Języki Nairobi
fot. kidcreole80 / Flickr CC

Języki Nairobi

Binyavanga Wainaina

„Kenia ma roztrojenie jaźni. W języku angielskim jest władzą, trajektorią, obywatelem świata. W suahili – bratem rodakiem. W językach ojczystych – zadowolonym wieśniakiem” – przedpremierowy fragment książki kenijskiego pisarza

Jeszcze 3 minuty czytania

Denerwuję się. Nairobi wybuchło jak gnijący owoc i raczej mi się nie podoba. Biorę taksówkę z lotniska do centrum. Wokół nas bezlik matatu, zuchwałych, krzykliwych wehikułów transportu zbiorowego. Sterujący nimi manamba wiszą w otwartych drzwiach i wyczyniają przeróżne wygibasy, wywołując trasy, informując o wolnej przestrzeni na drodze, komunikując się z kierowcą sekwencjami uderzeń w dach, które muszą przebić się przez muzykę. Są uderzenia oznaczające bliskość sprzymierzeńców, są uderzenia ostrzegające przed korkiem, są uderzenia obwieszczające rychłe pojawienie się policjanta. Są sposoby wręczania łapówki bez zatrzymywania się.

Taksówka zawozi mnie pod hotel Stanley. Wyglądam dostatecznie cudzoziemsko, żeby pozwolono mi przechować bagaż w holu.

Idę. Nie wiem, czy wszystko wygląda tak ponuro i brudno dlatego, że byłem w czystszym miejscu, czy było tak zawsze.

Patrzę w tunel zabudowań: Moi Avenue, aleja Moiego, prezydenta, który nadzorował rozkład miasta kolonialnego i umożliwił rozwój szarej strefie, niezamierzenie rozbijając układ powiązanych ze światem polityki Kikuju z Kiambu i azjatyckich mafii biznesowych. Moi Avenue, ulica, która wyznacza kres Nairobi-miasta międzynarodowego i zapoczątkowuje niedokumentowany dziki rozrost miasta afrykańskiego.

Patrząc w ten tunel, widzi się roje – ludzi oraz małych krnąbrnych konstrukcji pnących się po wysokościowcach jak termitiery po drzewach. Budy z używaną odzieżą, warzywa, drewniane szafki, za którymi w szeptanym luo naprawia się zegarki, w przytłumionym radiu cicho trzeszczą wiadomości z KTN, towary z Dubaju wysypują się ze sklepowych witryn na ulicę. Pucybuci i naprawiacze obuwia opowiadają niestworzone historie polityczne, które z czasem okazują się prawdziwe. Napraszają się z usługą wzrokiem wbitym w buty, a gdy zaproponują polerkę czy naprawę, człowiek zrywa się jak na czymś przyłapany. Na rozpostartej na chodniku folii książki i taśmy z Ewangelią tuż obok zagranicznych pism z drugiej ręki – NBA! GQ! FHM! Śmiałe, pomysłowe matatu do Buru Buru gulgoczą jak wojujące ptaki z tropików, szarpią się w przód i w tył, przygazowują, migają nagląco fioletowymi światłami, chcąc złapać śpieszących do domu pasażerów, którzy odkryją poniewczasie, że to udawany pośpiech: matatu będzie czekać tak długo, aż się zapełni, potem przepełni, i ruszy dopiero wtedy, gdy ciała będą wisiały w drzwiach, a stopy ledwie trzymały się pojazdu palcami, songasonga mathe, songasonga (Ruszaj się, mamuśku, ruszaj!). Zielonoświątkowy Bóg w porze obiadowej – nieuregulowany, nieobjęty podatkiem, interes równie atrakcyjny jak handel uliczny – rąbie otaczające nas powietrze z pokoików na górze, skrzeczący kaznodzieje, jęczący chrześcijanie, obiadowe modlitwy, polerka lub naprawa.

W dali płaty żelaza i slumsów ciągną się za dworzec autobusowy w Machakos. Tuż przed moimi stopami ostro skręca matatu, niemal mnie rozjeżdżając. Kierowca mruga, trąbi, cofa się, krótkie przenikliwe bip-bip, konduktor klepie po boku pojazdu, dając mi znaki brwiami i wskazując głową na drzwi. Ze śmiechem kręcę głową. Samochód zawraca znów tuż obok mnie, jakby się przekomarzając, prawie mnie potrąca i rusza w drogę. Jego tłusty kuper podskakuje zmysłowo na wybojach, zmysłowo mrugają orientalne światła, nad jakimś ręcznie malowanym zawijasem miga napis: „Just Do It”. Zakręca kolejne matatu, tym razem różowe jak wata cukrowa, z wygiętymi pędem błotnikami błękitniejącymi metalicznie na narożnikach. Miga światłami, które kładą się po dachu jak domino, a wewnątrz jarzy się upiorna fioletowa łuna.

Jeden pasażer trzyma się dachu paznokciami, stoi w otwartych drzwiach na jednym palcu, o cal od śmierci – wtem puszcza się obiema dłońmi, żeby zaklaskać i gwizdnąć na idącą drogą dziewczynę w obcisłych dżinsach.

Oto Nairobi.
Oto, co należy robić, żeby posuwać się naprzód: być jak z gumy, dostrzec w krępującym nas gorsecie grę i wyzwanie. Całe miasto na ulicy, ugadywania, krzątanina. Nasza recesja wszech czasów rodzi matatu jeszcze bardziej pomysłowe, jeszcze wymyślniejsze.

Dobrze być w domu. W każdej drodze dziury. Nawet centrum miasta, dawniej wyglądające elegancko i światowo, jest całe brudne. Ludzie unikają patrzenia sobie w oczy. River Road, częścią arterii łączącej główne dworce autobusowe, rządzą cyniczni manamba – każdy ich śmiech to drwina, miasto jest dla nich grą albo wojną. Warto nosić taką maskę, tu, gdzie ludzkość zalewa każdą przestrzeń, której nie broni się stanowczo.

W tym ścisku ludzie ruszają się szybko i gorączkowo. A z całej tej gorączki – zmęczenie, nie ma nic. Po strajkach i bojach w RPA, w które angażował się każdy, trudno mi zaakceptować to przegrane miejsce. Niektórzy, widząc moje pączkujące dredy, oddalają się czym prędzej. Zwiastuję kłopoty – za bardzo krzyczę i narzucam się swoim wyglądem. Jakiś uliczny dzieciak pozdrawia mnie po rastafariańsku – uśmiecham się do niego i znika wśród ludzkich nóg z butelką kleju przy ustach, z bosymi zakrwawionymi stopami.

Kenia miejska ma roztrojenie jaźni. W języku angielskim jest władzą, trajektorią, obywatelem świata. W suahili – bratem rodakiem. W językach ojczystych – zadowolonym wieśniakiem albo nostalgicznym miastowym. Widzę to tak jasno teraz, po RPA, która jest taka inna. Tam toczy się polityczna walka o wyswobodzenie zagrożonych tożsamości. Każdy język chce zdobyć przestrzeń całej polityki. W tej części tego miasta żyją wszystkie trzy Kenie: miastowi posługujący się w pracy angielskim wracają do domów, wieś zapełnia ulice swoimi płodami i językami, tłumy ludzi wymieniają grzeczności w suahili. W suahili spotykamy się ze sobą po bratersku.

Ten aspekt Kenii zawsze dogłębnie odczuwam – i łaknę go, gdyż nie posiadam go w całości. W moim trzecim języku, kikuju, ledwie mówię. Nie znam go. To odcięta kończyna, kimay – co tylko wzmaga moje pragnienie obserwowania tej inteligencji i jej schematów oraz bycia jej cząstką. Ludzie miasta zamieszkują po kilka światów w kilku językach. Niektórzy mówią sześcioma, siedmioma.

Często słyszy się o kimś, kto prowadził inne życie w innym języku, a kiedy umarł, skądś jak spod ziemi objawiały się całe rodziny, wdowy biły się nad spuszczaną w dół trumną. Przed wyjazdem uważałem takie sprawy za wyjątki, które przydarzały się tylko czasami, tylko niektórym. Prawda jest jednak inna.

Coś przeskakuje mi w karku, potem zapada cisza, na chwilę zawieszone zostaje poczucie czasu. Nagle nadjeżdżają ciężarówki. Wyskakują z nich nogi barwy khaki. Gromadka ulicznych handlarek, babć, czasami prababć, rozpierzcha się, uciekając przed askarimi, którzy wysypują się z municypalnej ciężarówki i ruszają na nie z wielkimi pałkami. Za handel. Nielegalny. Na ulicy. To samo miasto co miesiąc ściąga z nich podatki.

Uciekam. Uciekamy wszyscy. Wzbija się pył, drogą pędzą pomidory i wykrwawiają się miażdżone kołami matatu. Z furkotem fruwają plastikowe reklamówki, tajwańska tygrysiość. Słychać klaksony, wrzaski, śmiech i tępe, mokre bicie ciężkich pał w miękkie ciała.

Skrywam się w drzwiach sklepu, stoję i patrzę, obserwowany podejrzliwie przez starą gudżaracką kobietę. Śledzi moje ruchy wzrokiem. Jestem pewien, że najchętniej wezwałaby zaraz policję, gdyby nie to, że musiałaby im zapłacić. Sięgam do kieszeni i dobywam garść banknotów. Kupuję wiszącą na ścianie kangę. Ledwie zapłaciłem, kobieta zagaduje.
– Więc przyjechałeś z Ameryki? Moja córka jest w Ameryce.
– I co robi? – pytam.
– Studiuje informatykę.

Wychodzę. Nairobi migoce, ludzie wracają powoli i rozstawiają sklepy, podczas gdy ciężarówki odjeżdżają z rykiem. Wpadł mi paproch do oka i jestem speszony. Mija mnie krzyczący w kikuju sprzedawca łańcuchów na klucze. Twarz ma czerwonawą, jaką widzi się rzadko, ale jednak spotyka u niektórych. Zawsze towarzyszą jej piegi, włosy koloru napoju cytrynowego Krest i grube pagóry kości policzkowych. Krzyżują się nasze spojrzenia. Ma bladobrązowe, zezowate oczy z brudnymi szarymi rzęsami. Mruga. Przekrzywiam głowę na bok, uśmiecham się. Jestem speszony i mam jakiś paproch w oku.

Potrącany raz po raz, zmierzam w stronę spokojniejszego miasta. Kołyszą się miejskie gmachy – ogromne żyrafiątka na chwiejnych kolanach, języki jak papier ścierny liżą mnie po swędzącej zakurzonej twarzy. Wszyscy gnają. Jakiś dość poważnie wyglądający mężczyzna próbuje przebłagać askariego po angielsku, a kiedy wznosi się bat, przykuca i zaczyna prosić w suahili. Bat spada na kark, mężczyzna krwawi, bwana, o, bwana. Z nerwowym uśmiechem, z głową kiwającą się na boki usuwa się w tył, a kiedy spada cios, krzyczy. Gdyby byli z jednego plemienia, zapewne wymamrotałby coś w jednym z czterdziestu kilku trzecich języków, języków ojczystych, askari szybko rozejrzałby się na boki, zmarszczył czoło w udawanym gniewie i pogroził palcem: Idź i nie rób tego więcej!

Troiście rozwidlone języki! Jakże się dzielą, gną i łączą!

Światło odbija się od aut i okien. Ulica Toma Mboyi, nabrzmiała, rozepchnięta pałkami, roztrąbiona, woniejąca palonym węglem, przelanymi ustępami, nawarstwionym potem, zgniecionymi owocami i gazem łzawiącym – wszystko to nic wobec ciężaru rzek ludzkiej topieli. Od lat nie widziałem rodziców, Jima, mojego brata, i Chiqy, mojej siostry. Nawet w chaosie Nairobi jestem silny – a jakaś nić, cienka i mocna jak jedwab, sprawia, że moje nogi idą naprzód bez wątpienia. Nawet jeśli brak mi pewności co do całej reszty, to jestem pewien tego, że w świecie rodziny znajdę stałość jak w fikcji. Że mogę odetchnąć i wrócić do niej bez paniki.

Fragment pochodzi z książki Binyavanga Wainaina „Kiedyś o tym miejscu napiszę”, która ukaże się w lutym w wydawnictwie Karakter.