Obcy
Rushen/CC BY-NC 2.0

15 minut czytania

/ Ziemia

Obcy

Kaja Malanowska

Jedna z mrówek wspięła się po moim palcu. Nie przystanęła, nie zawahała się, przebiegła wzdłuż linii życia i spadła z nadgarstka. Biologiczna maszynka, ruchliwa komórka superorganizmu. Równie dobrze mogłabym próbować nawiązać kontakt z blenderem

Jeszcze 4 minuty czytania

Wieczorem łąka pachniała koniczyną i owczym łajnem. Powoli zanurzyłam w niej nogę. Jedną, potem drugą. W tym roku nie koszono w Vysokiej Lipie. Niektóre trawy sięgały mi ramion. Przerosły szczaw był gruby na dwa palce i nabrzmiały czerwienią, a wyczka przy ziemi gęsta i zdradziecko splątana. Hala wydawała cichy, jednostajny pomruk, jak odległy warkot pracującej maszyny. Nad łubinem i lwią paszczką podrygiwały komary, muchówki i duże obrzydliwe gzy. Gotowe zaatakować meszki wzbiły się w niebo niespokojną chmarą. Wokół maciejki szalały osy. Szerszenie wypełzły z gniazd, a na zgrubieniach łodyg i pod pierzastymi liśćmi czaiły się tysiące małych, paskudnych stworzonek niosących zapalenie mózgu i boreliozę. Nie mogłam zawrócić. Tamci siedzieli na tarasie i pili wino. Słyszałam w ich głosach niezdrową nutę ekscytacji. Nie chciałam rozmawiać o polityce ani o literaturze czy filozofii. Mogłam oczywiście poplotkować, ale oni oddawali się tylko poważnym dyskusjom i w takim układzie wybrałam boreliozę. Wzdragając się, ruszyłam ku odległej linii lasu, naprzeciw tysiącom szczękoczułek i nogogłaszczek, nieustraszona wobec aparatów ssąco-gryzących, gruczołów jadowych, kędziołków przędnych i odnóży krocznych. Rzuciłam wyzwanie ponurej, owadziej społeczności, a łąka zamknęła się za mną z cichym mlaśnięciem.

Rano w rogu tarasu siedział pająk. Nakryłam go szklanką i poszłam do recepcji pożyczyć lupkę. Miał żółte paski na odwłoku i dwie pary oczu – matowych, pozbawionych głębi, jakby to były wkręcone w szczeciniastą głowę przepalone żaróweczki. Nie wyglądał na przestraszonego. Pająki się nie boją, mają tylko odruchy, które pozwalają unikać niebezpieczeństwa, jeść, odpoczywać i kopulować. Bezmyślne, niesłychanie sprawne miniroboty. Kiedyś pokazałam w szkole film, na którym pewien naukowiec unieruchomił pająka w mikroskopijnym imadle i drażniąc go igłą, zmuszał do wypuszczania pajęczyny. W ten sposób nawinął na szpulę trzydzieści metrów całkowicie bezużytecznej nici. Trzydzieści metrów, które wydało z siebie ciałko wielkości paznokcia. Żadne z dzieci nie spytało, czy zwierzątko cierpiało podczas eksperymentu. Ile bólu może w końcu wyprodukować sieć neuronowa złożona z kilkudziesięciu komórek? Nic? Tylko troszeczkę? Całe oceany bólu? Leżałam na brzuchu, obserwując, jak pająk pnie się po przezroczystych ściankach swojego więzienia. Za każdym razem, kiedy docierał do denka, zwijał się w kłębek, spadał na podłogę i rozpoczynał wspinaczkę od początku. W tym czasie kilka osób wstało i zaczęło krzątać się po trawniku. Zbierali talerze, puste puszki i butelki po winie. Z tyłu domku ktoś całkiem czysto gwizdał przebój Rihanny. Wyrzuciłam pająka w krzaki.

Wczesnym popołudniem rozbolał mnie brzuch. Położyłam się do łóżka i czytałam „Śmierć pszczelarza” (trochę ukradkiem, bo ile razy, na Boga, można czytać tę samą książkę?). Pokój był przesiąknięty mdlącym, zbutwiałym zapachem, jaki często panuje w domkach kempingowych. Duża złota osa z determinacją uderzała w szybę. Zastanawiałam się, czy osy mogą nabawić się czegoś w rodzaju wstrząsu mózgu, ale nie wstałam i nie otworzyłam okna, żeby ją wypuścić.

„Kiedy ginie rój pszczół – pisał Gustafsson – ma się mniej więcej takie wrażenie, jakby umarło jakieś zwierzę, jest to taka osobowość, której brak się odczuwa, niemal tak jak brak psa, albo przynajmniej kota. Wobec martwej pszczoły jest się zupełnie obojętnym (…). Dziwne, że pszczoły mają dokładnie takie samo nastawienie, tak całkowitego braku zainteresowania dla śmierci innych pszczół nie znajdzie się u wielu gatunków zwierząt. Jeśli zgniotę parę pszczół, wstawiając nieostrożnie ramkę, inne pszczoły usuną je na bok, mniej więcej tak, jakby chodziło o zepsute maszyny (…). A jeśli one odczuwają to tak samo, że to w roju przejawia się indywidualność, inteligencja? Istnieją roje o silnie zaznaczonej osobowości. Istnieją leniwe i pracowite, agresywne i łagodne. Istnieją także lekkomyślne i cygańskie. Licho wie, czy nie istnieją roje ze zmysłem humoru.

W Vysokiej Lipie nie ma uli. Ale czytałam kiedyś, że mrówki wyewoluowały z pszczół (albo z os), postanowiłam więc pójść do lasu i poszukać mrowiska.

Ostatecznie nigdzie nie poszłam, ból brzucha przeszedł w mdłości i końcówkę czeskich wakacji spędziłam, okupując toaletę. W Warszawie mój zawsze zapobiegliwy mąż udał się do biblioteki i wypożyczył „Życie mrówek” Maeterlincka, jednak wobec zdecydowanego oporu z mojej strony zaczął je czytać sam, podczas gdy ja piłam rosół z imbirem i oglądałam kolejne części „Obcego”. Dopiero dwa tygodnie później, kiedy odwiedzaliśmy zaprzyjaźniony pensjonat w okolicach Suwałk, znalazłam mrowisko na piaszczystym wzgórku, między pastwiskiem i polem kukurydzy. Był to wysoki na pół metra rdzawy kopiec, po którym biegało w górę i w dół tysiące zaabsorbowanych owadów. Chodziłam wokół i zastanawiałam się, jak bym zareagowała na widok mrówki wielkości psa albo, dajmy na to, kota czy świnki morskiej? Dziwne, nie przestraszyłabym się chyba sporego motyla, biedronki ani nawet konika polnego, natomiast rozrośnięta mrówka przywodziła na myśl wizję Ridleya Scotta – straszną biologiczną maszynę przyczajoną na nieznanej planetoidzie wraz z zapasem skórzastych jaj, z których wyskakiwały pasożytnicze larwy. Słyszałam, że stwarzając „Obcego”, Scott wzorował się na osach i innych owadach żyjących w skupionych wokół królowej rojach, ale niewielu krytyków filmowych zwróciło uwagę na to oczywiste, zdałoby się, skojarzenie. Być może dlatego, że było to skojarzenie zbyt niepokojące.

Tuż obok kopca pasły się krowy. Dalej rozciągał się bagnisty, porośnięty wełnianką i tatarakiem teren, przechodzący w połyskliwą taflę jeziora. Schowany w trzcinach żuraw kwilił smutno. Słońce grzało mi kark. Otworzyłam słoik wypełniony miałką papką. Wiele gatunków mrówek żywi się skrajnie wyspecjalizowanym pokarmem. Niektóre polują wyłącznie na gąsienice, inne chwytają pająki lub karaluchy. Spotyka się gustujące w nasionach mrówki wegetarianki, mrówki farmerki drążące pod kopcem głębokie na kilka metrów labirynty, w których hodują drożdże, mączaki i mszyce, a nawet mrówki o skłonnościach kanibalistycznych. Nie wiedziałam, z jakim gatunkiem mam do czynienia, liczyłam jednak na to, że cukrowa papka przypadnie mu do gustu. Położyłam słoik na trawie.

Następnego dnia mrowisko ze słoikiem łączył czarny, falujący strumień maszerujących robotnic. Zajęte pracą, nie zwracały na mnie uwagi. Dopiero kiedy podeszłam bliżej, kilka boleśnie ugryzło mnie w łydkę. Poczułam się dotknięta. Usiadłam na piasku i podwinęłam nogawkę, żeby rozetrzeć nogę. Drogą szły dwie starsze panie z foksterierem na smyczy. Kiwnęły mi głową, skręciły w stronę jeziora i znikły za kępą wierzb. Jakoś zirytowały mnie te babska. Ich niezachwiany spokój, uwiązany krótko rasowy pies, spódnice z lnianej surówki i strzęp rozmowy o leniwych studentach mężów, który zdołałam pochwycić. Zerwałam łodygę krwawnika i zaczęłam wiercić w kopcu. Wydłubałam niewielką dziurę, odkrywając warstwę półprzezroczystych kokonów. Mrówki natychmiast przystąpiły do przenoszenia jaj na niższe poziomy. Nie wydawały się zaskoczone ani zdenerwowane. Działały tak, jakby automatycznie przechodziły z trybu poszukiwania jedzenia na tryb naprawczo-ratowniczy. Te, które na zniszczenia nie trafiły, pędziły dalej, nie zmieniając kierunku. Jeśli przenosiłam parę z jednej strony kopca na drugą, najzupełniej spokojnie kontynuowały wędrówkę dokładnie w momencie, w którym dotknęły ziemi. Nie wahały się, nie poddawały, za każdym razem zaczynały od nowa z tą samą energią i determinacją.

Pamiętam ponury wieczór, jakoś w grudniu albo w styczniu, w każdym razie była to zima, padał deszcz ze śniegiem. Czułam się kompletnie ogołocona z siebie. Siedziałam przy biurku i próbowałam nie poddawać się i zacząć pisać od nowa. Nie bardzo mi to wychodziło, jako że nie jestem mrówką ani pszczołą. W końcu odsunęłam klawiaturę i zabrałam się do przeglądania czasopism popularnonaukowych. W jednym z miesięczników trafiłam na artykuł opisujący system złożony z setek niewielkich robotów, zdolnych wykonywać nieskomplikowane czynności, np. podnieść klocek, przenieść go parę metrów, skręcić przed ścianą – czynności w dużej mierze przypadkowe, nieprowadzące do określonego celu. Jeśli w tym samym pomieszczeniu znalazło się pięć, osiem, a nawet piętnaście robotów, sprawa przedstawiała się mało ciekawie. Maszyny rozrzucały klocki po podłodze, przeszkadzały sobie nawzajem i kręciły się w kółko. Jeżeli jednak uruchomiono naraz setkę robotów, zaczynały się organizować i budować wieżę o regularnych kształtach. Nazywało się to systemem rozproszonym i symulowało pracę owadów społecznych.

Czy rój ma duszę? Czy kopiec termitów posiada świadomość? Maeterlinck (ostatecznie zgodziliśmy się czytać go głośno) porównywał mrówki do ludzkich komórek, z których każda posiada wszystkie funkcje życiowe, ale nie stanowi osobnego bytu, tylko ułamkową część superorganizmu. Nie potrafił jednak uniknąć antropomorfizacji pojedynczych owadów i z rozczulającym podziwem opisywał zachowania robotnic – karmicielek skazujących się, dla dobra larw, na dożywotnie więzienie: „Dla nas dziś jest to już faktem najzupełniej pewnym, że mrówka jest niezaprzeczalnie jednym z najszlachetniejszych, najmiłosierniejszych, najbardziej oddanych, wspaniałomyślnych i altruistycznych wśród stworzeń, które bytują na naszej planecie” – pisał. Nie umiał również, nawet w przybliżeniu, wyobrazić sobie żywej istoty zbudowanej z tysięcy mniejszych organizmów. Był to dla niego twór zbyt abstrakcyjny i w rezultacie każdy z opisywanych owadów stanowił pomniejszoną kopię całego roju, równie inteligentną i czułą na zmiany środowiska, podejmującą idealnie zsynchronizowane decyzje, których suma składała się na wolę powszechną społeczności. Zdecydowanie bardziej kompetentny, acz obdarzony uboższym talentem literackim Edward O. Wilson pozostawał sceptyczny wobec konceptu mrówek przepełnionych miłością do swej wspólnoty: „O kolonii owadów można myśleć jak o rozległym organizmie, którego masa mieści się w przedziale od grama do kilograma i który ma od stu do ponad miliona maleńkich otworów gębowych”. Mrowisko w jego rozważaniach nie stało się jednak niczym więcej jak efektem prymitywnych, automatycznych zachowań tysięcy owadów poddanych zewnętrznej presji środowiska. Wilson nigdy nie zrozumiał prawdziwej natury roju, jego złożonej wewnętrznej organizacji.

Przestałam dłubać w kopcu i bezskutecznie szukać pod warstwą igieł i grudek ziemi czegoś, co mogłabym zidentyfikować jako indywidualność: zarysów pyska, pary skupionych oczu, niemego ruchu warg. Czegokolwiek, co przemówiłoby do moich intuicji i wzbudziło odpowiednie skojarzenia. Nadciągnęła mżawka, która powoli przybrała na sile. W tym czasie niepojęty, obcy organizm cierpliwie regenerował zniszczenia, jakich dokonałam w jego ciele. Pierwsza z dziur została zalepiona, kolejne powoli się wypełniały. Otrzepałam dłonie i zeszłam na drogę. W stronę pensjonatu biegł foksterier, a za nim w wielkim pomieszaniu obie starsze panie w lnianych spódnicach.

Wieczorem siedzieliśmy w brzydkiej i mało funkcjonalnej świetlicy. Na obłożonym lastryko kominku trzaskał ogień, mimo to w pomieszczeniu panowała wilgoć. Para skraplała się na szybach i pod malowanym niebiesko sufitem. Piliśmy piwo. Rozmowa się nie kleiła. W końcu mój mąż zaczął snuć opowieść o tropikalnych mrówkach z rodziny Eciton. Królowe tych gatunków otrzymują do dyspozycji schronienia tworzone z masy ciał robotnic – mówił, obserwując jednocześnie ćmę wirującą niebezpiecznie blisko ognia. Takie owady działają analogicznie do ssaczych komórek oka albo grasicy – na pewnym poziomie rozwoju wybierają samobójstwo dla dobra całego organizmu. Dodałam natychmiast, że podobnie jak u ssaków, w rodzinie mrówczej na świat przychodzi niewiele dzieci. W ciągu roku pojawia się zazwyczaj jeden potomek – jeden nowy rój, nowy superorganizm, a nieustanną produkcję bezpłodnych robotnic należałoby porównać raczej do regeneracji komórek skóry albo nabłonka jelita cienkiego niż do procesu rozmnażania. Ul, albo rodzina mrówek, utrzymuje stałą temperaturę wewnątrz gniazda, a poszczególne owadzie komórki znajdują się w ścisłym kontakcie dzięki wydzielanym hormonom i przenoszonym przez podłoże drganiom. Co więcej, cała kolonia jest obdarzona zdolnością uczenia się, podejmowania decyzji i przystosowywania do zmiennych warunków środowiska. Znana myrmekolożka Deborah Gordon pisała: „Pojedyncza mrówka nie jest bardzo mądra, ale mrówki w kolonii, działające w kolektywie, wykonują bardzo ważne zadania. Pojedynczy neuron w ludzkim mózgu może reagować po prostu na to, jakie połączenia zostały uaktywnione, ale wszystkie one razem mogą być Albertem Einsteinem”. Gordon dostrzegła duszę w roju.

Skrzydełka ćmy zajęły się ogniem, przez chwilę świeciła jasnym płomieniem, a potem sczerniała, skurczyła się w sobie i z cichym sykiem upadła w palenisko. Mrok za oknem zgęstniał, stał się zawiesisty, lepki, nabrzmiały zapachem gnijących liści. Umilkliśmy. I cisza nieznośnie nam ciążyła, mimo to nikt się więcej nie odezwał. Myślałam o tym, że wielu artystów fascynowały owady społeczne. Gustafsson pisał o pszczołach, Scott stworzył owadziego kosmitę, Maeterlinck hodował mrowisko w akwarium ustawionym na pisarskim biurku. Stanisław Lem w jednym z wywiadów opowiadał rozwlekle o robotnicach, budujących w razie powodzi mosty z własnych ciał, po których bezpiecznie przenoszą larwy i jaja. Ale czy któryś z nich zaprzyjaźnił się z rojem? Czy Ridley Scott oswoił gniazdo termitów? Czy Gustafsson zadzierzgnął znajomość z rodziną os? A akwarium z mrówkami – czy polubiło Maeterlincka? Na dworze zacinał deszcz, wiatr szarpał gałęziami klonu, wywracał leżaki i zerwał sznur na bieliznę. Po drugiej stronie jeziora migotało słabe światło. A dalej, w ciemnościach na skraju pastwiska, mókł rdzawy kopiec, z którym nie udało mi się porozumieć.

W sobotę słoik był pusty. Leżał na boku tam, gdzie go zostawiłam. Dziury w mrowisku zostały załatane. Owady krzątały się jak zawsze, znosząc igliwie, drobne patyczki i truchełka insektów z całej okolicy. Jedna z mrówek wspięła się po moim palcu. Nie przystanęła, nie zawahała się, przebiegła wzdłuż linii życia i spadła z nadgarstka. Biologiczna maszynka, ruchliwa komórka superorganizmu, nie zwracała na mnie uwagi, równie dobrze mogłabym próbować nawiązać kontakt z blenderem albo odkurzaczem. Prawdziwy Obcy, milczący i nieprzenikniony, trwał nieruchomo na skraju pastwiska. Wilgotna powłoka mrowiska parowała w słońcu. We wnętrzu kopca królowa składała jaja, lęgły się ślepe larwy, podziemne spiżarnie wypełniały hodowle odżywczych grzybów i mszyc. Wielki organizm oddychał spokojnie. Odchodząc, czułam, że śledzi mnie leniwie spod przymkniętych powiek.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.