Kategorie wymyślone przez semiotyków tartuskich na początku lat siedemdziesiątych ciągle mogą być użyteczne do opisu współczesnej kultury. Przypomnijmy krótko, że nie-kultura w ujęciu Jurija Łotmana i BorisaUspienskiego to domena nieuporządkowania (można by rzec braku kultury), antykultura zaś to „system ze znakiem ujemnym”, kultura odwracająca „nasze” wartości. Problem jednak w tym, że dzisiaj trudno orzec z pewnością, które z wartości „do nas” naprawdę należą. Oraz kto to właściwie jesteśmy „my”. Żywa kultura nie jest już bowiem oparta na stabilnym systemie wartości (a tym bardziej ich hierarchii) – ani tradycyjnym, ani jakimś innym. Rozciąga się ona w wielu kierunkach i na wielu zróżnicowanych obszarach, raczej wykorzystując elastyczne i doraźne materiały aksjotwórcze niż spiż kodeksów i kamienne tablice systemów normatywnych. Pisałam o tym we wczesnych latach dziewięćdziesiątych, przedstawiając hipotezę o „śmietniku symbolicznym”.
Konstrukt żywej kultury opisuje wielowymiarowe środowiska życia jednostek i grup społecznych oraz funkcjonowanie instytucji, w których zachodzą dynamiczne procesy i rozwijają się praktyki kulturowe o zróżnicowanych i zmiennych charakterystykach aksjologicznych. Procesy te muszą mieć poważne konsekwencje zawsze, gdy do ich opisu chcemy używać pojęć wymagających jasnych aksjologicznych podstaw.
Tymczasem nasze, w szczególny sposób wyedukowane społeczeństwo – podobnie jak i inne społeczeństwa – wyraża się poprzez swoją wiązkę publicznych dyskursów. W dyskursach tych pojawiają się, szybko banalizując swoje znaczenia, rozmaite terminy, które przechodzą na przykład z języka naukowego do mediów i polityki. Jednym z takich terminów jest Wykluczenie Społeczne wraz z rodziną, a więc: z matką Biedą i ojcem Ubóstwem; ich synami, którymi są Minima – Socjalne i Egzystencji; córkami – Granicami Ubóstwa (Ustawową, Relatywną i Subiektywną); babką – Dyskryminacją; ze stryjami – Głodem i Ubóstwem Absolutnym (wojażującym z upodobaniem głównie po Azji i Afryce); stryjenkami – Bezdomnością i Niepełnosprawnością; wujem – Upośledzeniem; ciotkami bliźniaczkami – Marginalizacją i Ekskluzją (ta rezyduje najczęściej za granicą wraz z synem Labelingiem); wreszcie z kuzynkami – Dewiacją, Deprywacją, Dysfunkcją i Patologią, no i najmłodszą z nich – Defaworyzacją. Jedno z dzieci w tej rodzinie to ewidentny wyrodek, z niejasną orientacją genderową, na co wskazują jej/jego imiona: Inkluzja (po polsku zwana Wkluczaniem).
rys. Monika Grafika ZawadzkiO wykluczeniach w tych rodzinnych kontekstach mówi się u nas najczęściej. Są one definiowane na ogół jako brak, niemożność lub niezdolność do uczestnictwa w życiu społecznym, co wiąże się na ogół z utrudnieniami dostępu do rozmaitych zasobów kulturowych, w tym praw przysługujących grupom i jednostkom. Ostatnio modną kategorią robi się też wykluczenie cyfrowe lub tzw. podział cyfrowy (na tych, którzy mają dostęp do sieci i tych, którzy są go pozbawieni).
Rzadziej natomiast wspomina się o innych perspektywach wykluczenia, które mają par excellence charakter poznawczy i kulturowy oraz wiążą się z problematyką kompetencji. Faktem jest, że w żywej kulturze porządny opis tego typu zjawisk nie jest bynajmniej łatwy. Mam tu na myśli chociażby procesy samowykluczania się z kultury i z życia społecznego przez te jednostki, a czasem i całe grupy społeczne, które albo mają pewien typ wiedzy-władzy, albo – co zdarza się częściej – tak im się tylko wydaje. (Proszę się nie wzdrygać – postaram się nie pisać tu o politykach).
Mówiąc wprost: chodzi o wykluczenia dokonywane na sobie przez rozmaite współczesne elity, czyli społecznych aktorów, którzy w szczególny sposób zostali wyposażeni w kapitał kulturowy i/lub w równie szczególny sposób go wykorzystują. Mogę tutaj tylko wskazać kilka przykładów, na pewno nie będzie to jeszcze systematyczna typologia.
Pierwszy przypadek dotyczy tych, którzy dostali tradycyjny zasób kompetencji kulturowych, lecz zapomnieli, jak się tego dobra używa i do czego ono winno im służyć. W ich wypadku akulturacja (w tym również „wychształcenie”) po prostu – powiedzmy to sobie szczerze – okazały się zdecydowanie nieudane. Mnóstwa przykładów tego typu dostarczyły badania stanu kultury miejskiej w Polsce zrealizowane w 2008 roku na zlecenie MKiDN. Na nieszczęście podczas badań zapytałam personel mniej lub bardziej prominentnych instytucji kultury z 22 polskich miast o sposób rozumienia samego pojęcia kultury. Oprócz popłochu i zakłopotania, w momencie gdy padało to pytanie, pojawiała się agresja w stosunku do realizatorów: no nie, kurwa, kto to takie głupie pytania wymyślił… lub bagatelizowanie: no co wy, o takie rzeczy pytać… coś tam było na studiach… Chciałoby się zapytać, czy to aby bezpieczne mieć do czynienia z „fachowcami”, którzy robiąc w kulturze – jak sami to określają – de facto nie potrafią powiedzieć, w czym w istocie robią!
Drugi typ reprezentują ci, którzy są posiadaczami kapitału kulturowego, lecz świadomie go nie używają, bo uważają, iż w stosunku do niektórych ludzi nie muszą. Tacy przedstawiciele quasi-elity najczęściej stosują znane wzorce i normy wybiórczo. Świetnie to opisała przed laty młodzież z pewnego miasta pod Warszawą, gdy rozmawialiśmy o tym, dlaczego nie ma ona wstępu do miejscowego domu kultury. Tamtejszy dyrektor: sam wrzeszczy i przeklina, a się obraża, jak mu „dzień dobry” nie powiemy, a jak powiemy, to się plecami odwraca i nie odpowiada…
Swoisty przypadek zachodzi wtedy, gdy posiadacz kapitału uważa, że nie warto się starać, by go przekazywać następnym generacjom. Ten przykład pochodzi z pewnego seminarium naukowego poświęconego nędznej kondycji nauczania w polskich uczelniach wyższych. Jeden z profesorów zdecydował się tam na szczerość aż do bólu: szczegółowo opisał wszystkie androny, jakie wypisywali jego studenci, rzeczywiście świadczące o umysłowościach bliskich naszym odległym przodkom – amebie i pantofelkowi, a następnie rzekł: I wiecie co, Państwo, i ja im wszystkim zaliczyłem… Dlaczego to uczynił? Dla kasy, etatu i świętego spokoju.
Kolejny typ to ci, którzy dostali nie tyle „porządny” kapitał, ile jego substytut (np. w procesie masowego wyższego wykształcenia), który nie pozwala im funkcjonować jako ludziom w istocie kulturalnym. Najłatwiej dostrzec to w ich sposobie wyrażania myśli i oczywiście w wielu zachowaniach. Praktycznie manifestuje się to w postaci zadufania, arogancji, często również braku kompetencji i profesjonalizmu, a polega najczęściej na wygłaszaniu prymitywnych, a nawet wulgarnym językiem „szokujących” opinii i sądów oraz – nierzadko – na zachowaniach balansujących na granicy pomiędzy przemocą symboliczną a fizyczną. Jako badacz młodzieży śledzę i kolekcjonuję te fakty od dawna, np. w środowiskach rodzinnych i szkolnych, a jako domorosły medioznawca przyglądam im się w prasie i telewizji. Jeżeli za składowe wzorca kulturalnego zachowania jesteśmy skłonni dalej uznawać: poszanowanie godności ludzkiej, stosowanie w relacjach międzyludzkich reguł grzeczności i konieczność „uczenia się przez całe życie” (o czym też się rytualnie dużo mówi i pisze), to obserwacja codziennych interakcji między dorosłymi a dziećmi i młodzieżą jest niewyczerpanym źródłem wiedzy o samowykluczeniach na własne życzenie, których dokonują dorośli w tych relacjach.
Jeszcze inny przypadek stanowią ci, którzy nie tylko nie posiedli odpowiedniego kapitału, ale też nawet tego, co mają, nie potrafią użyć. Prawdę mówiąc, kiedy w 2008 roku, wraz z Albertem Hupą, analizowaliśmy sieci semantyczne terminu „młodzież” w internetowym dyskursie prasowym, nie spodziewałam się, że efekty tego badania będą aż tak odrażające i przykre. Wykonane przez nas analizy pokazały, że to przede wszystkim dziennikarze (sprzedający dusze w kulturze newsów) i – niestety – uczeni eksperci (aspirujący do roli celebrytów) są gotowi napisać i powiedzieć niemal wszystko, byle zarobić na poklask mitycznej frekwencji i wywołać lub podtrzymać medialne paniki. Oto jak o „dysfunkcjonalnej” młodzieży płci żeńskiej wypowiadają się dziennikarze: młodociane ulicznice i dziewczyny ubrane jak dziwki. Dzielnie wspomagają ich eksperci: laski i małe żmijki, które są łatwe, kapią seksem i mają ciąg na penisa (sic!). Oprócz tego typu wypowiedzi w tego rodzaju dyskursach szerzy się zwykła bzdura – znów dopuśćmy do głosu dziennikarzy: młodzież to według nich śpiący olbrzym oraz najbardziej odpowiedzialne pokolenie o inteligentnych spojrzeniach (sic!). Do tego eksperci dodają: młodzież to emocjonalne zbiorniki (sic!), ale też jest nachalnie erotyczna, co nie przeszkadza w odebraniu przez nią niezłej tresury zarażenia polskością (sic!). Łatwo się chyba zgodzić, że takim językiem, wskazującym zresztą na dosyć robaczywe duszyczki autorów tych wypowiedzi, nikogo się nie wychowa ani nie przekona, by był wartościowym i kulturalnym człowiekiem. Medice, cure te ipsum.
Wreszcie warto wspomnieć tu o goffmanowskich sytuacjach wpadek, gdy tzw. braki kultury wychodzą „niechcący”. A jednak wspomnę o politykach, bo barwnych przykładów nietrzymania się własnej fasady dostarczają oni bez liku. Moją ulubioną wpadką jest ta popełniona przez byłego marszałka sejmu Józefa Zycha, który zapomniał, że ma włączony mikrofon i odezwał się „po ludzku”: No stary, ale co mi tu, kurwa, przynosisz?
Podsumowując: upominam się tu o takie analizy wykluczenia, które niekoniecznie i nie wprost odwołują się do wspomnianej wyżej rodziny, są w stanie jednak opisać, jak i dlaczego żywa kultura miota się pomiędzy nie-kulturą i antykulturą, wskazać, co nam dają i mogą dawać rozmaite tradycje oraz dlaczego nie warto rezygnować z „porządnych” elit.