Dzień z życia człowieka orkiestry
fot. Bartosz Mrozowski

Dzień z życia człowieka orkiestry

Rozmowa z Arkadiuszem Jakubikiem

Generalnie mam wrażenie, że ja nie należę do ludzi, którym cokolwiek spada z nieba. Muszę ciężko zasuwać, ale daję radę

Jeszcze 3 minuty czytania


Arkadiusz Jakubik wpada do restauracji 10 minut spóźniony. Nic dziwnego, siedząc przy stoliku widziałam w telewizji, jak udziela wywiadu na żywo o swoim filmie. Żeby umówić się na to spotkanie, musiałam przez dwa tygodnie codziennie wydzwaniać i pisać smsy. „Jesteś najbardziej zdeterminowaną dziennikarką, jaką spotkałem. To wspaniałe!” – słyszę na wstępie. Jak wygląda dzień z życia tak zajętego człowieka?

Co było wczoraj? A, piątek.

Poranek. Arkadiusz Jakubik wstaje o godzinie 7.15, bierze prysznic. O 7.25 schodzi na dół do kuchni, po drodze budząc dwóch synków (trudne budzenie). Arek i synowie zjadają śniadanie i o godzinie 7.55 muszą wyjechać, żeby zdążyć na pierwszą lekcję o 8.10.

Bardzo lubię zawozić synków do szkoły, jest wesoło. Uwielbiam z nimi przebywać, powygłupiać się, pograć w „Guitar Hero” czy pójść na koncert. Od jakiegoś czasu szanuję swój czas i wolne chwile wolę spędzać z rodziną niż zajmować się czymś nieistotnym. Co nie znaczy, że chcę robić same „Domy złe” czy spektakle „Ja”. Ale na programy rozrywkowe lub seriale takie jak „Wiesio szoł” czy „13 posterunek” jestem już za stary. Oczywiście humor i zabawa są ważne, ale zajmę się nimi, kiedy wpadnę na jakiś naprawdę dobry pomysł. Etap robienia z siebie idioty mam już za sobą.

Smarzol, bo taką ma ksywę Wojciech Smarzowski, zaryzykował i dał mi ważną rolę w „Weselu”, potem był „Dom zły”. Pomógł mi wyjść z szuflady filmowego głupka. Byłoby pięknie, być jak Bill Murray, który bardzo długo był komikiem, a teraz gra u Sofii Coppoli i Jima Jarmuscha. Na razie nie jest tak lekko z tym aktorstwem, więc próbuję innych możliwości. Ale na szczęście robię to, co mi sprawia przyjemność. Przez ostatnich parę lat budowałem finansową stabilizację, zapewniałem rodzinie godne życie i tworzyłem sobie taką bazę. Teraz mam to załatwione i czuję, że naprawdę jestem wolny. Nie muszę już martwić się jak dawniej, czy zadzwonią i dadzą mi rolę, bo ja nie mam na czynsz. Poznałem smak biedy, ale nie będę nad tym płakać, bo wszystko się dobrze potoczyło. Mogę teraz robić to, na co mam ochotę.

Arkadiusz Jakubik

Aktor, reżyser filmowy i teatralny, autor musicali i słuchowisk radiowych. Urodził się w 1969 w Strzelcach Opolskich. Absolwent PWST we Wrocławiu. Wyreżyserował wiele przedstawień teatralnych, m.in.: „Cyrk Monty Pythona”, „Pokolenie Porno” i „Kalinę”. Autor musicalu o biografii Jima Morrisona i The Doors „Jeździec Burzy”. Współpracuje z warszawskimi teatrami: Rampa, Komedia, Bajka. Niedawno wyreżyserował swój pierwszy film. „Prosta historia o miłości”, która spotkała się z ciepłym przyjęciem ze strony krytyków filmowych i zdobyła główną nagrodę w Konkursie Kina Niezależnego na festiwalu w Gdyni, 19 listopada weszła na ekrany kin.

O 9 Arkadiusz Jakubik udaje się na squasha, gra do 10. Pogada jeszcze z kumplami i na 11 umawia pierwsze spotkania.

Do dziś wspominam spotkanie z aktorem Arkadiuszem z Opola. A wszystko przez to, że mama za długo dawała mi smoczek. Mam przez to wadę zgryzu, zęby przednie zanadto wysunięte do przodu i strasznie sepleniłem. Ale to tak strasznie… Potwornie „szeleściłem” tymi wszystkimi polskimi spółgłoskami. Do tego w okresie dojrzewania nabawiłem się nerwowości i zacząłem się jąkać. Ale pewnego dnia dotarło do mnie, że chcę spróbować swoich sił na wydziale aktorskim na PWST we Wrocławiu. Moja mama wyciągnęła ostatnie pieniądze z szuflady i zafundowała mi lekcje u aktora Arkadiusza, którego żona była logopedką i miała mi pomóc. Mówiłem przed nimi teksty, pani logopedka nic mi nie pomogła, ale do aktora miałem nabożny stosunek. No i jest ostatnie spotkanie, reguluję należność, stawiam koniak, który mama mi kazała dać w prezencie. On otworzył ten koniak, nalał mi lampkę, po czym wypił całą butelkę. A ja nieśmiało zapytałem, czy mam jakiekolwiek szanse dostać się do tej szkoły. To jemu się zebrało na szczerość, objął mnie miśkiem i powiedział: „Arek, szczerze? Daj sobie spokój.” Boże, jaki ja byłem załamany, chodziłem całą noc po Opolu i myślałem co ja mam ze sobą zrobić, skoro nawet aktor, który przygotowuje mnie do egzaminów, każe mi dać sobie spokój? Ale pojechałem na te egzaminy. I kiedy zobaczyłem swoje nazwisko na pierwszym miejscu listy przyjętych, z największą ilością punktów, wykonałem gest Kozakiewicza dedykowany aktorowi Arkadiuszowi z Opola z Teatru Kochanowskiego. Pozdrawiam go niniejszym. A z wady wymowy wyleczyła mnie we Wrocławiu pani Walczak. Uczyła mnie przez dwa lata mówić od nowa. Katorżnicza praca. W ogóle aktorstwo to ciężka robota. Generalnie mam wrażenie, że ja nie należę do ludzi, którym cokolwiek spada z nieba. Muszę ciężko zasuwać, ale daję radę.

Po dwóch spotkaniach, o godzinie 15, Arkadiusz Jakubik jedzie do teatru „Imka” Tomka Karolaka, na próbę wznowieniową spektaklu „Ja”.

Monodram w reżyserii Michała Siegoczyńskiego miał premierę  dwa miesiące temu. To dla  mnie bardzo ważny i intymny rodzaj wypowiedzi twórczej. Po paru latach wróciłem do teatru jako aktor. Mam 41 lat i dotarło do mnie, że czasu pełnej aktywności zawodowej nie zostało aż tak dużo i warto się skupić na rzeczach ważnych. Dlatego szukałem tekstu i pomysłu na spektakl, w którym mógłbym się naprawdę aktorsko zrealizować. I znalazłem – „Tequilę” Krzysztofa Vargi.

„Prosta historia o miłości”,
reż. Arkadiusz Jakubik
, Polska 2010,
w kinach od 19 listopada 2010
Zadzwoniłem do Michała Siegoczyńskiego, którego bardzo ceniłem i zaproponowałem, żeby zrobił ze mną monodram. Musiał widzieć w moich oczach dużą determinację, bo zgodził się, a nie znaliśmy się wcześniej i nie miałem teatru, gdzie moglibyśmy zrobić premierę. Przygarnął nas Tomek Karolak i w kwietniu tego roku rozpoczęliśmy półroczną podróż teatralną. Startem była „Tequila”, ale potem Michał zaproponował eksperymentalną metodę pracy, dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Nie rozmawialiśmy o tekście, rozmawialiśmy o życiu, o kobietach, o miłości, o nienawiści, o alkoholu, o tym, co nam leży na wątrobie. Z próby na próbę coraz bardziej szczerze i poważnie. Nastąpiło takie prawdziwe spotkanie przez duże „S”. Nie aktora z reżyserem, tylko człowieka z człowiekiem. To było punktem wyjścia do improwizacji. Nabrałem do Michała zaufania jako do reżysera. W innym wypadku w życiu bym się nie zgodził budować spektaklu na bazie osobistych doświadczeń. Otworzyłem się jednak i w efekcie z improwizacji zaczął powstawać tekst. W „JA” są fragmenty z mojego życia, na przykład o przyjacielu, który umarł parę lat temu tragiczną śmiercią. Jest w tym spektaklu dużo autobiograficznych sytuacji, ale tak zręcznie wmontowanych w scenariusz, że nie sposób ich wychwycić, oddzielić. W czasie spektaklu to właśnie te osobiste wątki uruchamiają we mnie prawdziwe emocje. Wczoraj grałem przedstawienie. Przychodzi finał,  opowiadam jak facet chciał popełnić samobójstwo, zakładam torebkę foliową na głowę… Tego się nie da zagrać, w to trzeba wejść organicznie. Nie przerwałem, nie mógłbym, ale wpadłem w rodzaj jakiegoś płaczu, szlochu, zacząłem się zapadać w czarną dziurę i nie mogłem dalej mówić tekstu. Już mi się to zdarzało. Zdarzało się też, że takie ekstremalne emocje nie przychodziły i próbowałem je odgrywać. To się nie sprawdziło.

Bohater „JA” to gwiazdor, któremu wydaje się, że jest Bogiem, inkarnacją Che Guevary, Jezusa i Jima Morrisona. To polski Axl Rose, który na wielkim koncercie ma taką władzę nad tłumem, że gdyby powiedział: „Wyjdźcie na ulicę i protestujcie przeciwko wojnie w Iraku ”, to na drugi dzień idą pokojowe manifestacje przez cały kraj. Władza „nad rządem dusz” nieźle miesza mu w głowie. W ciągu godziny przedstawienia ten mały pan bóg, przez małe „p” i „b”, zdejmuje z siebie kolejne płaty skóry, próbuje odkryć swoje prawdziwe ja. Śmierć jego perkusisty uruchamia lawinę pytań, tych najważniejszych, o sens życia i umierania. To najbardziej lubię w teatrze, kiedy na początku widzowie się śmieją, bohater sypie anegdotkami, a potem następuje przełamanie, zaczyna się koszmar, publiczności uśmiech zastyga na ustach i nie wiadomo, co się właściwie dzieje. A na koniec zapada cisza, ludzie nie wiedzą, co robić – bić brawo? Wyjść?  Bardzo wyczerpujący spektakl, doskonała kuracja odchudzająca, każdy występ dwa kilogramy w dół.

Arkadiusz Jakubik, fot. Bartosz MrozowskiSpektakl kończy się o 20.30, Arkadiusz ma dwie godziny przerwy, które spędza na rozmowie z Tomkiem Karolakiem o następnych projektach. O 22.30 zaczyna się próba zespołu z Dr Misio, również w teatrze „Imka”.

Ostatnio dowiedziałem się, że mój spektakl „Jeźdźcy burzy” schodzi z afisza. Bardzo tego żałowałem, bo jest grany od 10 lat i dorobił się kolejnego pokolenia fanów. Od zawsze w czasie bisów widzowie wchodzą na scenę i tańczą pogo. Na spektaklu, który miał być ostatnim, wbiegłem na scenę i tańczyłem ze wszystkimi. Wtedy zobaczyłem coś, co widziałem ostatnio na koncercie Kazika – jak podnosi się ludzi do góry i przenosi ich w kierunku sceny, szaleństwo. Już miałem dziękować wszystkim za te lata i ogłosić zejście przedstawienia, kiedy dowiedziałem się na scenie, że dyrekcja zmieniła zdanie. „Jeździec burzy” cały czas żyje i będzie wystawiany przez kolejny rok, największa radość!

Próba trwa mniej więcej do 1 w nocy. Arkadiusz wraca do domu jest tak zmęczony, że nie może zasnąć. Myśli sobie „Jezus Maria, co ja mam zrobić ze sobą?”. Wchodzi do Internetu, gdzie znajduje mnóstwo pozytywnych recenzji swojego filmowego debiutu reżyserskiego pt. „Prosta historia o miłości”. Film właśnie tego dnia wszedł do kin.

Naprawdę wszyscy piszą dobrze, aż nie wiem, jak to skomentować. Początki nie były wesołe, nie dostaliśmy dwa razy dotacji z PISF-u, najpierw na scenariusz, potem na postprodukcję. Fakt, że mieliśmy pecha, trafiliśmy na kryzys gospodarczy, który dotknął również PISF i przegraliśmy z „Rewersem”. Ale najbardziej dobiła mnie sytuacja, kiedy zgłosiliśmy gotowy już film do Gdyni do konkursu głównego i nas nie przyjęli. Były tylko dwie możliwości: albo mylimy się my, albo mylą się oni. Ja wpadłem przez to w totalną depresję, myślałem: „stary, zrobiłeś błąd, zrobiłeś slaby film, może trzeba sobie dać spokój z reżyserowaniem”. Scenariusz mojego następnego projektu filmowego „Gry domowe, dałem do czytania dwóm moim ulubionym reżyserom, z pytaniem, czy nie chcieliby go wyreżyserować, skoro ja nie umiem… Wykonaliśmy jeszcze gest rozpaczy i zgłosiliśmy „Prostą historię…” do konkursu kina niezależnego. Tymczasem na festiwalu mój film obejrzało kilku krytyków. Jednym z nich był Jacek Rakowiecki, redaktor naczelny „Filmu”, który podszedł do mnie po seansie i powiedział: „Panie Arkadiuszu, to jest ósmy film, który tu oglądam, resztę widziałem w konkursie głównym i jak na razie „Prosta historia…” jest najlepsza”. Te słowa, to była pierwsza jaskółka. Potem wygraliśmy konkurs kina niezależnego. Następnie dużo ciepłych słów na letnich festiwalach filmowych. Dla widowni na festiwalu w Kazimierzu trzeba było zorganizować dodatkowy pokaz ze względu na wielkie zainteresowanie publiczności. Potem znalazł się dystrybutor, Spinka, a teraz te recenzje… To wszystko przekonało mnie, że to jednak ja miałem rację. Miesiąc temu zadzwoniłem do tamtych znajomych reżyserów z przeprosinami i odebrałem swój scenariusz. Postanowiłem go jednak sam zrealizować. Te ostatnie kilka miesięcy perypetii „Prostej historii o miłości” to była podróż z czarnej dziury do nieba!

Teraz muszę wybrać się na normalny seans z normalną widownią, żeby podpatrzeć jak ludzie reagują na mój film. Jestem ciekawy, czy ta opowieść nie jest zbyt hermetyczna przez to, że dzieje się środowisku filmowców. Myślę jednak, że ludzi ciekawią kulisy produkcji filmowej, ta cała filmowa kuchnia, zabawne czy dramatyczne sytuacje z nią związane, typu awantury reżysera z aktorami, ekipą techniczną, itp. Mam nadzieję, że zrobiliśmy film zarówno dla widza typu „koneser”, którego zainteresuje wielopłaszczyznowa narracja, jak i dla mniej wymagających osób, które chcą się zwyczajnie rozerwać i obejrzeć dowcipną, nie obrażającą inteligencji widza historię o miłości.

Następnie Arkadiusz Jakubik bierze książkę jednego ze swoich ulubionych pisarzy, Daniela Odiji, pt. „Niech to nie będzie sen”.  Jak gasi światło jest godzina 3.  Wstaje jak zawsze niewyspany o 7.15.

Wysłuchala, spisała i zmontowala Kalina Mróz.