Mówi Wilk
razy kilka

Rozmowa z Mariuszem Wilczyńskim

Podkowa Leśna, deszczowy dzień, kawiarnia „Weranda”. Mariusz Wilczyński, twórca filmów animowanych, malarz i performer, opowiada przy kawie o swoim życiu i twórczości. Na luzie, trochę prześmiewczo, a trochę na poważnie…

Jeszcze 3 minuty czytania

O zaskakujących początkach

Animację odkryłem dla siebie zupełnie przypadkowo dopiero jakieś 10 lat po dyplomie z malarstwa. W 1986 roku ukończyłem ASP w Łodzi, byłem dobrze zapowiadającym się malarzem i performerem, lecz jako artysta off-owy musiałem dokładać do swojej sztuki i klepałem słodką biedę. Dlatego w 1995 roku przyjąłem propozycję zrobienia scenografii do właśnie powstającego programu „Goniec – tygodnik kulturalny”. Co ważne, Program 1 telewizji publicznej nie był wtedy jeszcze tak komercyjny i upolityczniony jak dzisiaj, więc praca w nim nie była obciachem.

Mariusz Wilczyński, fot. Anna KoźbielPodczas nagrywania pierwszego „Gońca”, nudząc się kolejnymi dublami, nieświadomie zrobiłem rysunek komentujący omawiany tekst Miłosza. Komuś on się spodobał i odtąd co tydzień miałem robić ilustrację do programu. Byłem bardzo ambitny, więc zrobiłem 2 rysunki, następnie 5, później 15, 30, 50 i nagle zobaczyłem, że to się rusza! To naiwne, moje własne odkrycie było tak nieprawdopodobnym przeżyciem, że w jednej chwili postanowiłem zająć się animacją. Zostawiłem wszystko, czym zajmowałem się dotychczas i zacząłem jak szalony, całe dni i noce, jakbym chciał nadgonić stracony czas, po swojemu robić filmy.

O tym, że skromność się opłaca

Do 2007 roku w ogóle nie było o mnie słychać jako autorze filmów animowanych, ale też i sam nie odważyłbym się pomyśleć o moich animacjach, że to są filmy. Byłem absolutnym amatorem i samoukiem. Mój promotor z ASP, prof. Stanisław Fijałkowski, zawsze powtarzał, że żeby się pokazywać publicznie, trzeba mieć coś naprawdę dobrego do zaprezentowania. Dzisiaj ludzie chwalą się nawet zajawką tego, co kiedyś chcieliby stworzyć. W 2005 roku mój film „Niestety” wygrał na prestiżowym Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Chicago. I wtedy pierwszy raz w życiu pomyślałem, że może moje animacje zasługują na określenie „film”. Potem przyszła propozycja od muzeum MoMA w Nowym Jorku, a to dla artysty szczyt marzeń. Szok, otworzyłem skrzynkę mailową i zobaczyłem adres The Museum of Modern Art, New York, więc wywaliłem wiadomość jako spam. Ale nagle coś mnie tknęło, pomyślałem: „dobra, przejrzę”. Okazało się, że chcą zrobić retrospektywę moich filmów! Jakieś wariactwo, nie wiem nawet czy się ucieszyłem, czy przestraszyłem... Wtedy uwierzyłem w siebie.

O metodzie na teledyski

Do pewnego momentu, gdzieś do 2000 roku, większość moich filmów powstawała jako teledyski. Dzięki temu miałem pieniądze od firm fonograficznych na realizację animowanych pomysłów. Ale tak naprawdę nigdy właściwie nie robiłem teledysków, czyli obrazków na usługach muzyki. Tworząc animację pod dany utwór zazwyczaj puszczałem sobie inną, jakąś ulubioną muzykę i rysowałem coś autonomicznego. Do pewnego stopnia wyjątkiem jest „Allegro ma non troppo”, piosenka Staszka Soyki do znakomitego wiersza Wisławy Szymborskiej... Ale i wtedy, jak pamiętam, słuchałem raczej „Sheik Yerbouti” Zappy... Wywalczyłem sobie w świecie muzycznym pewną pozycję, zdobywałem regularne nagrody Yach Film. W sumie zdobyłem ich sześć, chociaż moje klipy były pokręcone i niekomercyjne.

Mariusz Wilczyński

Urodził się 29 kwietnia w Łodzi. Ukończył na łódzkiej ASP malarstwo w pracowni prof. Stanisława Fijałkowskiego i drzeworyt w pracowni prof. Andrzeja Mariana Bartczaka. Malarz, performer, twórca wideoklipów oraz filmów animowanych. Zdobywca nagród na wielu światowych festiwalach. W 2007 roku w The Museum of Modern Art odbyła się retrospektywa jego filmów. Joshua Siegel, kurator ds. Filmu w MoMA, powiedział o nim: „Wilczyński należy dziś do najwybitniejszych artystów animacji na świecie”. Wilczyńśki pracuje obecnie nad swoim pierwszym pełnometrażowym filmem animowanym.
Wybrana filmografia: „Sprawiedliwość”, „Allegro ma non troppo”, „Nienawidzę”, „Mojej mamie i sobie”, „Śmierć na pięć” „Niestety”, „Kizi Mazi”. Uwaga: na stronie artysty można obejrzeć jego filmy! Oto adres: http://www.wilkwilk.pl/

O tym, jak ocalała piosenka „Śmierć na pięć”

Mieliśmy wspólnie z Grzegorzem Ciechowskim zrobić półgodzinny film, który między sobą nazywaliśmy „Polska żółta łódź podwodna”. W tym samym czasie powstawała nowa płyta Republiki i Grzegorz miał napisać do niej teksty, ale jakoś ciężko mu to szło, więc odłożył robienie muzyki do naszego filmu i przyniósł mi tylko zmiksowaną na kolanie piosenkę „Śmierć na pięć”, żebym mógł już zacząć coś rysować. Dwa tygodnie później Grzesiek nie żył. Po jakimś czasie, kiedy otrząsnąłem się z koszmaru, okazało się, że tylko ja miałem „Śmierć na pięć” w poskładanej wersji. W Grześka komputerze zostało 36 niezmiksowanych śladów... Ta rewelacyjna piosenka przetrwała przypadkiem.

O teledysku, który niestety nie powstał

Kayah poprosiła mnie o zrobienie teledysku do jej piosenki „Anioł wiedział”. Zgodziłem się, ale oczywiście jak zacząłem rysować, to szybko zapomniałem o tej całej piosence i zacząłem tworzyć swoją, pokręconą, melancholijną opowieść o gorzkiej nadziei, że mimo wszystko można kogoś kochać przez całe życie. I tak powstało „Niestety”. Po blisko roku Kayah zadzwoniła i powiedziała „Słuchaj Mariusz... Teraz to już za późno...”. Ale podobało jej się to, co zrobiłem. Muzykę specjalnie do „Niestety” skomponował i zagrał Tomek Stańko, więc summa summarum wyszło na moje.

O kotach, myszach i samotności

„Kizi Mizi” powstało z okazji retrospektywy w MoMa w 2007 roku, żeby nie pomyśleli tam w Ameryce, że jestem leniwy i pokazuję ostatni film z 2004 roku, czyli „Niestety”. Doszedłem do wniosku, że wszystkie moje dotychczasowe animacje są ponure, a jestem przecież całkiem dowcipnym człowiekiem i czas zrobić coś śmiesznego, w stylu kot kopnął mysz w tyłek. Taką burleskę. Jako szkielet filmu wykorzystałem moje dość zabawne czołówki dla TVP Kultura. Ale oczywiście znowu jak zacząłem robić film, to powstała rzecz o samotności i niezrozumieniu z drugim człowiekiem. Często mnie pytają, którym kotem w „Kizi Mizi” jestem, a ja przecież jestem tą myszą... Koty są nieistotne, to samotność myszy i jej przeżycia się liczą.

Nie mam problemów z budowaniem enigmatycznych form, poetyckich paraleli przenikających się, pełnych metamorfoz i metafor. Długo żyłem w przekonaniu, że tak można opowiedzieć wszystko. Przy „Kizi Mizi”, kiedy już uświadomiłem sobie, że chcę opowiedzieć prosty film o tęsknocie i samotności, postanowiłem przytrzymać na wodzy moje upodobanie do galopady sennych wizji, i raczej chciałem poeksperymentować z bezruchem, nic nie dzianiem się, monotonią. To było absolutnie przeciw mojej naturze i bardzo się męczyłem rysując tę nudę, ale w kontekście filmów, nad którymi teraz pracuję, to była bardzo potrzebna lekcja uspakajania narracji. Pamiętam, jak zastanawiałem się rysując „Kizi Mizi”, jak długo mogę trzymać nic nie robiącą tylko siedzącą na łóżku bohaterkę filmu – mysz – żeby nie zanudzić widzów, ale żeby aż ich to bolało... Ostatecznie mysz siedzi jakieś 45 sekund, czyli bardzo długo, ale taka właśnie jest samotność, której już nie można wytrzymać.

O niechęci do Szopena

Mariusz Wilczyński, fot. Anna KoźbielNie lubię filmu „Szop, Szop, Szop, Szopę...” powstał jakieś 10 lat temu i teraz patrzę na wszystko inaczej. Wydaje mi się, że najważniejsze dla widzów są uczucia, empatia dla bohaterów. „Szop, Szop, Szop, Szopę...” jest bardzo atrakcyjny wizualnie, robiłem go, żeby udowodnić światu, że umiem tworzyć fajne animacje. Brakuje w nim jednak uczuć, prostych emocji, czegoś, co porusza, a teraz to właśnie jest dla mnie najważniejsze. No i teraz już nie odczuwam potrzeby żeby komuś cokolwiek udowadniać.

O pełnometrażowych filmach z gwiazdorską obsadą

Od 2006 roku pracuję nad dwoma pełnometrażowymi filmami – nad bluesowym „Zabij to i wyjedź z tego miasta” oraz „Mistrzem i Małgorzatą”, który chyba jednak odłożę aż do ukończenia „Zabij to...”, żeby nie popaść w schizofrenię.

Do „Zabij to i wyjedź z tego miasta” muzykę skomponował i zagrał solo na gitarze Tadeusz Nalepa. Jest to muzyka porażająca, najpiękniejsza i najbardziej rozrywająca duszę, jaką kiedykolwiek miałem w swoim filmie. Ponadto po raz pierwszy w moim filmie postaci przemówią, a głosów użyczyły im największe gwiazdy polskiego kina: Gustaw Holoubek, Andrzej Wajda, Irena Kwiatkowska, Barbara Kraftówna, Krystyna Janda, Maja Ostaszewska, Andrzej Chyra, Daniel Olbrychski, Marek Kondrat, Krzysztof Kowalewski, Małgorzata Kożuchowska, Marta Lipińska, Magda Cielecka, Janusz Kondratiuk, a także klasycy animacji – Daniel Szczechura, Witold, Giersz, Kazimierz Urbański, Zbyszek Rybczyński, Marek Skrobecki oraz Tadeusz Nalepa, Tomasz Stańko i sam Zbigniew Boniek. Chciałbym zdążyć na Berlinale 2013, dlatego w produkcji pomogą mi moi naprawdę wybitni studenci: Agata Gorządek, Paulina Bobrycz i Piotrek Szczepanowicz, może ktoś jeszcze. Film będzie miał około półtorej godziny.

O jedenastu wymiarach i poezji

Wszystkie moje filmy gdzieś tam się splatają. Często powtarzają się niektóre motywy, na przykład dziewczynki z różowymi kokardkami. W „Zabij to i wyjedź z tego miasta” pojawi się kilka tych samych ujęć, tylko z innego kąta, co w „Kizi Mizi”. Zawsze obecna jest moja fascynacja wymiarami, które znamy i wymiarami, których nie znamy. Dzisiejsza nauka zakłada, że istnieje ich 11, to jest niewyobrażalne.

Moje filmy są poetyckie. Cechą charakterystyczną poezji jest wieloznaczność, każdy może odczytywać wiersz inaczej. Podobnie staram się robić filmy, dążę do otwartości przekazu. Szklanka może oznaczać po prostu szklankę i galaktykę zarazem, oczywiście należy uniknąć chaosu. Gdybym był poetą, umiałbym opowiadać o swoich filmach, ale ponieważ nie jestem, więc czasem się trochę boję o nich mówić.

O odwadze w Męskim Graniu

Lubię robić sztukę z pewną pokorą, szacunkiem dla odbiorcy, a nie wmawiać sobie, że ja jestem taki świetny, a inni mnie nie rozumieją, bo są głupi. Trzeba się mierzyć z odbiorcami, tak jak robią to muzycy. Dlatego jestem dumny z moich performansów z Fiszem i Emade jako Kim Nowak podczas Męskiego Grania. Trzy tysiące ludzi, większość to zapewne fanki chcące popatrzeć na Fisza, a tu nagle światło gaśnie, Fisz odwraca się twarzą do ekranu i plecami do publiczności, i zostaję ja kontra tłum. I nie można zrobić fałszywego kroku, bo cię wygwiżdżą. Na szczęście dotychczas recenzje były entuzjastyczne, ludzie zachwyceni, a przecież robiliśmy sztukę awangardową. Najtrudniej właśnie tworzyć awangardę, która nie jest hermetyczna, ale poprzez swoją wielopoziomowość trafia do ludzi. Potrafili to choćby Picasso, Miles Davis, Fellini... Wszyscy oni zmieniali oblicze sztuki, ale jednocześnie liczyli się z publicznością.

O książce Mariusz Frukacza pt. „24 klatki na sekundę. Rozmowy o animacji”

Nie ma wywiadu ze mną w tej książce, chociaż Mariusz prosił o rozmowę. Odmówiłem. Jestem trochę outsiderem, nie przynależę do środowiska animatorów, chodzę własnymi ścieżkami. Ponadto, ponieważ zacząłem robić animacje dopiero 10 lat po dyplomie, zapanowało pewne zawirowanie z datą mojego urodzenia. Nie zaliczam się już do grona młodych polskich animatorów, a bohaterowie tej książki to m.in. moi studenci z łódzkiej Filmówki.

Ale teraz powstaje o mnie obszerna książka pod roboczym tytułem „Armatą w Wilka” autorstwa znanego krytyka Jerzego Armaty. Do książki dołączone mają być płyty DVD z wyborem moich filmów oraz zapisem performance WILKANOC z udziałem Fisza i Emade jako Kim Nowak. Książka ma się ukazać przy okazji mojej retrospektywy i performansów na przyszłorocznym festiwalu Era Nowe Horyzonty 2011.

O blaskach i cieniach internetu

Do tej pory w internecie można znaleźć trzy daty mojego urodzenia. Śmieszne, ale też z kolei ktoś mi regularnie prowadzi stronę w Wikipedii i szczerze mówiąc sam czasem sprawdzam w niej daty z mojej biografii artystycznej, bo nie prowadzę sobie kalendarium.

Moja dwudziestoletnia kuzynka zapisała mnie ostatnio na ten cały Facebook. To jakieś bardzo smutne miejsce, gdzie zbierają się często niedowartościowani, strasznie samotni ludzie. No bo co mnie obchodzi, że jakaś dziewczyna pisze, że wstała lewą nogą? Albo że kawę sobie zrobi? To znaczy dla mnie tylko tyle, że ona nie ma o tym komu powiedzieć... i nie ma z kim, tak naprawdę, tej kawy wypić.

O Podkowie Leśnej

Zawsze chciałem mieszkać pod miastem jak mój przyjaciel Tadeusz Nalepa. Gdy mogłem sobie już na to pozwolić i szukałem domu pod Warszawą, Tadek znalazł mi piękną działkę przylegającą do jego lasu, ale okazało się, że ona nie jest na sprzedaż. Szkoda. Ostatecznie swoje miejsce znalazłem po drugiej stronie Wisły, w Podkowie Leśnej. Jest niebo, wiewiórki. Bardzo mi tu dobrze, spokojnie, mam pracownię. Czasem jednak marzy mi się zamieszkać nad morzem, przez dwa lata pracować gdzieś przy ciepłej plaży. W samym mieście nie miałbym ochoty mieszkać. Chyba że na Williamsburgu w Nowym Jorku. Ale wolę las. Lub plażę.



wysłuchała Kalina Mróz

Ten artykuł jest dostępny w wersji angielskiej na Biweekly.pl.