Tłumaczyć byłe kolonie
mp3ief / CC BY-NC-SA 2.0

21 minut czytania

/ Literatura

Tłumaczyć byłe kolonie

Michał Lipszyc

Autorzy tworzący w języku, który dostali w spadku po kolonistach, mają do niego swobodniejszy stosunek, traktują go jako plastyczny surowiec do opowiadania o swoim mikrokosmosie

Jeszcze 5 minut czytania

Czy „literatura postkolonialna” to każda, która powstaje w krajach o kolonialnej przeszłości? Czy też taka jedynie, która naznaczona jest w jakimś stopniu szczególną specyfiką (mentalnością, estetyką?) „postkolonialną”? Raczej nie powinno dziwić, że w literaturze krajów takich, jak Angola i Mozambik, pojawiają się motywy obcej, w tym przypadku portugalskiej, władzy i jej nadużyć, narodowowyzwoleńczej walki (przy mniej lub bardziej jawnym udziale światowych mocarstw zimnowojennych), wyniszczającej kraj i ludzi wojny domowej oraz cieni i blasków trudu odbudowy (często budowy od zera) niepodległości, demokracji, gospodarki i samoświadomego społeczeństwa. Przecież tak intensywne, często traumatyczne doświadczenia musiały zdeterminować najnowszą historię tych państw i wpłynęły, a nieraz wpływają do dziś, bezpośrednio na losy ich mieszkańców. Czy warto tłumaczyć, dlaczego w literaturze brazylijskiej – podobnie jak literatura angolska i mozambicka luzofońskiej, czyli portugalskojęzycznej – pojawiają się kwestie rasowe, dziedzictwa niewolniczego, metysażu, monstrualnych miejskich obszarów nędzy i przestępczości, rozwarstwionego społeczeństwa, gdzie podziały ekonomiczne pokrywają się zazwyczaj z rasowymi? Wydaje się to naturalne; Brazylia jako państwo powstała z częściowo improwizowanego spotkania i melanżu czterech (w największym uproszczeniu) ras i kultur: afrykańskiej (poprzez przywiezienie tam przed laty tysięcy niewolników do pracy na plantacjach kawy, kakao i trzciny cukrowej), białej bądź „zachodniej” (poprzez trwającą do dziś imigrację z tak zwanego Starego Świata), indiańskiej bądź „rdzennie amerykańskiej” i azjatyckiej (poprzez imigrację zarobkową, głównie z Japonii i krajów arabskich).

Ostatecznie każdy pisze zwykle o tym, czego sam doświadczył i nawet jeśli stara się lokować swoją twórczość na poziomie uniwersalnym, mniej lub bardziej jawnym punktem wyjścia będzie dla niego to, co poczuł na własnej skórze. Kiedy ukazał się „Transatlantyk”, Stefan Kisielewski napisał złośliwie „w kraju”, że Gombrowicz ma „niezdrowy romans i zasadniczy szał z polskim dziedzictwem”. Na co Gombrowicz trzeźwo odpowiedział: „A z jakimże mam mieć? Z chińskim?”. Bo faktycznie, jeśli każdy poprzez życie społeczne zostaje udręczony niechcianą gębą i pupą, to aby zedrzeć je z siebie i obnażyć jako narzucone, wpierw trzeba je zidentyfikować i trochę się nimi ubabrać. Polski bagaż Gombrowicza był na tyle ciężki, że czuł go nawet w Argentynie, skolonizowanej przez Hiszpanów ziemi Indian, gdzie wśród tropikalnej scenerii mieszają się ze sobą pierwiastki dawnych kultur, rodząc nieraz całkiem nowe jakości. Sama literatura polska zaś najeżona jest świadectwami wojen, niewoli, powstań, częste są w niej też motywy związane z wprowadzaniem do ludzkiego organizmu alkoholu etylowego. Toteż nieznający polskich dziejów zagraniczny czytelnik mógłby na podstawie samych tylko polskich lektur szkolnych całkiem słusznie wywnioskować, że niezwykle ważnymi doświadczeniami polskiej historii były konflikty zbrojne, narzucana przemocą obca władza oraz picie piwa, miodu, węgrzyna i okowity zarówno w sytuacjach radosnych, jak i beznadziejnych. Z kolei Mozambijczyk Mia Couto pisze często o pokłosiu wojny domowej i o trudnym, lecz twórczym współistnieniu w jego kraju pierwiastka afrykańskiego, hinduskiego i europejskiego, Angolczyk Ondjaki zaś – też o echach wojny domowej, a także o dorastaniu w doszczętnie zniszczonym kraju, który dopiero co zdobył niepodległość; o próbach jego sowietyzacji i o życiu dzieci, które wychowuje ulica. 

Przeciwnicy wyróżniania czegoś takiego, jak literatura (czy w ogóle kultura) „postkolonialna” jako odrębnej wartości, mogą argumentować, że historia całego ziemskiego globu jest niekończącym się ciągiem kolonizacji, podbojów, migracji ludności i krzyżowania się kultur. Rzymianie skolonizowali kiedyś północną Afrykę, Anglicy i Francuzi Amerykę Północną; Słowianie skolonizowali Bałtów, Japończycy Ajnów, a Australia też była kiedyś jedną wielką kolonią, w dodatku karną.

W odpowiedzi można by zastosować takie oto kryterium, że „literatura postkolonialna” (przez co rozumiem tu jedynie literaturę piękną, a nie teorię postkolonializmu) dotyczy obszarów, dla których doświadczenie kolonializmu – czyli obcej narodowo i kulturowo, narzuconej siłą władzy i wszystkiego, co się z tym wiąże – jest świeże, trwa w żywej pamięci mieszkańców i stanowi dla nich główny lub jeden z głównych punktów odniesienia, nierozwiązany do końca problem, czynnik wciąż determinujący kształt względnie młodego kraju. Tak jest w przypadku wspomnianych państw afrykańskich, które były portugalskimi koloniami – Angoli, Mozambiku, a także Gwinei Bissau, Wysp Świętego Tomasza i Książęcej oraz Wysp Zielonego Przylądka. Wojska portugalskie, a w ślad za nimi większość zamieszkałych tam portugalskich cywilów, którzy też kształtowali, było nie było, losy tych obszarów, opuściły je w połowie lat 70. XX wieku i wtedy też nastała (krucha) niepodległość. Znaczy to, że wszyscy mieszkańcy tamtych stron mający dziś lat czterdzieści pięć plus, wciąż dobrze pamiętają obecność w ich kraju portugalskich flag, świąt, wojsk, tajnej policji, urzędów, szkół, książek, filmów, prasy etc.

Z tym, że jeśli skupimy się na terenach wyłonionych za pomocą takiego kryterium, może się okazać, że kij ma dwa końce i natrafiamy na pozorny paradoks polegający na tym, iż sami zainteresowani, czyli zamieszkujący te młode państwa ludzie, przez których i dla których ta literatura jest tworzona, nie bardzo sobie życzą, aby postrzegać ich i ich kulturę przez pryzmat „kolonialny” czy „postkolonialny”; w ogóle nie chcą, aby szafować tym terminem ani żadnym innym zbiorczym szyldem, pod jaki usiłuje się wtłoczyć obszary o rzekomo podobnej historii. Bo w krajach, które po stuleciach kolonialnej opresji zdobyły niepodległość, sporą wagę przywiązuje się właśnie do samodzielności i do faktycznego bądź domniemanego „własnego” dziedzictwa; do zrywania z tym, co było narzucone, czyli z całym bagażem kolonialnym, postrzeganym często jako coś wstydliwego, a co za tym idzie, bardzo żywe i nieraz drażliwe są tam kwestie rasowe, kwestie poprawności politycznej i właściwej nomenklatury. I trudno się dziwić; w końcu nie po to ludzie walczyli i umierali za niepodległość, czyli za marzenie o samostanowieniu i o normalności, aby nawet po ich wywalczeniu wciąż być opatrywanym etykietką „postkolonialną”, która zaiste nie wygląda dużo lepiej niż „kolonialna”, jeśli nie gorzej. Mało tego, ludzie ci często nie życzą sobie nawet wrzucania ich kraju do jednego worka z innymi tylko dlatego, że obowiązuje w nich ten sam język urzędowy, będący jawnym dziedzictwem ery kolonialnej. Nieraz wietrzy się tam w takich praktykach – czasem słusznie, czasem paranoicznie – ukrytą kontynuację kolonializmu; pragnienie, hołubione przez dawną metropolię i Zachód w ogóle, aby nadal traktować Trzeci Świat przedmiotowo, tak jakby fakt dziedziczenia przez byłe kolonie europejskiego języka i pewnych rozwiązań cywilizacyjnych dawał Zachodowi prawo do postrzegania tych krajów jako immanentnie zależnych, ubezwłasnowolnionych, w pewnym wymiarze pozostających wciąż cudzą własnością.

Kiedy pracowałem nad antologią „Luzoafryka”, aby pod tym dość umownym hasłem zgromadzić wybrane przekłady z literatury pięknej afrykańskich państw, gdzie językiem urzędowym jest portugalski, zwróciłem się drogą mejlową do jednego z prezentowanych tam autorów, wybitnego prozaika mozambickiego Luísa Bernarda Honwany, prosząc o zgodę na przedruk jego opowiadań po polsku. W liście użyłem kilkakrotnie przymiotników „luso-africano”, „lusófono” i „afro-português”, czyli „luzoafrykański”, „luzofoński” i „afroportugalski”. Honwana, poważany na południu Afryki autorytet, poza sukcesami pisarskimi mający na koncie funkcję ministra kultury Mozambiku i szefa UNESCO w RPA, zapewne kierując się poczuciem misji edukacyjnej, zaczął odpowiedź od udzielenia mi srogiej, acz pouczającej reprymendy. „Czy kiedykolwiek określiłby Pan pisarzy australijskich, kanadyjskich, południowoafrykańskich, brytyjskich i jamajskich wspólnym mianem «pisarzy anglofońskich», traktując ich jako jednolitą grupę? Nie sądzę. Podobnie nie ma czegoś takiego, jak „literatura luzofońska” czy „luzoafrykańska”, są tylko różne literatury: mozambicka, angolska, kabowerdyjska, gwinejska etc.”... Dopiero po zakończeniu dość długiej tyrady Honwana udzielił zgody na wykorzystanie jego tekstów w Polsce.

Ale, rzecz jasna, można się trochę mniej przejmować nazewnictwem – zawsze jednak szukając możliwie optymalnych etykiet, zadowalających wszystkie zainteresowane strony, a przynajmniej ich nie drażniących – a za to skupić się na bardziej merytorycznych (w tym przypadku literackich) kryteriach, celach i wartościach. Na ogół wydaje się dość oczywiste, że nawet jeśli ktoś sięga roboczo po niezbyt fortunny epitet „postkolonialny”, to przynajmniej w przypadku literatury pięknej ma po prostu na myśli owoce pracy literackiej obywateli państw funkcjonujących w powszechnej świadomości zachodniego świata jako „egzotyczne” bądź „trzecioświatowe”; owoce mało przez ten Zachód znane i stosunkowo rzadko mu – w przekładzie lub oryginale – prezentowane. Można przecież, spoglądając na rzecz od końca, uznać poniekąd za przypadek lub za drugorzędną okoliczność towarzyszącą fakt, iż większość „egzotycznych” dla nas państw Trzeciego Świata czy też państw „rozwijających się” ma za sobą doświadczenia kolonialne. Tak się po prostu potoczyła historia świata, a nas, czytelników, wydawców, tłumaczy, krytyków, literaturoznawców, interesuje głównie kulturowa odmienność tego pisarstwa, ewentualnie – widoczne w nim ślady ciekawych dla nas mieszanek kulturowo-językowych.

Gdybym miał mówić za siebie, chyba właśnie to powoduje, że nieco chętniej przyglądam się właśnie tekstom powstałym w egzotycznych dla nas krainach o – tak się składa – kolonialnej przeszłości. Przyjemniej jest przybliżać i polecać innym to, co mniej znane, wyjątkowe, niedoceniane, lekceważone, a co jawi się w osobistym rozeznaniu jako mocne literacko, nowatorskie, ciekawe; jako coś, mówiąc krótko, co zasługuje na prezentację w innych częściach świata i na uwagę nie mniejszą, niż się poświęca tekstom uznanych powszechnie i dopieszczonych wydawniczo nurtów i kręgów kulturowych, jak literatura brytyjska, niemiecka, francuska, rosyjska czy iberoamerykańska; jak skandynawskie kryminały i hiszpańskie sensacje fanta-historyczne. Można też w dobrej wierze założyć, że przynajmniej co pewien czas podobnymi kryteriami kierują się wydawcy, jak na przykład krakowska oficyna Karakter, w pewnym stopniu zorientowana na prezentację w Polsce pisarstwa „krajów słabiej rozwiniętych”. A nawet jeśli w przypadku pozostałych wydawnictw za rzucaniem od wielkiego dzwonu na rynek pozycji „trzecioświatowej” kryje się jeno kunktatorskie sondowanie fluktuujących koniunkturek, merkantylna ostrożność, alibizm w postaci przyozdabiania się tropikalną łatką ładnie wpływającą na PR, zachowawcze próby odcinania kuponów od skromnego acz zauważalnego zainteresowania egzotyką i Trzecim Światem, stymulowanego rozdętą do mamucich rozmiarów modą na zagraniczny reportaż – to i tak należy przyklasnąć, bo lepsze takie zainteresowanie niż żadne, a z pobudek cynicznych, handlowych i niezupełnie szczerych wynikają czasem dla postronnych wymierne korzyści.

Tę nieco pokrętną sytuację nieźle charakteryzuje fragment powieści Angolczyka Ondjakiego, syna Afrykanki i Portugalczyka, „Ile świtów ma noc”, gdzie bohater przekonuje rozmówcę: „Na arenie międzynarodowej słyniemy głównie z wojen i głodu; jedyna deszczowa plaga, która mogłaby u nas zainteresować zagranicę, to deszcz ropodiamentonośny, chwytasz?”. Gorzko ironiczne słowa, z pewnością po części słuszne: jeżeli tak zwany Trzeci Świat w ogóle interesuje ludzi Zachodu en masse, to tylko jako źródło ekscytujących, dramatycznych i krwawych wiadomości medialnych lub teren rabunkowej eksploatacji; obszar nędzy, głodu, susz i wojen, który przydaje nam się czasem jako złowrogie tło, na którym nasz świat zachodni odnawia wówczas, utrwala i potęguje swoją wartość najlepszego z możliwych światów, bo w końcu to on jest najważniejszy. Ale warto zauważyć, że Ondjaki wydał swoją książkę w portugalskiej oficynie, podobnie jak to robi wielu autorów luzofońskiego świata i, jako uznany już w tym świecie pisarz, miał pewnie świadomość, iż jego powieść, w tym cytowane wyżej słowa, zostanie też przeczytana przez ludzi spoza Afryki. Na przykład przez nas. W przekładzie. Tym sposobem autor może posłać w świat quasi-polityczny zarzut, ale równocześnie opowiedzieć też ludziom innych kultur i kontynentów o codzienności takiego kraju, jak Angola lat 70. i 80. XX wieku. Może się przynajmniej dowiedzą, że stolica tego kraju to Luanda, która nie ma nic wspólnego z Ruandą, i że mówi się tam po portugalsku, czasem z wtrętami w języku kimbundu. A z kolei czytelnicy innej powieści Ondjakiego, wydanej w Polsce w całości, „Babcia 19 i sowiecki sekret”, dowiedzą się, że we wspomnianych latach w Angoli obecni byli kubańscy i radzieccy działacze, nauczyciele i wojskowi, a Wielki Brat uszczęśliwiał naród angolski propagandowymi podarkami nie do odrzucenia, takimi jak mauzoleum Agostinha Neto w Luandzie w kształcie wielkiej rakiety, całkiem podobne w duchu i zamyśle do darowanego polskiemu narodowi Pałacu Kultury i Nauki.

Czy da się wyłonić jakieś szczególne cechy typowe dla obszarów „postkolonialnych”, choćby skupiając się jedynie na zagadnieniach językowych? Można zaryzykować tylko kilka ogólników: autorzy „trzecioświatowi” tworzący w języku europejskim, który dostali w spadku po kolonistach, mają często do tego języka stosunek szczególny; swobodniejszy, a przez to bardziej twórczy niż użytkownicy tego języka w dawnej metropolii. Traktują język jako narzędzie i plastyczny surowiec do opowiadania o swoim mikrokosmosie, wolni od nabożności wobec języka i historycznego bagażu jego zabytków, kanonicznych tylko w Europie. Stosują w praktyce hasło, przypisywane angolskiemu prozaikowi Luandinowi Vieirze: „Portugalski to nasze trofeum wojenne”, co zostało potem rozwinięte przez Samorę Machela, pierwszego prezydenta niepodległego Mozambiku: „Portugalski to znaleźny karabin maszynowy kolonizatora, który zwracamy przeciwko niemu, aby strzelać z jego broni, ale naszą amunicją”. Odmiany tego języka – jeśli skupimy się na byłych koloniach jednej metropolii – różnią się między sobą zależnie od lokalnej kultury i historii danego kraju, zdradzają mniej lub bardziej widoczne wpływy języków lokalnych, zapożyczenia, jeśli chodzi o słownictwo, gramatykę i rozwiązania składniowe. Wydaje się też, że tamtejsi autorzy częściej, chętniej, a może i z większą łatwością i przyjemnością uciekają się do słowotwórstwa, jak to widać w prozie Mii Couto i poezji Ondjakiego. Wystarczy porównać fragmenty czterech tekstów: „Księgi niepokoju” Fernanda Pessoi z Portugalii, „Lunatycznej krainy” Mii Couto z Mozambiku, „Ile świtów ma noc” Ondjakiego z Angoli i „Ostatniego kręgu” Drauzia Varelli z Brazylii, aby zobaczyć, jak pojemne i plastyczne jest pojęcie „luzofonii”, podobnie zresztą jak pojęcia „frankofonii” i „anglofonii”. Pierwszy tytuł, zabytek i chluba portugalskiego modernizmu i postmodernizmu zarazem, cechuje język elegancki, nieco erudycyjny i konserwatywny; nietrudno znaleźć w nim ślad i łacińskiej genezy portugalskiego, i świadomego osadzenia w zachodniej kulturze. Drugi tekst pełen jest neologizmów, elementów afrykańskiego folkloru i quasi-bajkowego obrazowania typowego dla magicznego realizmu, ale służyć to ma opisowi konkretnej sytuacji historyczno-geograficznej – Mozambiku w czasie wojny domowej. Trzeci tytuł to pijacki monolog, pełen typowych dla Luandy wyrażeń slangowych i zapożyczeń z lokalnych języków Angoli, głównie kimbundu i umbundu. Tekst czwarty zaś to reporterski portret więziennej społeczności São Paulo, gigantycznej brazylijskiej aglomeracji, uwieczniający więzienny żargon i język faweli, brazylijskich dzielnic nędzy, z których najczęściej wywodzą się przyszli przestępcy. Bez wahania można stwierdzić, że mamy tu do czynienia z czterema różnymi językami, które mimo to pozostają tym samym językiem.

Takie lingwistyczne wariacje stanowią pewne wyzwanie dla zagranicznych czytelników, a w pierwszej kolejności dla tłumacza, który stara się ująć tego typu teksty w ramy obcego języka. Nie jest to jednak wyzwanie większe niż w przypadku tłumaczenia każdego innego tekstu z gatunku „ambitnych” czy też po prostu nasyconego jakąś specjalistyczną terminologią bądź archaizmami. Jeżeli tłumacz natrafia na wtrącenia z obcych języków, powinien ustalić ich znaczenie, wyjaśnić je w przypisie, zachowując w miarę  możliwości egzotyczny klimat oryginału (choć ta kwestia bywa traktowana uznaniowo). Jeżeli, jak w przypadku „Ostatniego kręgu”, wszechobecne są w tekście wyrażenia slangowe, należy ten slang poznać, a następnie szukać podczas tłumaczenia analogicznych wyrażeń slangowych podobnych środowisk w języku, na jaki się tłumaczy. Rzecz jasna wymaga to nieraz i konsultacji z native speakerami, i ogólnego zapoznania się z kulturą i historią danego regionu. Bo trzeba wiedzieć, na przykład, że w portugalskojęzycznej Afryce „śniadanie” to nie pequeno almoço („mały obiad”), jak w Portugalii, ani café de manhã („poranna kawka”), jak w Brazylii, tylko mata-bicho, czyli „zabijanie robaka”, z czego zrodził się pełnoprawny i powszechnie stosowany czasownik matabichar, czyli „zabijać robaka” (czyli „jeść śniadanie”), co jest intrygująco bliskie polskiemu „zalewaniu robaka”. Warto też wiedzieć, że w Mozambiku podaje się czasem do mięsa lub jako zakąskę piklowane niedojrzałe mango. Bo biorąc się przed laty za przekład wiersza wybitnego poety mozambickiego Rui Knopflego pod tytułem „Manga verde com sal”, służącym też za tytuł całego tomu poetyckiego, z początku bliski byłem przełożenia tego jako „Słone zielone rękawy”. Bo manga to po portugalsku rękaw, a wiersz traktuje o utraconym dzieciństwie i łatwo przybrał w mojej wyobraźni postać poruszającej wizji słonych od łez barwnych rękawków chłopięcej koszulki; wizji łączącej się zgrabnie ze znaną brytyjską melodią ludową „Greensleeves”, czyli „zielone rękawy”. I stałem już na skraju bolesnej wpadki, która wnet mogła złamać mi życie, gdy w ostatniej chwili uratowała mnie podróż do Mozambiku, gdzie w restauracji dostałem piklowane mango i doznałem olśnienia: manga to także „mango” i Knopflemu chodziło po prostu o „zielone mango z solą”, dla poety symbolizujące miniony cierpko-słodki smak dzieciństwa. Warto zaznaczyć, że w tym przypadku olśnienie miało charakter trojaki: lingwistyczny, kulturoznawczy i, last but not least, kulinarny.

Czytając, przekładając i badając taką literaturę, możemy śledzić ciekawe podskórne procesy wielostronnych wpływów językowych, migracji słów i zwrotów, która towarzyszy ciągłym migracjom ludności oraz kulturowym wymianom, krzyżówkom i zapożyczeniom. Dowiadujemy się, na przykład, że wywodzące się z języka kimbundu słowa bué (bardzo, dużo) i bunda (tyłek, dupa), z przyczyn naturalnych obecne w afrykańskich odmianach portugalskiego, upowszechniły się już też nie tylko w Brazylii, co zrozumiałe o tyle, że jej kulturę, zwłaszcza muzyczną, współtworzą Brazylijczycy o afrykańskich korzeniach, ale i w Portugalii, zapewne w ramach chętnego zapożyczania przez młodsze pokolenia tego kraju wszystkiego, co brazylijskie. W efekcie młodzież portugalska stosuje dziś z dumą i swadą bué oraz bunda, jako wyrażenia bué cool, często nie zdając sobie sprawy, że wprowadza do europejskiego języka afrykanizmy. A tłumacz, odkrywając tę sieć językowych wpływów i współzależności i przybliżając, za pomocą wydawcy, naznaczone nią teksty zagranicznym czytelnikom, równocześnie sam uczestniczy w rozwoju tych procesów.  

I jest to, wydaje mi się, całkiem krzepiąca perspektywa: dowiadując się o językowych fluktuacjach międzykontynentalnych, tłumacząc je i o nich czytając, możemy dołożyć swoją cegiełkę do globalnego dzieła nieustającej wymiany kulturowej, bezkrwawej i bezinteresownej; do lepszego zrozumienia kultury ludzi, których i tak w końcu spotkamy i poznamy osobiście – kto wie, może nawet w sensie biblijnym.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.




Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.