INEZ OKULSKA: W ciągu ostatnich trzydziestu lat w Europie przekład literacki jako dyscyplina rozkwitał ze zdwojoną siłą, dzięki czemu mamy dziś coraz więcej seminariów, instytutów, a nawet wydziałów. W Stanach natomiast sytuacja zdaje się być odmienna. Jeśli przejrzeć struktury uniwersytetów z tzw. Ligii Bluszczowej (Ivy League), okaże się, że każdy z nich posiada odrębną katedrę komparatystyki literackiej i jednocześnie ani jednej translatologicznej. Zajęcia poświęcone sztuce przekładu są ukryte w obrębie wspomnianej komparatystyki lub wśród filologii narodowych, służą głównie jako narzędzia do nauki języka. Czy translatologia przestała być autonomiczną dyscypliną? Została wchłonięta przez komparatystykę?
DAVID DAMROSCH: Jest wiele argumentów za łączeniem tych dwóch dyscyplin i tyle samo za tworzeniem odrębnych programów. Amerykańscy badacze zajmujący się translatologią nierzadko czują się wyizolowani, wyrzuceni na margines komparatystyki czy filologii narodowych, bo reszta kolegów z wydziału nie wykazuje zainteresowania naukową refleksją nad przekładem, nawet jeśli na co dzień używają go w dydaktyce i pracach badawczych. Komparatyści nie tyle wchłonęli nauki o przekładzie, co nareszcie zaczęli traktować je poważnie.
Kiedy byłem studentem, w latach 70., na Yale nie było w ofercie ani jednego przedmiotu z zakresu przekładu, ponieważ z założenia miało się raczej nie korzystać z przekładów – wymogiem wobec komparatysty był wówczas dobry francuski i niemiecki. Po co więc tworzyć z przekładoznawstwa odrębną dyscyplinę? Swoisty kulturowy amerykański imperializm zakładał, że tłumaczenie jest czymś, co dzieje się naturalnie, a zatem nie wymaga głębszych studiów. Emigranci z Europy – którzy zaraz po II wojnie światowej istotnie przyczynili się do nadania rysu komparatystyce – przybywali do Stanów, znając język francuski, niemiecki i łacinę i zakładali, że to wystarczy.
David Damrosch
Profesor literaturoznawstwa, kierownik Katedry Komparatystyki na Uniwersytecie Harvarda w Cambridge, Massachussetts, dyrektor Instytutu Literatury Światowej (Institute for World Literature). Swoją pracę badawczą przez ostatnią dekadę koncentrował na pojęciu „literatury światowej”, co znalazło swoje odzwierciedlenie w monografiach „What is world literature?” (2003), „How to read world literature” (2009). Pomysłodawca i współrealizator sześciotomowej antologii „Longman Anthology of World Literature” (2004), redaktor zbioru „Teaching World Literature” (2009) oraz współredaktor tomu najważniejszych dla komparatystyki literackiej tekstów źródłowych „Princeton Sourcebook in Comparative Literature” (2009). Do jego zainteresowań badawczych należy także przekład literacki, głównie w krytycznym ujęciu z perspektywy komparatystycznej, ale także w praktyce – na język angielski tłumaczył poezję z języka akadyjskiego, średnio-wysoko-niemieckiego oraz azteckiego.
A Gayatri Spivak, Emily Apter czy ja – nikt z nas nie miał nigdy żadnych zajęć dotyczących tłumaczenia, ani w teorii, ani w praktyce, a jednak zaczęliśmy przyglądać się przekładowi. Po prostu dlatego, że nasze zainteresowania badawcze wykraczały poza tych kilka języków, w których potrafiliśmy samodzielnie czytać. Gayatri została nawet tłumaczką Derridy i bengalskiej pisarki Mahaswety Devi. Taka postawa była raczej rzadka wśród komparatystów w latach 70. czy 80., dzisiaj takich przypadków jest zdecydowanie więcej. Doszło do swoistego spotkania myśli pochodzących z dwóch dziedzin, które wcześniej funkcjonowały raczej osobno.
Dla komparatystów przekład nabrał więc znaczenia w praktyce, ale co z teorią?
Na przykład Emily Apter, znana w międzynarodowych kręgach komparatystka z Nowego Jorku, pisze wiele o tłumaczeniu [m.in. o postkolonialnych aspektach polityki tłumaczenia – przyp. red.], ale najwyraźniej przekład jako dyscyplina naukowa niespecjalnie ją zajmuje, może poza bardzo specyficzną tradycją derridiańską. W swojej nowej książce „Against World Literature: On the Politics of Untranslatability” zawarła wiele istotnych pomysłów, ale dziwi mnie fakt, że nierzadko przedstawia je tak, jakby były zupełnie nowe i odkrywcze, a przecież dyskutowali o nich już przed laty Bassnett, Lefevre, Toury czy Venuti.
Jest więc jeszcze sporo do zrobienia w tej kwestii. Instytut Literatury Światowej rozpoczął swoją działalność kilka lat temu i od tego czasu regularnie oferujemy seminaria poświęcone przekładowi, prowadzone między innymi przez Susan Bassnett czy Lawrence’a Venutiego, których teoretyczne założenia wykładam od lat. Teoria przekładu powoli zyskuje uznanie jako dyscyplina naukowa, której w swoich badaniach poważni komparatyści nie mogą tak po prostu pomijać.
A jeśli chodzi o studentów komparatystyki literackiej – z większością studentów, przez większość czasu korzystamy z przekładów. W mojej katedrze na Harvardzie zakładano kiedyś, wiele lat temu, że jeśli prowadzisz zajęcia o literaturze francuskiej, to po prostu przynosisz ze sobą oryginał, ale dzisiaj nie możesz już zakładać, że każdy komparatysta zna francuski. Możemy mieć kogoś z Chin, kto posługuje się czterema innymi językami, i tak jest dobrze. Nie istnieje coś takiego jak wspólny zestaw języków. Sądzę, że praktyka i teoria przekładu przecinają się właśnie w dydaktyce komparatystyki literackiej i to przecięcie jest bardzo przydatne.
Odnalezione w tłumaczeniu
W dniach 9–11 kwietnia 2015 odbędą się Gdańskie Spotkania Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu”, tym razem poświęcone przekładom z języka angielskiego. Rozmowy toczyć się będą m.in. na temat Szekspira, literatury polskiej na rynku anglojęzycznym, tłumaczeń literatury postkolonialnej, tłumaczeń na rynku książki. Ze swoimi tłumaczami spotka się także Olga Tokarczuk. W piątek, 10 kwietnia, zostanie wręczona Nagroda za Twórczość Translatorską im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego.
Program festiwalu.
Iloma językami pan mówi?
Na różnym poziomie oczywiście, szczególnie jeśli chodzi o konieczność korzystania ze słowników – chyba jedenastoma czy dwunastoma, choć nie we wszystkich tak zupełnie płynnie mówię, czy nawet czytam. Zazdroszczę kolegom i koleżankom po fachu, którzy są w nich bardziej biegli, ja po prostu z sukcesem brnę przez teksty pisane.
Jakie to języki?
Językiem mojego dzieciństwa był wyłącznie angielski, nie miałem zaplecza wielokulturowego, które często jest pierwszym impulsem do zajęcia się później studiami komparatystycznymi. Pierwsza poważna nauka języków obcych zaczęła się w siódmej klasie, czyli w wieku lat 13 i trwała do końca szkoły średniej – a mowa tu o językach francuskim, niemieckim i łacinie, a więc dokładnie podstawowym wówczas zestawie komparatysty. W college’u doszły do tego hieroglify egipskie, greka i staronordycki, a na studiach magisterskich także język nahuatl, czyli aztecki, ale w tym celu musiałem się najpierw nauczyć hiszpańskiego, którego w mojej szkole wówczas nie było. To była taka staroświecka szkoła – znajdowała się w Nowym Jorku, gdzie przecież na każdej ulicy słyszało się hiszpański, ale wtedy nie traktowano go poważnie, w każdym razie nie jako element kapitału kulturowego. Tak więc nauczyłem się na własną rękę hiszpańskiego, by dotrzeć do Azteków, bo dostępne dwujęzyczne wydania czy słowniki były wtedy wyłącznie hiszpańsko-azteckie. To zabawne, bo dzisiaj mogę wykładać dzieła Cervantesa w oryginale właśnie dzięki dawnej fascynacji Aztekami. Później jeszcze uczyłem się hebrajskiego, trochę włoskiego i portugalskiego, i wreszcie akadyjskiego, by móc zgłębić oryginał „Eposu o Gilgameszu”.
Aztecki, akadyjski – wybrał pan języki w bardzo konkretnych celach – żeby czytać literaturę. Czy to znaczy, że czyta pan teksty literackie w tych językach zawsze w oryginale?
Chciałbym, żeby tak było, ale czytam mnóstwo przekładów, również z tych języków, które znam. Choć z językiem nahuatl historia była zupełnie odwrotna. Zacząłem się go uczyć, bo zakochałem się w poezji Azteków, którą czytałem po angielsku w książce pod tytułem „Aztec Thought and Culture”, napisanej przez wybitnego humanistę, Miguela Leóna-Portillę, książce, która była tłumaczeniem z hiszpańskiego. Zatem czytałem przekład przekładu – z nahuatl przez hiszpański na angielski. Wyczułem piękno tej poezji, chociaż przecież dwukrotnie została przetworzona w tłumaczeniu.
David Damrosch na festiwalu Conrada w Krakowie / fot. Grzegorz Ziemiański, www.fotohuta.pl
Później czytał pan te wiersze jeszcze raz, tym razem po aztecku?
Tak, oczywiście, i to znów było coś nowego i lepszego. Struktura wiersza azteckiego jest tak różna od wszystkiego, co znałem przedtem, nahuatl to język aglutynujący, co znaczy, że do pojedynczego wyrazu dołącza się w postaci afiksów całe mnóstwo dodatkowych elementów. Poeci azteccy naprawdę umieli świetnie grać tą cechą swojego ojczystego języka, wymyślając wspaniałe złożenia, np. itzimiquilxochitl, „ostrze-śmierć-kwiat”, neologizm użyty w wierszu wychwalającym podboje, stworzony ze słów itzli, „obsydianowe ostrze”, miquiztli „śmierć” i xochitl „kwiat”. W ten sposób powstałe nowe pojęcie, oprócz sumy znaczeń pojedynczych jego elementów składa się dodatkowo z podwójnej gry językowej – pomiędzy miquiztli, „śmierć” a ukrytym w nim quilitl, „roślina” (pojęcia te w niektórych przypadkach mogą być traktowane w tym języku niemal synonimicznie), oraz odniesienia do konkretnego kwiatu, itzmiquilitl, gatunku zwanego po polsku portulaka. Ostatecznie mamy więc kontaminację aż pięciu elementów.
Nawet jeśli poezją jest to, co ginie w przekładzie, to przekład jest tym, co sugestywnie reklamuje potencjał oryginału. A jednak komparatysta-poliglota mógłby podważać konieczność sięgania po przekłady.
No cóż, przekład, jak to ujął Venuti, to inskrypcja, twór, który wpisuje się w nową kulturę literacką. Nawet nie posiadając umiejętności poliglotycznych, jako komparatysta możesz wiele zyskać, porównując różne przekłady tego samego utworu. Wystarczą już dwa różne tłumaczenia tego samego wiersza czy opowiadania, żeby mieć pewien ogląd ich oryginalnej poetyki. Aczkolwiek uważam, że każdy komparatysta powinien znać przynajmniej sześć języków, nawet jeśli nie w pełni płynnie, i dzięki temu nie być wyłącznie zakładnikiem przekładów.
Sama możliwość skonfrontowania przekładu z oryginałem, przeanalizowania rodzaju zdań i zwrotów, jakie zostały użyte, to już dużo, nawet jeśli głównie czyta się w swoim języku ojczystym. Amerykańscy komparatyści chętnie uczą się języków obcych, ale w Stanach to zainteresowanie tym, co obce, zaczęło dominować nad kulturą rodzimą; w tym się ekstremalnie różnią od komparatystów z innych krajów, którzy są blisko związani z własną literaturą narodową, śledzą jej wpływy i losy za granicą. Amerykańscy badacze natomiast nierzadko w ogóle nie znają amerykańskiej literatury. Zachowanie pewnej równowagi jest bardzo ważne.
Zatrzymajmy się na chwilę przy angielszczyźnie. Komparatystyka literacka jako praktyka literaturoznawcza zrodziła się wiele lat temu i od samego początku zmagała się z raczej nierozwikłanym problemem szerokiego spektrum języków, które należałoby znać. Pierwsze pismo komparatystyczne „Acta Comparationis Litterarum Universarum”, wydawane w latach 1877–88 w Cluj, podjęło próbę prezentacji „literatury światowej” z Europy i spoza niej, używając w tym celu 10 języków, ale ten pomysł się w praktyce nie udał. Częściowo ze względu na typografię – alfabet chiński stanowił duże wyzwanie – ale nie tylko, bowiem języki islandzki czy polski, chociaż oficjalnie uznane za „urzędowe” w obrębie pisma, nigdy nie zostały wykorzystane. Językami wiodącymi okazały się niemiecki i węgierski, dominujące wówczas w Austro-Węgrzech, a zatem piękna idea multijęzykowej wymiany upadła. I tak sobie myślę, że dzisiaj napotykamy podobny problem. Czy komparatystyka jest dzisiaj możliwa tylko po angielsku? Czy to nie absurd?
To nieprawda. Ludzie myślą w ten sposób tylko dlatego, że nie dość zwracają uwagi na to, co zostało już zrobione i co wciąż dzieje się w innych krajach – jest wiele istotnych przyczynków do komparatystyki czy literatury światowej w Polsce, Estonii, Japonii i Korei, żeby wymienić tylko kilka krajów, i te dyskusje prowadzone są w językach narodowych. Bez wątpienia angielszczyzna stała się czymś w rodzaju międzynarodowego języka nauki w ogóle, podobnie jak niegdyś w średniowieczu łacina. Angielski jest praktycznym narzędziem, ale nie powinien zawłaszczać przestrzeni przeznaczonej na rozwój myśli w innych językach. I chyba też tego nie robi.
A czy pan – znając jedenaście języków – pisze artykuły w innym niż angielski?
Wreszcie napisałem jeden artykuł po niemiecku, do zbioru pt. „Figuren des Globalen”, i sporo się przy tym namęczyłem. Ale Katharina Piechocki, która niedawno została adiunktem u mnie w katedrze na Harvardzie, publikuje w czterech językach – po angielsku, niemiecku, francusku i włosku, a dodatkowo jej pierwszym językiem ojczystym jest polski, co pokazuje, że ta wielojęzyczna idea komparatystyki może się sprawdzić w praktyce, nawet jeśli w grę wchodzi wygodny międzynarodowy język komunikacji, angielski. Podczas letnich sesji Instytutu Literatury Światowej spotykamy się w grupie ludzi z 25 krajów, więc w zasadzie nie ma innej możliwości niż rozmawiać ze sobą po angielsku. Nawet zeszłego lata, podczas spotkania członków w Hongkongu, kiedy spytałem gospodarzy, czy nie wypadałoby przejść na chiński, przynajmniej w części seminariów, odpowiedzieli, że nie chcą stworzyć getta uczestników mówiących po chińsku i wyizolować ich od reszty, bo ci wówczas rozmawialiby wyłącznie między sobą, gubiąc przy tym sens wymiany międzynarodowej.
Angielski to bardzo użyteczne narzędzie komunikacji, trudno temu zaprzeczać. Nawet dla przekładu! Orhan Pamuk powiedział kiedyś, że połowa jego tłumaczeń to tłumaczenia typu relay, zapośredniczone w angielskim, i że woli dobre przekłady przez angielski niż złe tłumaczenia wykonane bezpośrednio z oryginału – np. w przypadku pary językowej turecki-wietnamski bardzo trudno znaleźć kogoś, kto przetłumaczy tekst w takim układzie, nie mówiąc już o redaktorze, który przekład sprawdzi.
Wypromował pan pojęcie „literatury światowej” w kręgach naukowych, ale dziś to już nie tylko pojęcie stricte akademickie. W projekcie „Zaproszenie do literatury światowej” („Invitation to the World Literature”), którego był pan pomysłodawcą i współtwórcą, prezentujecie właśnie dzieła „literatury światowej” w postaci 20-minutowych wideoklipów, na stronie internetowej projektu znaleźć można informacje na temat genezy, kontekstów, interpretacji, biografii autora, etc. Wśród nich znajduje się także powieść wspomnianego Pamuka, „My Name is Red”. A zatem promujecie jego książkę po angielsku, a tłumacz nawet nie pojawia się na stronie głównej, trzeba się do niego dopiero doklikać. Wasi odbiorcy będą kojarzyli Pamuka z powieścią „My Name is Red” a nie „Benim Adım Kırmızı”. To inny przykład na to, że przekład na angielski staje się czymś w rodzaju quasi-oryginału, tekstu-bazy, o którym się mówi, pisze, który się porównuje, studiuje, a nawet tłumaczy (ponownie) na inne języki.
To prawda. Ostatnio otrzymałem bardzo miły zbiorowy mail od grupy uczniów ze szkoły średniej w Korei, którzy oglądali naszą serię podczas lekcji. List zakończyli, życząc mi „sunny day”, słonecznego dnia; taki rodzaj pozdrowienia nie funkcjonuje w angielszczyźnie, nigdy wcześniej go nie widziałem, ani sam bym nie wymyślił, więc jako natywny użytkownik angielskiego też na tym skorzystałem (uśmiech). Angielski stał się medium, które umożliwiło im, uczniom z Seulu, usłyszenie o Pamuku, i mam nadzieję, że zainspirowało ich także do kupienia powieści, czy to po angielsku, czy koreańsku. A jeśli jeszcze dodatkowo choć jeden z nich z tego powodu zacznie się uczyć tureckiego, to będzie tylko lepiej.
A co z kanonem? Jaki był klucz, jaka myśl rządziła wybraniem tych 13 dzieł? Mamy tu dzieła założycielskie dla historii literatury i kultury, jak „Odyseja”, „Epos o Gilgameszu”, „Baśnie z tysiąca i jednej nocy”, „Wędrówka na zachód”, „Opowieść o księciu Promienistym”, „Bhagawadgita” („Pieśń Pana”); ale jest także „Kandyd” Voltaire’a czy nagle „Popol Vuh”, święta księga narodu Quiché napisana w XV w. Ze współczesnych pisarzy widzowie otrzymają natomiast Pamuka i Márqueza, z anglojęzycznych Chinua Achebe i Arundhati Roy. A co z Szekspirem, Kafką, Goethem, Cervantesem?
Od czegoś trzeba zacząć. Nigdy nie twierdziliśmy, że trzynastka wybranych utworów ma wyższy status niż dzieła Szekspira czy Dantego. Wybierając te konkretne tytuły, chcieliśmy stworzyć pierwsze, początkowe wyobrażenie o różnorodności literackiego doświadczenia na przestrzeni lat i kultur. Oczywiście mam nadzieję, że po obejrzeniu tych filmów widzowie będą chcieli pójść dalej, sięgać po kolejne książki, nie poprzestaną tylko na tych trzynastu. Właśnie podpisałem kontrakt na napisanie książki dla wydawnictwa Penguin Books, której zadaniem byłoby wprowadzenie czytelników spoza kręgów akademickich w arkana literatury światowej. W tym celu mogłem wybrać o wiele więcej autorów i tekstów, ale chcę zawęzić na tyle, by dla każdego z nich wystarczyło miejsca na solidne, sensowne opracowanie. Chciałbym też wprowadzić tam oś narracyjną, łączącą je w jedną opowieść, dlatego zatytułowałem to „W 80 książek dookoła świata”. Wśród tych osiemdziesięciu pozycji tym razem znajdą się oczywiście dzieła Szekspira, Goethego, Dantego, Cervantesa, a także Sofoklesa, Woolf, Borgesa i wielu innych.
Coraz bardziej przekonuję się, że pojęcie „literatura światowa” powinno się stosować w liczbie mnogiej – jest wiele literatur światowych, nie tylko w danych krajach, ale także wśród różnych czytelników tego samego kraju, i chciałbym bardzo, żeby czytelnicy brali aktywny udział w tworzeniu prywatnych kanonów, które pomogą im się odnaleźć nie tylko „w domu”, a więc wewnątrz własnej kultury i języka, ale także poza nimi, w języku ojczystym i w przekładzie. Idealnie byłoby, gdyby tak dobrany kanon lektur inspirował ich do nauki nowych języków, o których wcześniej nawet nie myśleli – do czasu gdy przeczytali piękny wiersz w odpowiednio sugestywnym przekładzie, tak jak to było ze mną i poezją Azteków.
Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.