Odszedł jeden z największych artystów współczesnej Polski. Odszedł scenograf, który wychował dwa pokolenia twórców, z których kilku należy dzisiaj do grona filarów polskiego teatru. Był niezwykłym człowiekiem. Miałem szczęście poznać go bliżej, bo przez wiele lat zaszczycał mnie swoją przyjaźnią, kiedy tworzyliśmy monumentalne inscenizacje na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie w ostatnich dwóch dekadach ubiegłego wieku.
Andrzej Kreutz-Majewski
Ur. 1936, zm. 28 lutego 2011. Scenograf, malarz. W latach 1966-2005 naczelny scenograf Teatru Wielkiego w Warszawie. Autor ponad 300 scenografii teatralnych i operowych, sam także reżyserował („Król Roger” Szymanowskiego i „Pasja wg św. Łukasza” Pendereckiego w Warszawie). Współpracował jako scenograf z wieloma wybitnymi reżyserami (m.in. August Everding, Albert Lheureux, Regina Resnic, Aleksander Bardini, Kazimierz Dejmek, Jerzy Grzegorzewski) oraz dyrygentami (Georg Solti, Nello Santi, Herbert von Karajan, Karl Böhm, Zubin Mehta i Robert Satanowski). Wśród najbardziej znanych spektakli, które współtworzył, znalazły się opery Richarda Straussa: „Salome” w londyńskim Covent Garden i „Elektra” m.in. w Operze Paryskiej czy „Don Giovanni” Wolfganga Amadeusza Mozarta w luksemburskim Theatre Municipal. Jego prace malarskie były wystawiane na licznych wystawach w wielu krajach. Reprezentował Polskę na Biennale Sztuki w Wenecji (1986), a duży zbiór jego prac znajduje się w Centrum Scenografii Polskiej Muzeum Śląskiego w Katowicach. Był również autorem licznych artykułów z dziedziny malarstwa i teatru, dramatu „Narcissimo” oraz notatek malarskich wydanych w książkach „Locja” i „Dziennik 1984-2004”.
Praca z nim to były spotkania gwałtowne jak letnie burze. Kłóciliśmy się, rozstawali w gniewie i znów spotykali, żeby wreszcie, dochodząc do odkrycia tych samych wartości, przeżywać w uniesieniu wspólny lot. Słabo znosił napięcia. Kosztowały go z pewnością więcej niż mnie. Starałem się więc hamować swoją porywczość i obchodzić z nim najdelikatniej jak umiałem. Na próbach siedział zdesperowany zasłaniając sobie uszy, bo nie mógł znieść zbyt głośnych dźwięków, nie mówiąc już o fałszywych, których przecież w pracy nad operą jest mnóstwo. Nie miał cierpliwości tłumaczyć wykonawcom swoich projektów, jak ważny jest każdy szczegół. Tylko kilku zaufanych współpracowników mogło z nim rozważać różne wersje scenicznych rozwiązań. Kiedy ktoś nie od razu rozumiał, o co mu chodzi, czerwienił się ze złości, a ponieważ był dżentelmenem, nie wdawał się w awantury, tylko wychodził z teatru. Z czasem wyszedł z teatru na dobre, jak wielki Gordon Craig, który nie mógł znieść kompromisów. Wybrał malarstwo, w którym sam był sobie panem i nie musiał się liczyć z ograniczeniami, jakie na każdym kroku narzucają warsztaty teatralne.
Był wrażliwcem obdartym ze skóry i każde złe słowo mogło go skrzywdzić i wpędzić w panikę. Tak było przy „Salome” w Warszawie, gdzie scenografią miały być tarasy spadające od posadzonej z tyłu orkiestry ku widowni. Ten eksperymentalny układ wymyśliłem w tureckim Pamukkale, gdzie wapienne tarasy wypełnione wodą tworzą niepowtarzalną konfigurację. Andrzej pokrył tę kaskadę basenów folią sprowadzoną z Niemiec, specjalnie przez niego marszczoną. Spływająca po niej woda dawała w świetle przepiękne odbicia i była prawdziwym scenograficznym cudem. Rano przed ostatnią próbą generalną pojechałem do radia na wywiad i zostawiłem go na chwile, samego i bezbronnego. Kiedy wróciłem, nie było już Pamukkale. Do Andrzeja dosiadła się na widowni koleżanka scenografka słynąca ze złośliwego języka. „Cóż to, Andrzejku – zapytała słodko – budujecie podesty dla telewizji na festiwal w Sopocie?”. Kiedy wyszła, Andrzej osobiście pozrywał całą folię, a jeden ze sprytnych montażystów momentalnie wyniósł zwoje z teatru. Szukałem wściekły mojego scenografa po całym gmachu. Zaszył się w kącie bufetu na ostatnim piętrze. Wrzeszczeliśmy na siebie jak stare małżeństwo. Nie odzywaliśmy się przez rok, a potem stworzyliśmy nasze najpiękniejsze spektakle – „Raj utracony” w Warszawie i „Elektrę” w Poznaniu. Kochałem jego nerwowe szkice na serwetkach w bufetach teatralnych, w ten sposób powstawały najbujniejsze scenografie w historii polskiego teatru. Bazgrał w pośpiechu genialne obrazki, z których potem mozolnie całe ekipy wywodziły hektary dekoracji. Jak Mozart miał od razu wszystko w głowie i męczarnią było dla niego cierpliwe przelewanie na papier.
Andrzej Kreutz-Majewski i Marek Grzesiński
po premierze „Aidy”, 1986 / arch. MG
Rok temu zadzwonił do mnie, że jest w świetnej formie i chce, żebyśmy znów zrobili razem „Turandot”. Zapalił się do tego dyrektor Marek Szyjko z Teatru Wielkiego w Łodzi. Spotkałem się z Andrzejem po kilku latach niewidzenia się. Wyglądał jak Pan Bóg z długą siwą brodą. Po godzinie radości i zapału obaj zorientowaliśmy się, że nic z tego nie będzie. Każdy z nas był apodyktycznym, nie znoszącym sprzeciwu wściekłym dziadem. Przez asystentów próbowaliśmy jeszcze to kontynuować, ale nie było szans, żeby osiągnąć kompromis. Wycofałem się z bólem, a on z bólem to przyjął. „Turandot” przepadła. Czuję się winny, bo być może w jego ciężkiej chorobie odebrało mu to chęć do walki. Stworzyliśmy razem dziewięć ogromnych inscenizacji. Dziękuję Ci za nie, Andrzeju, z całego serca i proszę o wybaczenie, że nie było ich więcej.