MICHAŁ GULIK: Twoja aktywność blogowa rozgrywała się w cieniu traumatycznych wydarzeń politycznych. Jej początek wiąże się z medialnym doświadczeniem ataku na World Trade Center, a koniec wyznacza twoje aresztowanie i sześć lat, które spędziłeś w irańskim więzieniu. Blogowanie było dla ciebie zawsze formą protestu?
HOSSEIN DERAKHSHAN: 11 września wywołał we mnie gwałtowną potrzebę czytania. I to nie mediów głównego nurtu, ale przede wszystkim opinii zwykłych obywateli Stanów Zjednoczonych. Zdawałem sobie sprawę, że konsekwencje ataku bezpośrednio dotkną nas, mieszkańców Bliskiego Wschodu, chciałem więc obserwować, jak formuje się publiczny dyskurs na ten temat. Byłem wówczas w Kanadzie i pisanie bloga stało się sposobem na odzyskanie kontaktu z opinią publiczną w Iranie. World Trade Center było więc nie tyle bezpośrednim powodem, ile pretekstem. Więzienie zadziałało inaczej. Po wyjściu naturalnie chciałem kontynuować swojego bloga. To, co mnie jednak najmocniej uderzyło, to poczucie fundamentalnej zmiany, jaka dokonała się w pejzażu medialnym przez te sześć lat. Pisanie stało się więc sposobem na przemyślenie i steoretyzowanie przyczyn tego zwrotu.
W Iranie nazywano cię „ojcem blogowania” – stałeś się pionierem niezwykle szybko rozwijającej się irańskiej kultury blogów w czasach, gdy technologia nie sprzyjała jeszcze swobodnemu publikowaniu w języku perskim. Jak kształtowały się te początki?
To standard Unicode stał się jednym z podstawowych filarów blogowej rewolucji. Bez niego nie sposób było pisać po persku w internecie, chyba że miało się bardzo zaawansowane umiejętności w zakresie systemów kodowania. Popularyzacja Unicode'u wiązała się też z rozprzestrzenianiem wiedzy o sposobach prowadzenia blogów. Technologia tym samym weszła w bezpośredni związek ze zmianami socjopolityczymi. Od tego czasu blogi zaczęły odnosić olbrzymie sukcesy w Iranie. Dla mnie osobiście był to przede wszystkim triumf demokratyzacji pisania. Przed Unicodem pisanie było prerogatywą elit, przywilejem, który wynikał bezpośrednio z miejsca zajmowanego w strukturze społecznej. Olbrzymia część społeczeństwa nie miała możliwości wypowiadania się poza kontrolą zewnętrznego redaktora. To dlatego właśnie nazwałem swój pierwszy blog „Editor: Myself”. O to chodziło w tamtym momencie – nie będziesz cenzurowany przez nikogo, nikt nie będzie cię kontrolował.
Od czasu twojego pobytu w więzieniu diametralnie zmieniła się pozycja, z której piszesz. Publikowałeś m.in. w „Huffington Post”, „The Guardian”, i wydaje się, że ciągle mediujesz między peryferiami kultury internetowej a centrum dużych koncernów wydawniczych.
To prawda, ale jeśli mam być szczery, to zawsze byłem i wciąż czuję się outsiderem. Nigdy nie miałem wrażenia, że wypowiadam się z jakiegokolwiek centrum. Nie to, żebym nie próbował, ale mój wewnętrzny buntownik nie mógł zaakceptować dominujących zasad, jakie obowiązują media głównego nurtu. Stąd też mój opór wobec jakichkolwiek form centralnego autorytetu. Pisanie zawsze było dla mnie formą krytyki status quo – czy to irańskiego, czy zachodniego. To właśnie dlatego byłem tak przywiązany do kultury blogów, która dawała głos ludziom spoza głównego nurtu. Nawet te kilka tekstów, które napisałem dla dużych tytułów, nie dało mi żadnego poczucia przynależności. Jeśli byłoby inaczej, nie trafiłbym do więzienia.
Potrzeba antagonizowania wszystkich towarzyszy mi zresztą od dziecka. Kiedyś usłyszałem na lekcjach dziennikarstwa, że gdy wszyscy są przeciwko tobie, to znaczy, że jesteś niezależny. To było moje motto przez długie lata, zwłaszcza wtedy, kiedy miałem poczucie, że wszystkie strony konfliktu mnie nie znoszą. A tak było na krótko przed moim skazaniem. Pisałem wówczas teksty krytyczne zarówno o polityce Stanów Zjednoczonych, jak Iranu czy radykalnego islamu. Ale – waham się trochę przed tym sformułowaniem – więzienie mnie czegoś nauczyło… Nie wydaje mi się już, że niezależność można uzyskać tylko za cenę ciągłego antagonizowania i walki. Jeszcze inną zmianę rozpoznaję w formach ekspresji. Mam na myśli wypowiadanie się w formie bardziej abstrakcyjnej. Po wyjściu z więzienia zacząłem myśleć o tym, że gdybym funkcjonował jako artysta, a nie dziennikarz, to może udałoby mi się zachować ten sam radykalizm, który nie byłby tak boleśnie antagonizujący. Tekst ma bezpośredniość i siłę, która nie pozwala używać go i liczyć na to, że nikt się nie wkurzy. Sztuka zaś musi być zinterpretowana, nigdy nie przychodzi bezpośrednio. Widzę w tym możliwość politycznej inwestycji, która nie byłaby tak problematyczna na kontrolach granicznych, wśród oficerów imigracyjnych i celników.
Gdy zostałeś zatrzymany w 2008 roku, dominacja Web 2.0 jeszcze się nie dokonała, a internet wyglądał zupełnie inaczej niż dzisiaj. Te sześć lat przymusowej banicji pozwoliło ci zaobserwować rewolucję w mediach cyfrowych, którą my nieco prześniliśmy. Co cię najbardziej uderzyło?
Miałem wrażenie, że wydarzyło się coś wielkiego i bynajmniej nie jest to naturalna ewolucja technologii. Zmiana dyskursywana wokół internetu była tak gwałtowna, że domagała się natychmiastowej refleksji. Kilka rzeczy uderzyło mnie szczególnie. Przede wszystkim – hiperlinki, które stanowiły fundament sieci, są dziś tłamszone i poskramiane przez media społecznościowe. Zyski z reklamy stały się tak ogromne, że wielkie portale społecznościowe robią wszystko, aby ich użytkownicy nigdy nie przekraczali ich granic. Instagram w ogóle nie daje możliwości używania linków. Facebook dopuszcza tylko jeden link w poście, traktuje go jednak jako obiekt, a nie relację. Hiperlinki na Facebooku zostają zamienione w obraz, który dopiero wtórnie – za pośrednictwem wewnętrznego systemu analitycznego – przenosi cię na zewnątrz. To zmiana jednocześnie bardzo subtelna i upiorna – czasem zastanawiam się, czy to nie spisek. Facebook nie chce nawet pokazać linków, tak jakby próbował ukryć ich istnienie przed nowym pokoleniem korzystającym z mediów społecznościowych. Twitter to platforma najbardziej przyjazna linkom, ale i tutaj są one traktowane zupełnie inaczej niż w sieci WWW, gdzie można zaznaczyć fragment tekstu i zlinkować go dla zewnętrznej strony. Medium.com, założony przez fundatora Bloggera i współtwócę Twittera, to bodaj jedyna duża witryna, która dziś to umożliwia. Evan Williams jest jedną z niewielu osób, które rozpoznają zasadnicze znaczenie linków dla otwartego internetu. Zuckerberg jest im całkowicie wrogi, podobnie zresztą jak Google, które na linkach zbudowało całe swoje imperium. Zarówno wyszukiwarka Google, jak system reklam tekstowych oparte są na strukturze hiperlinku, a mimo to od jakiegoś czasu obserwujemy zwrot w polityce tej firmy w stronę wideo (YouTube) i aplikacji mobilnych (Android). Jeżeli w kontekście mediów społecznościowych możemy mówić o zmianie paradygmatu, to dokonała się ona właśnie jako marginalizacja hiperlinków.
Jak w tym kontekście widzisz rozwój internetu mobilnego?
Smartfony wprowadziły dwie zasadnicze zmiany. Po pierwsze, kompletnie zatarły granicę pomiędzy online i offline. Dziś to rozróżnienie nie ma już żadnego sensu. Chodzenie do restauracji lub randkowanie dzieje się jednocześnie w obu tych przestrzeniach. Druga zmiana dokonała się w samej praktyce doświadczania internetu mobilnego. Winę ponoszą tu przeglądarki internetowe dla telefonów. Do tej pory nikt nie wymyślił łatwego sposobu na przemieszczanie się po linkach na telefonie komórkowym. Na laptopie łatwo jest otworzyć kilka kart jednocześnie lub zaznaczyć fragment tekstu, który ma zostać zlinkowany. Na smarfonach zarówno przenoszenie się do kolejnej karty, jak i tworzenie linków pozostaje karkołomne. To nieco dziwne, bo korzystanie z internetu na telefonie staje się coraz wygodniejsze, tym jednak nikt nie chce się zająć. Można sobie wyobrazić dużo łatwiejsze sposoby poruszania się pomiędzy różnymi stronami internetowymi na smartfonie, nikt nie ma jednak interesu, aby w to zainwestować.
Hossein Derakhshan
Ur. 1975, irańsko-kanadyjski pisarz, bloger, dziennikarz i aktywista kulturowy, znany również pod pseudonimem Hoder. Przez wpływowe media zachodnie został określony „ojcem chrzestnym” irańskiej blogosfery. W 2008 roku irański sąd skazał go na 20 lat więzienia za działalność w internecie, za kratami spędził sześć lat. W 2015 roku na łamach brytyjskiego dziennika „The Guardian” opublikował głośny tekst „Facebook, Instagram, Twitter zabijają sieć”.
W twojej narracji hiperlinki zyskują wymiar etyczny i polityczny. Zeynep Tufekci zestawia twoją analizę linków z marksowską teorią fetyszyzmu towarowego, zgodnie z którą to, co w rzeczywistości jest relacją, zostaje zaprezentowane jako obiekt. Na czym więc miałaby polegać cyfrowa polityka oporu? Czy relacyjny potencjał linków da się jeszcze odzyskać?
To zależy od woli kilku gigantów rynku internetowego. Jeżeli twórcy Firefoksa lub Chrome’a znaleźliby sposób, aby oddać praktykę linkowania użytkownikom, nowa polityka w tym zakresie byłaby możliwa. Musiałaby jednak zajść gruntowna zmiana w obszarze mediów społecznościowych, a to wydaje się mało prawdopodobne. Dyskryminacja linków ma swoje ekonomiczne uzasadnienie – jest podstawą zysków czerpanych przez te koncerny. Zmiana, jeśli w ogóle jest możliwa, musiałaby się dokonać w środowisku aplikacji mobilnych. Należałoby stworzyć technologiczną infrastrukturę, która pozwoliłaby aplikacjom linkować fragmenty między sobą. Współcześnie aplikacje są kolekcją zamkniętych obiektów, które rzadko się ze sobą komunikują. I tak właśnie wygląda dzisiejsza sieć w pigułce. Internet powstał jako zbiór stron internetowcyh, które się ze sobą porozumiewały. Dziś to zbiór zamkniętych obiektów, które nie wchodzą ze sobą w żadne relacje. A szkoda, bo nasze życie w sieci byłoby łatwiejsze, kiedy np. zdjęcia z Instagrama można byłoby jednocześnie zamieścić w kalendarzu.
To połączenie istnieje na poziomie technologicznym. Dzisiaj instalowałem Whatsappa, który prosił mnie o przepisanie jednorazowego kodu z SMS-a. Ale kiedy wiadomość przyszła, aplikacja przeczytała ją sama…
No właśnie, połączenie istnieje, ale tylko jeśli jego bezpośrednim beneficjentem jest pojedyncza aplikacja jako zamknięty system. Hiperlinki wciąż są fundamentalną zasadą organizacji sieci, ale ich potencjał pozostaje ukryty. Połączenia między aplikacjami, w którym aktywnym agentem byłby użytkownik, to wciąż postulat, który musi zostać wywalczony.
Mimo zmian, o których mówisz, wciąż pisze się o mediach społecznościowych jako katalizatorach połączeń i relacji. Wielokrotnie opisywano ich rolę w politycznej mobilizacji podczas Arabskiej Wiosny i Zielonej Rewolucji w Iranie.
Ten czas spędziłem w więzieniu. Moje doświadczenie nie było więc bezpośrednie. Moje dzisiejsze przekonania są wynikiem lektur i rozmyślań dużo późniejszych niż wspomniane wydarzenia. Nowe technologie masowego publikowania zawsze miały ogromny potencjał organizowania ludzi i ruchów politycznych. W czasie złotej ery blogów mieliśmy pomysł na flash moby, które miały być matrycą do działań politycznych, w takim sensie, w jakim dzisiaj mówi się o twitterowych rewolucjach. Twitter to w końcu platforma mikroblogowa. Za czasów tradycyjnych blogów łatwo było coś opublikować, ale już nie było tak łatwo zebrać informacji o tym, co napisali inni. Nie było bazy społecznej, która zbierałaby dla ciebie nowe informacje. Ale i to się stopniowo zmieniało wraz z pojawieniem się agregatów wiadomości, takich jak kanały RSS czy Google Reader. Wszystko to, co wydarzyło się później dzięki Twitterowi i Facebookowi, mogłoby z powodzeniem dokonać się w erze blogowej, wspartej przez RSS-y. Twitterowa rewolucja to więc dla mnie przede wszystkim przykład udanego brandingu, który Zachód tak doskonale opanował. Poza retorycznym opakowaniem nie dostrzegam w tym nic radykalnie nowego.
Sukces Twittera na Bliskim Wschodzie został opisany za pomocą opozycji pomiędzy złym reżimem a dobrym ludźmi, wspartymi przez niezależną, demokratyczną technologię.
Taki dyskurs ma oczywiste korzenie historyczne. To wciąż ta sama orientalistyczna metanarracja, którą Zachód wypracował już wieki temu. Zgodnie z nią Zachód zawsze przychodził na pomoc Wschodowi w obaleniu jego własnych tyranów. Technologia odgrywała centralną rolę w tej narracji, choć zwykle były to technologie militarne. Ale zarówno kino, jak i media cyfrowe można wstawić w to samo miejsce. Zachodnia technologia zawsze miała stanowić narzędzie Orientu w procesie jego własnej emancypacji.
Niektórzy twierdzą, że emancypacyjny potencjał internetu zniknął wraz z końcem anonimowości. W 2008 roku, przed twoim zatrzymaniem, nie podpisywaliśmy się w sieci imieniem i nazwiskiem. Czy ta utracona anonimowość powinna wrócić jako postulat krytyczny, czy raczej należy szybko pożegnać się z tak rozumianą prywatnością?
To kolejny kluczowy aspekt zmiany, o której rozmawiamy. W czasach blogowania nikt nie wyobrażał sobie nawet, jak wygląda publiczność. Nie było żadnego połączenia między nadawcą a adresatem. Dzisiaj widzisz nawet twarze ludzi, którzy odwiedzają, lajkują i komentują twoje posty. Autorzy zaś mają ustaloną tożsamość, która pokrywa się z informacjami z dowodu osobistego. Twitter pozwala jeszcze na względną anonimowość, Facebook już jednak nie – musisz dostarczyć dowód swojej tożsamości. Jednak ta zmiana może być tylko pozorna. Kilka lat temu, kiedy myślałeś, że jesteś anonimowy, w rzeczywistości wcale tak nie było. Być może nie byłeś znany publice, która czytała twoje wypowiedzi, ale państwo i korporacje informatyczne doskonale wiedziały, kim jesteś. Straciliśmy raczej iluzję anonimowości niż anonimowość jako taką.
Ostatnia dekada w rozwoju internetu była wielokrotnie opisywana w innych terminach. Kolektyw artystyczny Telekommunisten z Berlina twierdzi, że podstawa sukcesu paradygmatu Web 2.0 wiąże się ze zmianą w samej architekturze sieci. Chodzi tu o przejście z komunikacji P2P (peer-to-peer) do modelu klient–serwer.
Centralizacja, linearność i pasywność, które produkowane są przez architekturę klient–serwer, są bezpośrednio związane z tą zmianą. Szczególnie istotna wydaje mi sie w tym kontekście kwestia własności danych. Sporo jest dziś narzędzi służących obchodzeniu filtrów cenzorskich lub zapobiegających analizie ruchu sieciowego. Wszystkie one używają struktury P2P. Na tym modelu oparty jest zarówno Lantern, jak i Tor, oba zresztą stworzone przez Amerykanów. Ten ostatni był częściowo sfinansowany przez pieniądze amerykańskiego Pentagonu. Lantern zaś ufundowany został przez Googla, przypuszczalnie przy pomocy rządu. To zabawne, że największe korporacje na rynku usług internetowych doskonale zdają sobie sprawę z siły i potencjału anonimowości i połączeń typu P2P. Kiedy tylko Amerykanie potrzebują wzmocnić pozycję krajów Wschodu w celu pokonania panujących tam reżimów, promują właśnie te narzędzia. Ale kiedy produkują usługi dla swoich obywateli, nagle przestają być fanami P2P. Dla mnie to najlepszy dowód na to, jak potencjalnie emancypacyjna i liberalizująca to technologia. Kryzys sieci P2P nieprzypadkowo zbiega się w czasie z upadkiem kultury hiperlinków. Co więcej, wzrastające obawy przeciwko otwartym granicom uznaję za konsekwencję tego samego mechanizmu. Strachu przed imigrantami, przed wszelkimi innymi nie można analizować w oderwaniu od upadku kultury P2P i hiperlinków. Tak jakby świat był łatwiejszy w zarządzaniu, gdy wszystko jest przewidywalne i scentralizowane.
Ten reżim przewidywalności wspierany jest dzisiaj przez algorytmy, które organizują nasz dostęp do treści w internecie. Ich pozycja w kontrolowaniu ruchu sieciowego będzie coraz silniejsza. Widzisz jakiś pozytywny potencjał w algorytmizacji?
Jak najbardziej. Algorytmy mogą stać się pomocne w budowie bardziej pokojowego i otwartego świata, ale te, które dominują obecnie, nie promują różnorodności i nie pomagają ludziom w docieraniu do jakościowego kontentu. To, co dziś wybierają algorytmy, musi spełniać jedno z dwóch kryteriów – popularności lub nowości. Tym samym algorytmy wspierają tyranię większości i wiecznej teraźniejszości. Historia staje się nieistotna i nieuchwytna, co stanowi zagrożenie dla całej struktury socjopolitycznej. Algorytmy są wyjątkowo szkodliwe dla opinii mniejszościowych, gdyż dostarczają wyłącznie tych informacji, do których odbiorcy są już przyzwyczajeni. To okropne zarówno dla imigrantów, jak i dla mieszkańców krajów przyjmujących, gdyż uniemożliwia rzeczywistą interakcję pomiędzy tymi grupami. Polityka algorytmów Facebooka, która zamyka nas w zamkniętych gettach światopoglądowych, paradoksalnie wzmacnia cenzurowaną mniejszość, która dzięki temu może się jeszcze bardziej radykalizować. Pisałem o tym w kontekście Daesh. Wszelkie radykalne mniejszości, zarówno narodowościowe, jak i religijne, zostają wzmocnione przez taką politykę.
Ale można wyobrazić sobie inne algorytmy. Zawsze, gdy o tym myślę, wykorzystuję figurę DJ-a. Wszyscy kochamy DJ-ów, ale gdy przyjrzymy się uważniej ich praktyce, okaże się, że wszystko, co robią, stoi w głębokiej sprzeczności z zasadami współczesnej polityki. DJ-e przywołują stare utwory, kwestionując tym samym tyranię teraźniejszości i nowości. Przypominają rzeczy zapomniane i czynią je popularnymi. Kultury mniejszościowe i miejsca zmarginalizowane umieszczają w centrum swojej pracy. Tego typu zmiana w odniesieniu do algorytmów jest również możliwa. Wyobraźmy sobie algorytmy, które promują różnorodność, a nie podobieństwo, jakość, a nie ilość, które konfrontują nas z odległymi miejscami i odmiennymi poglądami. Algorytmy to prawdopodnie najbliższe dostępne nam doświadczenie sztucznej inteligencji – wykorzystujemy je każdego dnia. Jeśli nie będziemy zastanawiać się nad socjopolityczną bazą ich funkcjonowania, to zniszczą nas w taki sposób, jaki znamy od lat z narracji science fiction.
Wydaje się, że internet mocno się zestarzał przez te 6 lat twojej nieobecności.
Żegnałem sieć zorganizowaną jako kłączowa struktura hiperlinków, które budowały relacje pomiędzy rozmaitymi ludźmi, platformami i poglądami. Wróciłem do internetu zaprogramowanego w linearnym, wąskim strumieniu. W pewnym sensie internet stał się telewizją.