Po jakimś spotkaniu czy zebraniu Axer zaproponował, że podrzuci mnie samochodem na Miodową. Prowadził dość ostrożnie, patrząc przed siebie i nie przestając opowiadać. Zeszło na „Nasze miasto”, które Schiller wystawił w 1939 roku. Axer był asystentem reżysera. Wyraźnie owładnięty wpomnieniem, w pewnym momencie spojrzał na mnie i – jakby z nadzieją – zapytał: „Pan to widział?”. Ale natychmiast wrócił do rzeczywistości, a przez twarz przemknął mu cień zawodu.
Wtedy mnie to rozbawiło, dziś myślę, że w tej mikrosytuacji odsłoniło się coś, co przez całe życie charakteryzowało Erwina Axera: był człowiekiem długiego trwania i długiej pamięci. Polegało to, jak myślę, na świadomym wyborze tradycji, wobec której się określał, wiedząc doskonale, co z niej pragnie zachować i kontynuować, a co modyfikować.
Na jego tradycję składało się parę elementów. Przyszedł na świat, który właśnie się kończył. Urodził się w 1917 roku w Wiedniu, jako poddany Karola I Habsburga, który niedawno zastąpił umiłowanego Franciszka Józefa. Jego miastem rodzinnym był Lwów, gdzie spędził dzieciństwo i młodość, ale w domu wziętego lwowskiego adwokata, Maurycego Axera, kult Wiednia i habsburski mit były niewątpliwie podtrzymywane. O Erwinie Axerze do końca jego życia mawiało się – raczej z podziwem niż ironią – wiedeńczyk. Oznaczało to zapewne styl bycia, na który składały się doskonała znajomość niemieckiego, rodzaj oczytania, sceptycyzm, zrównoważenie, powściągliwość, poczucie humoru niepozbawionego nuty ironii, niekiedy nawet sarkazmu, kultura obcowania, budząca respekt, nieskłaniająca do spoufalania, lecz wolna od wyniosłości i sztywności, wreszcie – sposób noszenia się ze swobodną, dyskretną elegancją.
Od 1972 roku przez wiele lat pracował w Burgtheater. Był zatrudniony jako stały reżyser-gość, ale w gruncie rzeczy czuł się jak u siebie.
Jest swoistym paradoksem, że Teatr Współczesny, który po dyrekcją Axera działał ponad trzydzieści lat, warszawscy inteligenci – zwykle zachowujący wyższość wobec „galileuszy” – uznali za swój. Być może Axer w jakiś sposób im imponował, był „zachodni”, a to w ruszczonej, a potem sowietyzowanej stolicy zawsze się liczyło. Inna rzecz, że zdążył zagnieździć się w Warszawie w połowie lat 30., gdy przyjechał na studia, należał więc do przedwojennych mieszkańców miasta, którzy po 1944 roku stanowili zdziesiątkowaną mniejszość.
Studiował w miejscu tyleż osobliwym, co legendarnym, mianowicie w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej, potocznie zwanym PIST-em. Wywodzi się z niego w prostej linii późniejsza Państowa Wyższa Szkoła Teatralna i dzisiejsza Akademia Teatralna. Axer zainteresował się teatrem w rodzinnym mieście. Dyrektorem lwowskiej sceny był Wilam Horzyca, który zapraszał do współpracy Leona Schillera. Poznawszy tych dwóch gigantów, obiecujący młodzieniec, którego rodzina widziała raczej na studiach medycznych, postanowił zgłębić arkana reżyserii.
PIST miał dwa wydziały: aktorski, którym władał Zelwerowicz, i reżyserski, gdzie bogiem był Schiller. Wpływ Schillera ostatecznie ukształtował Axera (tak jak wpływ Axera miał w przyszłości ukształtować Konrada Swinarskiego). O Schillerze pisał do końca życia z niekłamaną fascynacją, choć teatr, jaki uprawiał, dalece się od Schillerowskiego różnił. Mówi się nawet czasami, że Axer zdradził mistrza, a przynajmniej, że się wobec niego zbuntował. Chyba nie tak to było. Axera rzeczywiście nie pociągały wielkie inscenizacje dzieł romantycznych i neoromantycznych, w których Schiller celował i na których opierał swoją ideę teatru ogromnego (Axerowski „Kordian” w Teatrze Narodowym z 1956 roku był wydarzeniem raczej politycznym niż artystycznym). Ale Schillera cechowała, jak wiadomo, nieposkromiona ciekawość dla różnorodnych zjawisk teatralnych. W okresie PIST-u interesował się stylem nazywanym neorealizmem – niekiedy też realizmem komponowanym – który dążył raczej do formy kameralnej i powściągliwej, czyli takiej, jaka najbardziej odpowiadała Axerowi. Czeladnik podpatrywał mistrza, gdy ten pracował nad wzorcowym dziełem nurtu neorealistycznego, czyli nad wspomnianym już „Naszym miastem” Wildera. Sam, z wielkim powodzeniem wystawił je dwadzieścia lat później w Teatrze Współczesnym, składając wyraźny hołd Schillerowi i wskazując swoje artystyczne źródła.
„Niemcy”, reż. Erwin Axer, 1949 / fot. Edward Hartwig,
Teatr Współczesny w Warszawie
Z PIST-em wiążą się jeszcze inne wpływy, które ukształtowały Axera. Myślę o zespole świetnych wykładowców, których Schiller zgromadził na wydziale reżyserii, wychodząc z założenia, że studenci powinni się bodaj otrzeć o postaci niezależnych i oryginalnych humanistów, niekoniecznie związanych formalnie z kształceniem akademickim ani też z teatrem. Na Axera największy może wpływ wywarł Jerzy Stempowski, parający się już wówczas tym, co sam nazywał „czernieniem papieru”, a co owocowało arcydziełami eseistyki. Stempowski, poza tym, że pisał, był typem gawędziarza, który – trzymając słuchacza za guzik – ze swobodą wyrafinowanego erudyty poruszał się po dziejach i dziełach wszystkich epok i wielu języków. Wiedzą i poglądami chętnie dzielił się z młodymi, raz na zawsze rzucając na nich czar. Styl pisarski Axera, w którym z latami doszedł do mistrzostwa, wiele Stempowskiemu zawdzięcza. Cechują go: upodobanie do szczegółu, słuch na historię wraz z całą jej ironią, zwięzłość opisu, emocjonalna powściągliwość, nawet pewien chłód, wyczucie psychologicznego niuansu u portretowanych postaci, niechęć do jaskrawych chwytów retorycznych, umiar, nieomylność pointy. Powiada się, że Axer, gdyby nie został reżyserem, byłby pisarzem. Latami pisał felietony o tematyce teatralnej, które w jakimś momencie zamieniły się w wyszlifowaną prozę, czerpiącą materiał z biografii autora. On sam lubił, nie bez prowokacyjnej nuty, mówić, że byłby też dobrym ślusarzem, bo w tym zawodzie pracował podczas okupacji (niemieckiej, bo za sowieckiej był we Lwowie w zespole Polskiego Teatru Dramatycznego).
Rodowód intelektualny i duchowa formacja zaciążyły nad artystyczną drogą Axera. Właściwie nigdy nie sprawiał on wrażenia artysty teatru – natchnionego wizjonera, z namaszczeniem obnoszącego swoją wybitność. Wydawał się przede wszystkim inteligentem w teatrze, to znaczy kimś, kto swoją działalność traktuje, owszem, poważnie, ale zarazem zachowuje miarę rzeczy. Nie przecenia roli i wagi teatru, a już w żadnym wypadku – własnej. Axer wyraził to kiedyś otwarcie, mówiąc, że teatr jest formą rozrywki; wysokiej i bardzo szlachetnej, ale jednak rozrywki. W przeciwieństwie do wielu reżyserów obecnej generacji, nie spodziewał się i nie głosił, że przy pomocy teatru można i trzeba ruszyć z posad bryłę świata. Miał w tej dziedzinie program skromny i trzeźwy. Ta skromność i trzeźwość przez dziesiątki lat przyciągała wierną publiczność.
„Domek z kart”, reż. Erwin Axer, 1953 / fot. Edward Hartwig, Teatr Współczesny
w Warszawie
Axer miał, oczywiście, sporo szczęścia. Dość gładko przeprowadził swój teatr przez lata socrealizmu. Należał do partii, ale nie szedł na czele postępu, nie grał produkcyjniaków, parę przedstawień-serwitutów, jak „Domek z kart”, „Zwykła sprawa” czy „Trzydzieści srebrników” można, zważywszy grozę czasu, uznać za dopuszczalny kompromis (podobnie zresztą jak przedstawienia reżyserowane w okupowanym przez Sowietów Lwowie – przymuszony okolicznościami, wystawił wtedy Axer m.in. perłę rewolucyjnej romantyki, czyli „Zagładę eskadry” Korniejczuka).
Nie jest do końca jasne, dlaczego w okresie stalinowskim Teatr Współczesny mógł sobie pozwolić, niemal ostentacyjnie, na ideologiczne désintéressment. Być może już wtedy władze wyznaczyły mu rolę listka figowego. Na pewno taką rolę pełnił przez wszystkie lata gomułkowskie, poczynając od odwilży. Axer grał współczesny zachodni repertuar, na czele z Beckettem, Osbornem, Frischem, Albeem, Pinterem, Ionesco, Dürrenmattem, umiejętnie i dyplomatycznie korzystając z przyzwolenia władz, dając im w zamian poręczenie liberalnego kursu w kulturze. Tak przynajmniej było do 1968 roku, gdy impet Teatru Współczesnego nieco osłabł, jakby jego dyrektor, z powodów łatwych do zrozumienia – miał żydowskie korzenie – postanowił ostrożnie przeczekać polityczny zamęt (choć trzeba pamiętać, że stanął w obronie „Dziadów” i Dejmka). Wystawił Szaniawskiego, Fredrę i, może na wszelki wypadek, Brylla, który był wtedy faworytem dworu.
„Tango”, reż. Erwin Axer, 1965 / fot. Edward Hartwig,
Teatr Współczesny w WarszawieW dekadzie gierkowskiej Teatr Współczesny wrócił do swego status quo ante – Axer znowu reżyserował zwolnionego przez cenzorów Mrożka („Szczęśliwe wydarzenie”, „Krawiec”), jako pierwszy odkrył Bernharda („Święto Borysa”), sięgnął po Bonda („Lir”). Publiczność wciąż była wierna, ale zmienił się, jak powiedziałby Stempowski, klimat czasu. W drugiej połowie dekady czołowa aktorka Teatru Współczesnego, Halina Mikołajska, zaangażowała się w działalność opozycyjną, wstąpiła do KOR-u. Spokojną scenę przy Mokotowskiej zaczęły nawiedzać demony polityki (a może tylko esbeckie biesiątka). W każdym razie Axer miał problem i nie był zadowolony.
Gra z władzą to jedno; Axer umiał grać, potrafił nawet być, gdy trzeba, kunktatorem – wystarczy przeczytać jego korespondencję z Mrożkiem, którego zresztą wystawiał z upodobaniem i powodzeniem (legendarne „Tango” z 1965 roku!). Drugie to nieomylne wyczucie potrzeb publiczności, która była wystarczająco nowoczesna, żeby obcować z proponowaną przez Axera dramaturgią, a zarazem na tyle zachowawcza, żeby gustować w kameralnym stylu Axerowskiej reżyserii. Nazywa się ją czasami ukrytą. Oznacza to w gruncie rzeczy inscenizacyjną ascezę, dyskretne chowanie się reżysera za aktorami (znakomitymi!) i gruntowną interpretację tekstu, który zwykle miał charater poetycki, metaforyczny, groteskowy, w każdym razie stronił od prostodusznego realizmu i niósł tak zwane ważkie treści.
Miał Axer swoich przeciwników. Kazmierz Dejmek o Teatrze Współczesnym mówił: Salon fryzjerski I klasy p. Erwina Axera, do którego przychodzi się na duchowe manikiury i intelektualne ondulacje. Ale Dejmek, drugi wielki uczeń Schillera, sadził się na plebeja i wobec Axera mógł mieć kompleksy.
W 1981 roku Axer oddał dyrekcję Teatru Współczesnego Maciejowi Englertowi, którego długo przygotowywał na swojego następcę. Sam reżyserował jeszcze sporadycznie przez następne dwadzieścia lat, dając pod dyrecją Englerta przedstawienia wybitne, jak „Komediant” i „U celu” Bernharda czy „Ambasador”, „Miłość na Krymie” i „Wdowy” Mrożka. Pożegnał się z widzami „Wielkanocą” Strindberga w 2001 roku. Ale nawet, gdy nie pracował, wydawał się nieustająco obecny w budynu przy Mokotowskiej, jakby doglądał swojego gospodarstwa i pilnował sukcesji.
Spodziewałem się, że na Powązki przyjdzie „cała Warszawa”, która przez kilkadziesiąt lat chodziła do Axera. Rozglądałem się po uczestnikach szczupłego konduktu, wypatrując tych, którzy powinni byli się stawić. Tego nie ma, tamtego nie ma. Nawet Axerowskich aktorów brakuje. Wakacje? Po chwili dotarło do mnie: nie stawili się, bo nie żyją.