Walka o wolność
fot. See Wah Cheng

Walka o wolność

Mariam Notten, Erika Fisher

Historia rozpoczyna się od zabójstwa prababki. Oskarżona o romans degradujący dobre imię rodziny zostaje zamordowana przez swojego męża. W toku narracji poznajemy kolejnych krewnych

Jeszcze 4 minuty czytania

W książce, która jest wspólnym dziełem Mariam Notten – narratorki, oraz Eriki Fisher – słuchaczki spisującej opowieść, przeplatają się losy kilku pokoleń kobiet i mężczyzn Afganistanu. Historia rozpoczyna się od zabójstwa prababki. Oskarżona o romans degradujący dobre imię rodziny zostaje zamordowana przez swojego męża. W toku narracji poznajemy kolejnych krewnych, ludzkie konstelacje umiejscowione w wielowątkowym, niełatwym kontekście społeczno-politycznym. Autorkom udaje się z niezwykłą wrażliwością, humorem i wdziękiem pokazać skomplikowaną rzeczywistość, w której kobiety cechuje siła i wytrwałość w walce o wolność i własną godność.

„Poza paleniem haszyszu drugim ulubionym zajęciem wujka było puszczanie latawców na pustkowiu za miastem lub na dużym ugorze w naszej dzielnicy. Całymi dniami kleił pracowicie ogromne ptaki z kolorowej bibułki i bambusowych patyczków. Puszczanie ich było nie tylko zabawą, ale i sportową walką.

Wysoko w powietrzu linki latawców tak długo tarły o siebie, dopóki słabsza nie pękła. Poeta znany był z tego, że jego latawce wzbijały się wyjątkowo wysoko i że elegancko przecinały sznurki przeciwników. Linki były wzmacniane kleistą masą z ciasta i rodzynek, do której dodawano sproszkowane szkło lub porcelanę. Przez wiele dni rozciągnięty nad dachami sznurek był nacierany pastą, aż stawał się ostry jak brzytwa. Wtedy nawijano go na szpulę z uchwytami po obu stronach, którą trzymało się mocno między kciukiem a palcem wskazującym, podczas gdy wzbijający się ślizgowym ruchem latawiec sam odwijał sznurek.

przeł. Katarzyna Weintraub,
Wydawnictwo Czarne 2010
Ale nie tylko puszczający latawce zawodnicy byli wysokiej klasy specjalistami – były nimi również dzieci, które trzymały szpule. Dobrzy „trzymacze” byli poszukiwani i wynajmowali się za opłatą. Sztuka polegała na unikaniu nagłych ruchów, aby ostre brzegi sznurka niechcący nie uszkodziły własnego latawca, co wcale nie było takie proste, kiedy wysoko w górze targał nim wiatr. Oczywiście była to robota dla chłopców. Ale wuj wybrał mnie na swoją pomocnicę.

Jak już wspomniałam, słabość do słodkiego dymu przeszkadzała mu w podjęciu regularnego zajęcia. Jednak dzięki dorywczym pracom udawało mu się finansowo utrzymywać nas na powierzchni. Bez niego byłybyśmy biedne jak żebraczki.

Służba w wojsku okazała się dla Poety krótkim epizodem. Kiedy stojąc na straży, zasnął po wypaleniu jointa, obudził go siarczysty policzek wymierzony przez dowódcę. Kilka dni później zostawił broń i wyjechał na weekend na przepustkę. W sobotę pożegnał się z nami jak zwykle i więcej się nie pojawił. Zaniepokojona Pari wsiadła w autobus i udała się do jego garnizonu za miastem, gdzie poinformowano ją, że zdezerterował.

Fragment pierwszego rozdziału książki „Wybrałam wolność” zamieściliśmy w numerze 36 „Dwutygodnika”.

Dezercja z dwuletniej służby wojskowej była ciężkim wykroczeniem. Na swoich terenach plemiennych Pasztuni nie musieli służyć w wojsku, jednak w Kabulu był to obowiązek. Dezerter musiał zniknąć z miasta. Przez cały rok Poeta nie dawał znaku życia. Czasami matka ukradkiem płakała za ukochanym bratem, a ja za ukochanym wujkiem. I nagle przyszedł list! List z kolorowym i znaczkami pocztowymi, z Karaczi, które leży gdzieś nad Oceanem Indyjskim – tyle wiedziałam ze szkoły. Matka była nie do poznania. Biegała jak dziecko po pokoju, obejmowała mnie (co się jeszcze nigdy nie zdarzyło) i cieszyła się:
– On żyje! Żyje! – I potem: – Malalai, czytaj na głos!
– Siostrzyczko – pisał Poeta – jeśli chcesz sobie wyobrazić ocean, pomyśl o rzece, która jest tak wielka, że nie widać drugiego brzegu. Ocean jest jak rzeka bez drugiego brzegu! Jest niewyobrażalnie gorąco, a jedzenie strasznie ostre. Ponieważ widziałem tyle indyjskich filmów, dobrze rozumiem język tutejszych ludzi; nazywa się urdu. Ale tutaj indyjskie filmy są zakazane.

Mariam Notten

urodziła się w Afganistanie. Z zawodu socjolożka, od 1967 roku mieszka w Berlinie, gdzie wykłada w Wyższej Szkole Pedagogiki Społecznej. Od wkroczenia Armii Radzieckiej do Afganistanu w 1978 roku angażuje się w działalność polityczną i społeczną na rzecz swojego kraju. Po wydarzeniach 11 września 2001 roku wraz z  niemieckimi przyjaciółmi założyła stowarzyszenie „Szeherezada t.z.” (www.afghanistan-nimroz.de), które w Nimroz, południowo-zachodniej prowincji Afganistanu, prowadzi liczne programy pomocy dla kobiet i dzieci - zakłada m.in. szkoły, sierocińce oraz prowadzone przez kobiety piekarnie. Dodatkowo stowarzyszenie udziela drobnych kredytów kobietom, pragnącym założyć własną działalność gospodarczą.

Nie wspominał o tym, co robił w Pakistanie, ani też kiedy wróci. Matka nosiła ten list jak amulet. Kiedy po jedzeniu z przyjemnością zapalała chesterfielda, którego jej (jak zwykle pojedynczo) przynosiłam z bazaru, czasami wyjmowała list, rozkładała go z nabożeństwem i prosiła jeszcze raz o przeczytanie.

Pół roku później stanął przed nami, zawszony, bez grosza przy duszy i śmiertelnie chory. Bez paszportu i z ciężką żółtaczką wraz z pięcioma innymi dali się pasztuńskim szmuglerom przeprowadzić na piechotę przez Przełęcz Chajberską. Umówiona cena była korzystna. W nocy zostali napadnięci na brzegu bezdennej przepaści. Ich przewodnik zniknął, a bandyci zabrali im wszystkie pieniądze. Jednego, który się wzbraniał, strącili w przepaść. Rankiem przewodnik znów się pojawił:
– Co miałem robić – tłumaczył się – też by mnie zabili!
To była ukartowana gra.

Byłam przerażona:
– Nie wyciągnęliście tego człowieka z przepaści?
– Siostrzyczko – zaśmiał się wujek – wiesz, co to za ludzie?
Zostawiliby nas tam. Bez przewodnika bylibyśmy zgubieni.”

(fragment rodziału „Przesłanie”)



„Byłam jeszcze w szkole podstawowej, kiedy Pari opowiedziała mi o Dowódcy, którego nie widziała ani razu od czasu owej nieszczęsnej próby porwania. Do tego momentu moim ojcem był dla mnie Rasul. Potrafił wpadać do nas czasami kilka razy w tygodniu, ale najczęściej niechętnie przyjmowany przez matkę, nie pojawiał się potem całymi tygodniami.

Właściwie był mężczyzną zdumiewającym. W końcu matka przyprawiła mu rogi, a przecież mnie, widoczny rezultat swej hańby, traktował jak własną córkę. Nie, żeby wiązało się z tym jakieś wyjątkowe poczucie odpowiedzialności – tego nie czuł ani w stosunku do mnie, ani do Karim. Rasul przychodził i odchodził, jak i kiedy chciał.

Kiedy tylko skręcał w nasz zaułek, słychać było jego głośny kaszel, którym zapowiadał swą wizytę. Między brwiami Pari pojawiała się natychmiast głęboka bruzda. Za to Rasul zawsze był w doskonałym humorze. Nigdy nie mówił do niej po imieniu, zawsze nazywał ją madare Malai – matka Malai (to było pieszczotliwe zdrobnienie Malalai). Matka w ogóle nie zwracała się do niego bezpośrednio, wiedziała, jak omijać jego imię. Przede wszystkim jednak nie nazywała go padare Malalai – ojciec Malalai, którym też w istocie nie był. Pod jego nieobecność mówiła o nim „syn Mohammada Samana Chana”. A kiedy była na niego zła, nazywała go sukinsynem.

Erica Fischer

urodziła się w 1943 roku w Anglii, dokąd z Wiednia emigrowali jej rodzice. W 1948 roku rodzina Eriki Fischer powróciła do Austrii. Od 1988 roku pisarka mieszka w Niemczech (obecnie w Berlinie), gdzie pracuje jako niezależna dziennikarka, autorka i tłumaczka. Polskim czytelnikom znana jest jako autorka dwóch książek: „Aimée i Jaguar. Historia pewnej miłości, Berlin 1943” (Czarne 2008) i „Droga do nieba” (Czarne 2009).

Rasul uwielbiał opowiadać dowcipy i historyjki, które zasłyszał w herbaciarni. O mułłach, o Bogu i religii. Napinał bicepsy i pytał: Czy myślisz, że te mięśnie to dar od Boga? Nie, moja droga, to jest efekt ciężkiej pracy w sali gimnastycznej! – i śmiał się złośliwie.
Nigdy nie spóźniałam się do szkoły: codziennie rano Pari budziła mnie na czas, chociaż nie mieliśmy w domu zegara.

Kiedy któregoś dnia chciałam­ wyjść wcześniej niż zwykle, spytała dlaczego.
– Chcę przed szkołą pójść do mauzoleum, gdzie pochowany jest szach z dwiema szablami – wyjąkałam. Wszystkie moje koleżanki modlą się tam o dobry wynik klasówki. Może to naprawdę zadziała.
– Siadaj – rozkazała – i uważnie posłuchaj: Bóg nie potrzebuje żadnego namiestnika na ziemi. Nie potrzebujesz żadnego mauzoleum, żeby wejść w kontakt ze swoim Bogiem. Bóg jest wszędzie tam, gdzie ty jesteś. Jest bliżej ciebie niż twoje własne rzęsy. A poza tym pewniejszą metodą jest dobre przygotowanie się do klasówki.

Matka była osobą wierzącą. W każdy piątek czytała Koran. Zdejmowała rodzinny egzemplarz z półki i rozwiązywała piękne chusty, w które był owinięty, jedną po drugiej, aż ukazywała się najstarsza osłona – tak zetlała, że można jej było dotykać tylko z największą ostrożnością. Pełna nabożnego szacunku przyglądałam się, jak zdejmowała z Koranu szaty, całowała go i przykładała do czoła. Przez chwilę jak dziecko obiema rękami przyciskała do piersi świętą księgę, po czym kładła ją na niski składany stoliczek, otwierała w miejscu, gdzie tkwiła zakładka, i zaczynała czytać na głos.
– Gdzie teraz jestem? – pytała od czasu do czasu, a ja musiałam jej pokazać, że uważałam.

Rasul na swój sposób poradził sobie z moim chybionym zamiarem modlitwy:
– Dawno, dawno temu w mauzoleum pochowano głowę osła, żeby zadrwić sobie z tych osłów, które chodzą się tam modlić – opowiadał z satysfakcją.
– Twoje miejsce na pewno jest w piekle – powiedziała Pari.
– Już się na to cieszę, na pewno spotkam tam wszystkich muzyków i tancerzy. Moja ukochana śpiewaczka Rochszana też tam będzie. Będziemy się razem dobrze bawić. Czego mam szukać w niebie? Tam siedzą ci wszyscy z długimi brodami i cały boży dzień się modlą.
– Jeśli boicie się kary za swoje grzechy na tamtym świecie, oddajcie je mnie – proponował nam, dzieciom.
– Chętnie je wezmę na siebie!

Tu nawet Pari nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Rasul kochał wszystko, co piękne. Kiedy został zniesiony nakaz zasłaniania twarzy, komentował chętnie wygląd kobiet, podziwiał ich nogi i z zapałem obserwował, czy ich chód był sztywny czy elastyczny. A mimo to pozostał wierny Pari do jej śmierci, chociaż ona z całą pewnością nie darzyła go oddaniem. My, dzieci, lubiłyśmy go. Wygłupiał się z nami, czego matka nigdy nie robiła. Chodził po pokoju na czworakach, wydawał rozdzierające ośle ryki i pozwalał nam jeździć na swoich plecach. Przy tym kątem oka coraz to popatrywał na Pari. Rozluźniał się dopiero, kiedy wygładzała się bruzda na jej czole. Wtedy zadowolony jak syte niemowlę kładł się na materacu i podkładał poduszkę pod łokieć. W niektóre dni Pari nie dawała mu tej satysfakcji. Wtedy w pewnym momencie dawał za wygraną i odchodził, żegnając nas niedbałym ruchem ręki.

Nigdy u nas nie pił, nie jadł, nie zostawał na noc. Ze zmierzchem musiał wyjść. W dzieciństwie dziwiło mnie, że dla takiego dużego i silnego człowieka jak mój ojciec ciemność również wydaje się kryć jakieś zagrożenia. Pari ciągle napominała Karim, żeby była w domu z nastaniem ciemności. Tak jak siostra ile się dało przeciągała swe dzikie zabawy, tak i Rasul próbował na wszelkie sposoby odwlec moment wieczornego odejścia.

Pewnego dnia z metalowej skrzyni, w której przechowywaliśmy odzież, Pari wyjęła mały pistolet i pokazała mi, jak wciskać naboje do magazynka, jak odbezpieczyć broń, jak potem należy przymknąć jedno oko i wycelować. Kiedy uznała, że wszystko dobrze zrozumiałam, odłożyła pistolet na miejsce.

Było już ciemno choć oko wykol, kiedy któregoś wieczoru usłyszałyśmy kaszel Rasula. Popatrzyłyśmy na siebie przerażone. Tego jeszcze nie było.

– Ten sukinsyn śmie przychodzić tu nawet w nocy – syknęła Pari w języku pasztu (normalnie rozmawiała z nami w dari). Rzuciła się w kierunku skrzyni. Otworzyła okno i dwa razy wystrzeliła w kierunku, z którego dobiegało kasłanie. Zrobiło się cicho. Matka zamknęła okno i usiadła na materacu z pistoletem w ręku. Zastygłyśmy na kilka minut, wstrzymując oddech, jednak żaden szmer nie zakłócił ciszy.

– Tak – powiedziała w końcu matka. – Już nigdy więcej nie odważy się przychodzić tu w nocy.

I odłożyła pistolet do skrzyni. Dlaczego nikt z rodziny nie przybiegł do nas, żeby zobaczyć, co się dzieje? Musieli przecież słyszeć strzały. Dlaczego również następnego dnia nikt nawet o tym nie napomknął? W domu panował napięty spokój, jak gdyby wszyscy czekali na jakąś niedobrą wiadomość. Podobnie musiało być i wtedy, kiedy mój pradziadek zastrzelił prababkę.

Rankiem na palcach podkradłam się do okna i spojrzałam w dół. Poczułam ulgę, ale też i odrobinę rozczarowania, że przed domem nie było żadnych zwłok.
– Ten sukinsyn tak łatwo nie umrze – mruknęła z łóżka obserwująca mnie matka.

Rasul nie pokazał się przez dwa dni. Trzeciego przyszedł jakby nigdy nic, jak zwykle w wybornym humorze i pewny siebie.
– Jak się masz, madar-e-Malai?
– Dobrze – odparła Pari i uśmiechnęła się. – A ty?
– Doskonale, madar-e-Malai, jak zwykle świetnie wyglądasz.

Byli wartymi siebie przeciwnikami, potrafili okazać sobie respekt.

Kiedyś Rasul postanowił zrobić dla mnie tornister. Oczywiście mógł mi go po prostu kupić, ale chociaż biedny nie był, nam zawsze wszystkiego skąpił. Za pomocą pieniędzy wywierał presję na matkę, chciał, żeby do niego wróciła. Chciał ją posiadać. Tornister, który w końcu zmajstrował, miał tak długie szelki, że aż się za mną ciągnął – pożałowania godny widok. Potem próbował skonstruować coś w rodzaju plecaka, który też sięgał mi po zgięcia kolan. W końcu zmuszony był kupić mi zwykły i wszędzie dostępny skórzany tornister.

Gdy bracia próbowali kwestionować jego status pierworodnego, należny mu przecież z urodzenia, kiedy miał kłopoty z chłopami lub kiedy należało zrobić remont qali, szedł do Pari. Zawsze miała dla niego jakąś radę, a on wykonywał wszystko jak posłuszny uczeń. Podczas następnej wizyty zdawał jej sprawozdanie, przy czym to, co osiągnął, starał się tak przedstawić, jakby to on wpadł na pomysł rozwiązania problemu. Pari zaś ironicznym uśmieszkiem dawała mu poznać, że przejrzała te gierki.

Inni również szukali u matki porady. Gdy mieszkała w domu Mohammada Samana Chana, zaprzyjaźniła się z kilkoma tadżyckimi rodzinami, które ceniły jej mądrość. Na ich przyjęciach lub weselach Pari zawsze była mile widzianym gościem. Miała piękny głos i grała na bębenku. Śpiewaj, Pari – zachęcały ją kobiety, kiedy zbliżała się magiczna północ i zostawały w swoim gronie. Matka uśmiechała się, na moment przymykała oczy, żeby się skoncentrować, i zaczynała śpiewać swoim miękkim, a jednocześnie donośnym głosem jakąś starą pasztuńską śpiewkę. Albo jedną z własnych interpretacji wiersza któregoś z wielkich poetów.

Poezja odgrywała w Afganistanie doniosłą rolę. Zimą wykształceni mieszkańcy miasta organizowali w domach wieczory recytatorskie, niepiśmienni chłopi również znali tuziny wierszy na pamięć i śpiewali podczas pracy w polu. Pari kochała szczególnie Maulanę Rumiego, afgańskiego poetę i sufi z XIII wieku, którego wiersze przedstawiała w różnych wariantach”.


Fragment rozdziału „Rasel” z książki „Wybrałam wolność” w przekładzie Katarzyny Weintraub.