Uderzające, że opublikowany w roku 2004 „Kamień, szron” (ostatni nowy tom Krynickiego) już w roku kolejnym miał dwa następne wydania – uzupełnione i poprawione. To – przyznać trzeba – dosyć dziwny zwyczaj poety, świadczący najwyraźniej o jego cyzelatorskiej pasji. Wydane właśnie „Wiersze wybrane” tylko ten obyczaj potwierdzają. Jak głosi nota od wydawcy, nie jest to nawet nowy wybór autorski, a jedynie wzorowany na poprzednim, „Magnetycznym punkcie”, do którego dodany został niemal w całości (z wyłączeniem dwóch – nie najlepszych – wierszy) wspomniany „Kamień, szron”. W świeżo wydanej książce znalazły się tylko trzy nowe wiersze. Najwyraźniej więc albo impas twórczy nie został tak naprawdę pokonany, albo świadoma decyzja o milczeniu jednoznacznie odwieszona.
Należałoby zadać pytanie, co oznaczają dzisiaj „Wiersze wybrane” Ryszarda Krynickiego. Bo na pytanie o to, jaką rolę pełnił „Magnetyczny punkt” w 1996 roku, możemy odpowiedzieć w miarę wyczerpująco. Była to pierwsza książka poety wydana w nowej Polsce (nie licząc „granicznych”, pochodzących z 1989 roku, „drugich” „Niepodległych nicości”), po latach jego zmagań z cenzurą i przygód z podziemnymi i zagranicznymi wydawnictwami. Oto ważny dla nowej i najnowszej polskiej poezji twórca ma szansę pojawić się w normalnych warunkach i normalnym nakładzie (a nie, jak mu się zdarzało, w 17 egzemplarzach), i ze zrozumiałych względów z tej szansy korzysta.
Ryszard Krynicki, „Wiersze wybrane”.
Wydawnictwo a5, Kraków 2009, 424 strony,
w księgarniach od 20 październikaNic więc dziwnego, że w tej sytuacji Krynicki utwierdził własny „nowofalowy mit”. Jakkolwiek wiersze wiążące się z tym okresem jego twórczości nie stanowiły w tomie więcej niż połowy tekstów, w dobie podsumowań i nowych otwarć to one jeszcze przez jakiś czas mogły się wydawać najważniejsze. Bardziej wnikliwym czytelnikom „Magnetyczny punkt” pozwolił też na pewne przewartościowania. Pokazał, że Krynicki nie daje się zamknąć w nowofalowej formule, że jest to poeta o znacznie bogatszej palecie barw – nie tylko obnażający w języku mechanizmy propagandowej nowomowy. Także poeta złośliwej ironii, cierpienia, współczucia, mistycznych wtajemniczeń, metafizycznych tęsknot i (post)metafizycznego smutku; odwołujący się do wielu tradycji, estetyk i modeli poetologicznych.
Co oznacza zatem nowy – powtórzony – wybór, zawierający tylko trzy premierowe teksty? Czyżby pojawił się on zamiast nowej książki, na którą czekają wielbiciele tej poezji, i ma cel czysto pragmatyczny – spowodować, by o nim nie zapomnieli? Obrona tej książki presuponuje, co prawda, posądzenia o uwikłania marketingowe, może wręcz sugerować jej „niekonieczność”, spójrzmy jednak na rzecz inaczej. Po pierwsze, nigdy za dużo dobrej poezji, po drugie – może jest to okazja, by spróbować przyjrzeć się wierszom Krynickiego z jeszcze innej niż dotychczas perspektywy.
Nie jest to specjalnie łatwe, ponieważ poeta posługuje się stale tymi samymi klamrami, narzucającymi metafizyczne i językowe kody, bez których trudno obyć się w interpretacji tej poezji, a które wielokrotnie zostały już omówione. Gdyby dokonał chociażby tylko przesunięć, rzecz wyglądałaby – dla interpretatora – stanowczo bardziej pociągająco. Krynicki jest jednak poetą Tego Samego – żelaznej konsekwencji, monotonnych powtórzeń, które traktuje wręcz jako zobowiązanie etyczne, poetą nieustępliwym i niepodatnym na mody, w tej nieustępliwości wręcz hardym. To w gruncie rzeczy twórca uwięziony w jednym temacie, który stanowi dla niego wyzwanie od początku i którego z pewnością nie porzuci. Albo inaczej: do którego od początku dopisuje się i dopisywać się nie przestanie.
Najogólniej rzecz biorąc, jest to modernistyczny problem niemożliwej Całości, zaprzepaszczonej symbolicznej jedności języka i rzeczywistości, nieosiągalnej transcendencji, odroczonego mitu. Siłę Tego Samego potwierdzają nowe wiersze. Z jednej strony upodrzędniające „ja” wobec strumienia rzeczywistości i „wiecznych problemów”, z drugiej – stanowiące przestrzeń intymnego, czułego i współczującego spotkania podmiotu ze światem, który musi pozostać dlań zagadką, labiryntem, raną. Tak jest przede wszystkim w tekście „Tak, jestem”, wpisującym się w cykl, by tak rzec, wierszy błądzących (jak „Anioł Ikrzak”, „*** [Żadne Carceri d’Invenzione]”), gdzie podmiot po raz kolejny penetruje miejsca, w których o żadnej współmierności słowa i rzeczy nie może być mowy, miejsca poza wysłowieniem. Przy czym penetruje je nie jako zwolennik postmetafizycznych koncepcji mowy, ale jako współczesny, świadomy całego zła świata tego mistyk. Tytułowa formuła, nawiązująca być może do stwierdzenia Gertrudy Stein, że wszyscy poeci są Żydami, to ponowiona deklaracja przynależności do „strony pokrzywdzonych”.
Będąc powtórzeniem, nowa książka Krynickiego jest równocześnie otwarciem. Część stanowiąca wybór kończy się bowiem powtórzonym raz jeszcze, zagadkowym tekstem „stuk-puk”, raczej zaczynającym i pytającym niż zamykającym i orzekającym. Zawsze wydawał mi się on czymś w rodzaju autodywersji – bo każe myśleć, że wszystko w tej poezji może się zdarzyć. Mimo że trudno wyobrazić sobie, jak to „wszystko” miałoby się radykalnie różnić się od tego, co jest („Ślepe? Głuche? Nieme? / Niepojęte: // Jest”), interpretatora tej poezji taka myśl musi kusić.