Bywa mniej więcej tak: rano nie możesz wstać z łóżka i boli cię całe ciało, a głowę najchętniej zamknęłabyś za oknem, byleby tylko natrętne myśli przestały się w niej kotłować; albo z tego łóżka wyskakujesz jak sprężynka, nawet jeśli poprzedniej nocy prawie wcale nie spałaś. Raz czujesz, że przenosisz góry, a raz, że góry przeniosły się na ciebie i dociskają cię mocno do ziemi. Taką właśnie dynamikę życia z chorobą afektywną dwubiegunową udało się Annie Smolar i Tomaszowi Śpiewakowi wpisać w atmosferę i dramaturgię „Jogi”. Od depresji do manii – i z powrotem.
„Joga” to kolejny – po „Melodramacie” i „Czerwonym kapturku” – spektakl Smolar, w którym nadrzędną ramą stają się traumy, ich skutki i próby uleczania. Jednak w „Jodze” reżyserka poszerza te wątki o inne perspektywy. Dzięki mocno uwypuklonej relacji między prywatnym a publicznym dotyka zarówno tematu żałoby po śmierci zwierzaka, kryzysu zdrowia psychicznego, rozpadu małżeństwa, jak i kryzysu migracyjnego czy doświadczenia terroryzmu.
Krakowska „Joga” powstała na kanwie książki Emmanuela Carrère o tym samym tytule. Początkowo miała ona być lekką i optymistyczną historyjką o jodze, technikach medytacyjnych i o tym, co autor wyciągnął ze wschodnich przekazów duchowych. Carrère przez wiele lat chorował na depresję, lecz gdy mając niewiele ponad pięćdziesiąt lat, przystępował do pisania „Jogi”, czuł się stabilnie, był szczęśliwy, zakochany i całkiem zadowolony ze swojego życia. Wszystko jednak potoczyło się zupełnie inaczej, niż planował, a „Joga” stała się konfesyjną, autobiograficzną opowieścią o bólu i stracie.
„Joga”, autor sztuki: Emmanuel Carrere. Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej, premiera 8 grudnia 2023Zaczyna się niewinnie: od wyjazdu na dziesięciodniowe odosobnienie medytacyjne, które Carrère przerywa zaraz po telefonie informującym o ataku terrorystycznym w redakcji „Charlie Hebdo”. Został poproszony, jako drugi po Michelu Houellebecqu ulubiony pisarz Francuzów, o wygłoszenie mowy na pogrzebie zamordowanego redaktora naczelnego. Zdarzenie to uruchamia lawinę: załamanie nerwowe, rozpad małżeństwa, diagnoza – choroba afektywna dwubiegunowa, blokada twórcza, leczenie na zmianę elektrowstrząsami i ketaminą, śmierć długoletniego wydawcy i podróż do greckiego obozu dla uchodźców.
W krakowskim spektaklu Emmanuela grają na zmianę, a czasem jednocześnie, Michał Majnicz i Radosław Krzyżowski. To gest wynikający wprost z fabuły, obrazujący dwa skrajne stany, pomiędzy którymi – nie bez walki – toczy się życie pisarza. I Majnicz, i Krzyżowski doskonale oddają cechy poszczególnych epizodów choroby afektywnej dwubiegunowej, sam proces popadania w kryzys zdrowia psychicznego, a następnie wychodzenia z niego. Być może dlatego jednym z najbardziej poruszających momentów „Jogi” była dla mnie scena wywiadu z dziennikarzem „New York Timesa” (Łukasz Stawarczyk). To boleśnie prosta sekwencja o niemożności złapania własnych myśli, o cierpieniu, które nie pozwala na kontynuowanie opowieści o sobie ani nawet na utrzymywanie dotychczasowych wyobrażeń na swój temat.
Luki i pęknięcia
Jeszcze zanim znalazłam informację o skandalu, jaki we Francji wywołała premiera „Jogi”, miałam mieszane odczucia, czytając tę książkę. Wiele z opisywanych tu stanów psychicznych znam dość dobrze z doświadczenia, ale dystans prowokowała we mnie nieustająca autoreferencyjność pisarza przeplatana przewlekłymi dygresjami. Zdenerwował mnie też przebijający między wierszami syndrom białego zbawcy, obecny zwłaszcza we fragmentach, w których główny bohater przebywa w obozie dla uchodźców. Ale nawet autokrytyczne momenty, których jest w „Jodze” niemało, wydały mi się fałszywe, jakby były tylko sprawnie użytym chwytem retorycznym.
Ciekawa okazała się natomiast wyrwa w środku opowieści, będąca konsekwencją umowy z Hélène Devynck, dziennikarką i byłą żoną pisarza, która zastrzegła, że nie chce, by ten opisywał ją w swoich kolejnych dziełach. Zresztą później stało się to przedmiotem burzliwego sporu pomiędzy nimi. Na łamach francuskiego „Vanity Fair” Devynck pytała, czy to, że w przeszłości godziła się, aby jej prywatność była wykorzystywana w książkach ówczesnego męża, oznacza, że nadal ma się na to bezrefleksyjnie zgadzać. Zarzuciła też autorowi „Jogi” kłamstwa, sugerując na przykład, że do obozu dla uchodźców nie udał się, jak twierdził, w ramach rekonwalescencji po pobycie w szpitalu psychiatrycznym, ale wcześniej. I nie na dwa miesiące, lecz zaledwie na kilka dni.
Ten wątek pojawia się również w krakowskim spektaklu. Grana przez Małgorzatę Zawadzką żona walczy o prawo do pozostania nieopisaną. Nie chce już dłużej być wykonującą darmową pracę opiekunko-redaktorką ani muzą, ani tym bardziej postacią stworzoną w umyśle wielkiego pisarza. Zawadzka w „Jodze” oprócz żony gra także kochankę i w obu przypadkach świetnie niuansuje różne stany portretowanych kobiet oraz ich odmienny stosunek do głównego bohatera. Kilka dni wcześniej widziałam ją też w „Pewnego długiego dnia” Luka Percevala i choć nie od grudnia wiem, że Zawadzka jest znakomitą aktorką, to jej ostatnie role zasługują na szczególną uwagę.
Każdy w swoim tempie
Reżyseria: Anna Smolar
Scenografia i Kostiumy: Anna Met
Muzyka: Jan Duszyński
Choreografia: Paweł Sakowicz
Video: Rafał Paradowski
Reżyseria światła: Monika Stolarska
Współpraca dramaturgiczna: Tomasz Śpiewak
Obsada: Roman Gancarczyk, Mikołaj Kubacki, Radosław Krzyżowski, Michał Majnicz, Dorota Pomykała, Łukasz Stawarczyk, Alicja Wojnowska, Małgorzata Zawadzka
Krakowska „Joga” ma lepsze i słabsze momenty. Trudno mi było utrzymać uwagę podczas przedłużających się, kontemplacyjnych fragmentów, zwłaszcza w pierwszej części spektaklu. Jednak Smolar jak mało kto potrafi budować w teatrze atmosferę. I to się w „Jodze” czuje – tę mieszaninę samotności, bólu, zagubienia, lęków i rozczarowań. Choć nie byłoby tego bez scenografii Anny Met: miękkich dywanów, skórzanych kanap, fototapety z rozciągniętym zdjęciem wzburzonego morza i ułożonych w terapeutycznym półokręgu krzeseł; ani bez afektywnej muzyki Janka Duszyńskiego czy świetnego wideo Rafała Paradowskiego. A przede wszystkim – bez choreografii Pawła Sakowicza. Czasem subtelne, a czasem bardzo kompulsywne i zawiłe ruchy ciała opowiadają o przeżyciach i emocjach, których język nie jest już w stanie przekazywać za pomocą spójnych, linearnych narracji.
Zapytany o jedną z możliwych definicji medytacji, Carrère mówił, że to „widzenie rzeczy takimi, jakie są”. Bez filtrów, bez zniekształceń, po prostu. Gdy zatem w końcówce krakowskiej „Jogi” scenę spowijają żółto-pomarańczowe światła, a bohaterowie zaczynają tańczyć zorbę, i tańczą ją razem, choć każdy w swoim tempie, to na moment pojawia się poczucie, że tu i teraz jest jak jest – i to dobrze.