna, tłumacząc, dlaczego osoba z niepełnosprawnością nie może zostać przyjęta na wydział aktorski, opowiadała, że nie wyobraża sobie Hamleta na wózku. „To byłaby rewolucja teatralna, na którą nie pójdzie żaden reżyser” – mówiła wtedy. Na szczęście wiele się w tym zakresie zmieniło i już trochę łatwiej zostać Hamletem, ale – zapytam prowokacyjnie – czy warto? Sceniczne przesłuchania do roli duńskiego księcia pokazały, że ciekawsze od samego tekstu Szekspira jest jego wirusowanie za pomocą narzędzi z pola choreografii czy performansu. Z kolei przytaczana przez Helenę Rząsę opowieść „z życia wzięta” to już wyżyny absurdu: podczas castingu w pewnym krakowskim teatrze dyrektor zamiast pozwolić aktorom na wygłoszenie fragmentów przygotowanego tekstu, rozprawiał o sobie i o tym, jak to na pierwszy rzut oka widać, że wśród zebranych nie ma prawdziwego Hamleta.
Być może dlatego najbardziej zajmujące w „Castingu” są te fragmenty, w których młodzi twórcy mówią o sobie i od siebie, ale też obśmiewają różne groteskowe sytuacje. Jak wtedy, gdy Hanna Wojtóściszyn w rozedrganiu i świadomej szarży nazywa Hamleta chujem, a swoje rozczarowanie kolejnymi przesłuchaniami podsumowuje zdaniem: „Znowu jestem na castingu i znowu ten casting wygra Dawid Ogrodnik, ale żeby on wygrał, to sto takich Hań jak ja musi dzisiaj znowu powiedzieć: »Czy szlachetniejszym jest znosić świadomie losu wściekłego pociski i strzały«”. Albo gdy Michał Kaszyński przekonuje komisję – rodem z programów rozrywkowych – że stojąc twarzą do ściany i mrucząc pod nosem, w rzeczywistości przedstawia pełną natchnienia i innowacyjną interpretację bohatera.
W „Castingu” każda osoba z obsady dostaje swoje pięć minut. Z dramaturgicznego punktu widzenia bywa to nużące, ale na pewno jest sprawiedliwe, bo to w końcu dyplom. I co ważne: poszczególne elementy spektaklu (choreografia Oskara Malinowskiego, biała przestrzeń zaaranżowana przez Atmana i Ninę Sakowską, kostiumy Sakowskiej czy muzyka Marka Zawadzkiego) służą tutaj aktorom, pozwalają im uwydatnić swoją ekspresję i podkreślić mocne strony. Wszystko to sprawia, że „Casting” – mimo kilku niedociągnięć – jest jednym z najciekawszych spektakli dyplomowych, jakie widziałam w ostatnich latach.
Co zatem stanowi o sukcesie dyplomu? Łatwiej chyba powiedzieć, co, według mnie, przesądza o jego porażce. Gdy czuję, że jest on bardziej dla reżysera niż dla występujących w nim aktorów. Albo odwrotnie – gdy mam wrażenie, że spektakl był reżyserowany w trybie partyzanckim (to naprawdę widać), czyli reżyser częściej nie pojawiał się na próbach, niż się na nich pojawiał, a całość heroicznie udźwignęli studenci i asystenci. Gdy aktorzy są schowani za rolami i się w nich gubią (tak się często dzieje, jeśli materiałem wyjściowym jest klasyczna literatura). Gdy brak dramaturgicznego pomysłu na dyplom sprawia, że przypomina on „Mam Talent” albo, co gorsza, gdy w ogóle nie wiadomo, kto co gra. Słynny jest przykład „Burzy” (2019), którą Grzegorz Jarzyna wyreżyserował w krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych. Aktorów trudno było tam odróżnić od siebie i zidentyfikować (mieli twarze umazane farbami, wymienne kombinezony, a całość przykrywał sztuczny dym), dlatego na jednym z popremierowych pokazów wyszli na scenę z nazwiskami napisanymi czarnym markerem na plecach.
reżyseria: Mateusz Atman i Agnieszka Jakimiak
scenariusz i obsada: Emilia Florczak, Maciej Karbowski, Michał Kaszyński, Kamil Książek, Helena Rząsa, Iga Szubelak, Hanna Wojtóściszyn, Agnieszka Jakimiak, Mateusz Atman
choreografia: Oskar Malinowski
przestrzeń: Mateusz Atman i Nina Sakowska kostiumy: Nina Sakowska
opracowanie muzyczne: Marek Zawadzki
asystentury: Aleksandra Bratkowska, Agata Krolow, Dominik Rubaj
Pozostaje jeszcze jedna kwestia. Poza nielicznymi przypadkami, które zyskały należytą eksploatację („Do dna” w reżyserii Ewy Kaim doczekało się nawet rejestracji w Teatrze Telewizji), spektakle dyplomowe zazwyczaj szybko znikają z repertuaru. Może rozwiązaniem tego problemu – i wielu innych też – byłoby wchodzenie w koprodukcję z teatrami? Nawet jeśli ten gest nie wydłużyłby znacznie życia dyplomu – bo zebranie kilkuosobowej ekipy i dogranie terminów bywa trudne – to wciąż taka współpraca zapewniłaby studentom większą widoczność, a także większe środki na realizację oraz lepsze zaplecze administracyjno-techniczne.
A może w ogóle formuła spektaklu dyplomowego jest już dzisiaj nieco archaiczna i powinna zostać zastąpiona innym formatem? Tylko jakim?