Jeszcze 2 minuty czytania

Klara Cykorz

GADANIE: Ósme i zepsute

Klara Cykorz

Klara Cykorz

„Dynastia Romanowów” jest serialem rozregulowanych znaczeń; płynnie przechodzi z nonszalancji do moralizatorstwa. Trudno odróżnić tu ironię od przemocy

Matthew Weinerowi bardzo długo wszystko uchodziło na sucho, przynajmniej jako artyście; nawet głosy krytyczne umacniały pozycję jego „Mad Menów”. Dzięki mrówczej pracy scenarzystów, scenografów i aktorów liberalna hipokryzja serialu zaczynała bulgotać, z mnogości szczegółów wyłaniały się, a następnie brały ze sobą za łby treści krytyczne i konserwatywne, celebrowanie kapitalizmu przechodziło w rozpacz, serial potrafił być równocześnie seksistowski i feministyczny, bo po prostu był na tyle bogaty, że mieścił w sobie te wszystkie sprzeczności i jeszcze miał miejsce, by mogły się ścierać. Oswojone kadry zaburzała przedziwna makabra (gołębie, kosiarka, sutek); biurowe plotki i rzucane ukradkiem spojrzenia nabrzmiewały do rozmiarów psychodramy. Takie efekty osiąga się po latach żmudnej harówki; Weiner mógł opowiadać w wywiadach o swoich słabych nerwach, ale był zbyt pracowity, zbyt rzetelny, by jego kokietowanie lekką arogancją, dwuznaczna kreacja medialna miały spędzać komuś sen z powiek.

„The Romanoffs” – których w trosce o wzrok czytelniczek spolszczę sobie jako „Dynastię Romanowów” – debiutują trzy i pół roku po finale „Mad Menów” w roku 2015. To zbiór zasadniczo fabularnie niezależnych historii o rzekomych potomkach Mikołaja II – telewizyjna superprodukcja Amazona, właściwie seria ośmiu pełnych metraży. Recenzenci za oceanem zareagowali błyskawicznie, po Twitterze, ulubionym medium amerykańskich krytyków telewizyjnych, poszła fala złośliwości, jakby uznany kompozytor po napisaniu symfonii napisał kilka etiud i sam sobie na nich połamał palce. Na pierwszy rzut oka „Dynastia Romanowów” rzeczywiście wygląda jak wyrafinowana pralnia brudnych pieniędzy (akcja, co prawda współczesna, bez większego uzasadnienia przenosi się z Paryża do Austrii, z Meksyku do Władywostoku, z Londynu do Hongkongu), tyle że pieniądze zostają raczej utopione; topi się także gwiazdorska obsada (to jeden z tych filmów, w których grają „wszyscy”, jak u Woody’ego Allena). Trudno się pozbyć wrażenia, że patrzymy na przekręt, ale sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana – oszustwo jako takie jest głównym lejtmotywem serialu, od podrobionego jaja Fabergé po intrygi z podmienianiem niemowląt. Naczelną blagą jest tu oczywiście blaga tożsamości, bohaterowie z pełnym przekonaniem podają się za potomków carskiej rodziny i właściwie nie wiadomo, kto konfabuluje, a kto padł ofiarą babcinych fantazji. Ale arystokratyczny gest sięga dużo dalej. 

Ambicje amerykańskiego serialu są dziś wyraźnie socjologiczne, systemowe, z porządku polityki tożsamości. Serial amerykański zasysa newsy, reaguje na bieżąco, szybciej niż kino. Tymczasem Matthew Weiner (reżyser całości, scenarzysta większości „Romanowów”) nie chce być na bieżąco. Nie tylko nie interesuje go już żadna „panorama społeczna”, ale w ogóle – społeczeństwo; ani kapitalizm; ani historia, sprowadzona do narcystycznych banialuków nieszczęśliwych bogaczy. Jeśli nawet pojawiają się tutaj „tematy” – rosyjskie procedury adopcyjne, meksykańska służba zdrowia – to nie jako konteksty, tylko preteksty. Weinera żywo zajmują moralne łamigłówki w stylu Kieślowskiego – sytuacje nie tyle nawet ekstremalne czy skrajne, co z premedytacją zagęszczone, udziwnione, jak jajo Fabergé. Ktoś powie przegięte; ktoś inny, że wydumane. Jest w tym jakiś rodzaj intelektualnego ćwiczenia, zabawy w „co by było, gdyby”, zagwozdki etycznej, do tego wysadzanej fabularnymi niespodziankami: tu komedia nieudanego żonobójstwa, tam tryumfalne otrucie.

Nie ma tu za bardzo metafizyki, poza jednym jedynym opętaniem, mój patriotyczny nos podążył jednak tropem „Dekalogu” i został szybko nagrodzony. Tuż za połową sezonu, w odcinku piątym, pt. „Bright and High Circle”, dostałam przypowieść zbudowaną wokół konkretnego przykazania – która to przypowieść okazała się zarazem trującym kolcem. Diane Lane gra w nim profesorkę literatury rosyjskiej i matkę trzech synów, których od lat uczy gry na fortepianie pewien młody człowiek – raczej namolny niż czarujący, awansujący jednak przez lata na przyszywanego członka rodziny. I ten oto młody człowiek zostaje przez kogoś o coś, no cóż, pomówiony. Nie wiadomo o co, a skoro nie wiadomo, to pewnie o jakieś seksualne sprawy. Plotka pędzi jak lawina, i w którymś momencie okazuje się, że chłopak podawał się za prawnuka Romanowów, co nie może być prawdą; prawnuczką Romanowów jest przecież Diane Lane. Kontrowersyjny kontekst tej historyjki nie wymaga ode mnie skrupulatnego streszczenia fikcji i zdradzenia ostatniej wolty, ważne jest, że odcinek odsłania na końcu swój przypowieściowy charakter, a morał jest taki, by nie mówić fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu i nie wierzyć w mgliste, nieokreślone pomówienia. Nawet jeśli bliźni nakradł nam przez lata wiele rodzinnych anegdot.

Dlaczego jednak amerykańscy krytycy, na czele z uznanym autorem książki o „Mad Menach”, chwycili się za głowy? Cóż – nad panem Weinerem już zeszłej jesieni, podczas kręcenia „Romanowów”, zebrały się czarne, postweinsteinowskie chmury; odcinek o mgliście oskarżonym młodzieńcu jednoznacznie odczytano jako cyniczną odpowiedź na te zarzuty. Była to jedna z ciekawszych, jeśli takiej kategorii w ogóle można użyć, historii spod znaku #MeToo, głównie dlatego, że literalnie zawierała się w słowach; historia dostatecznie zawikłana, by sama stać się odcinkiem „Romanowów”, gdyby tylko życie inaczej obsadziło role. Oskarżenie wysunęła Kater Gordon, była asystentka Weinera i członkini zespołu scenariuszowego „Mad Menów”; dziesięć lat temu, podczas przeciągającej się do nocy wspólnej pracy Weiner miał powiedzieć, że jest mu winna rozebrać się naga. Przestraszył ją, ale nic więcej się nie stało; a jednak trzy tygodnie po wspólnej wygranej Emmy (wieńczącej lata relacji mistrza i uczennicy, szybkiego i twórczego awansu młodej kobiety) ot tak zwolnił ją z pracy. Z najważniejszą nagrodą w branży telewizyjnej pod pachą, Gordon zerwała z show-biznesem. „Mam powody, by nie wierzyć, że coś takiego kiedykolwiek powiedziałem, naprawdę, nie pamiętam, abym coś takiego powiedział”, mówi dziś Weiner.

Cała ta sytuacja interesuje mnie z co najmniej dwóch względów. Po pierwsze, jest, jak już wspomniałam, literalnym odegraniem wyrażenia „słowo przeciw słowu”. A po drugie, rozgrywając się pomiędzy ludźmi, których to słowo jest głównym kapitałem, zupełnie wytrąca je z normalnych praktyk komunikacyjnych. Z relacji Gordon, a także głośnego komentarza Marti Noxon (ostatnio opromienionej sławą „Ostrych przedmiotów”) wyłania się obraz pisarskiej wspólnoty, w której nikt nie może być pewien, czy coś jest żartem, czy szantażem; czy będzie mieć moc twórczą, czy niszczącą; rozregulowane znaczenia podlegają jedynie kaprysom najważniejszego scenarzysty.

„Dynastia Romanowów” jest, pod wieloma względami, serialem takich rozregulowanych znaczeń; płynnie przechodzi z nonszalancji (dajmy na to: wobec ksenofobii) do moralizatorstwa (bycie fałszywym świadkiem jest „największą zbrodnią, jaką można popełnić”). Trudno odróżnić tu ironię od przemocy. Nieprzewidywalne opowiastki z zaskakującymi puentami, rozciągnięte do długości pełnego metrażu, wytracają impet. Coś jest nie tak; ekscentryczność zachodzi nudą. To ten rodzaj zakalca, na którym recenzenci łamią sobie zęby. Jak „mieć opinię”, skoro ta „opinia” co kwadrans wylatuje zza zakrętu – wolty fabularnej, estetycznej lub, co gorsza, etycznej? Coś jest „źle zrobione”, ale i autoironiczne. Asekuranckie i równocześnie aroganckie, jak w odcinku trzecim, „House of Special Purpose”, osadzonym na planie serialu o – zgadliście – Romanowach. Odcinek, współtworzony z Mary Sweeney – montażystką „Ogniu, krocz za mną” i „Mulholland Drive” – jest, rzecz jasna, thrillerem. Fikcyjną reżyserkę gra Isabelle Huppert. Przez długi czas wszystko zmierza ku katastrofie: fikcyjna „Dynastia Romanowów” także będzie do kitu. Na końcu jednak coś się wydarza – wybuch przemocy, blef, który rodzi sztukę. Serial jest do uratowania: zupełnie jak ten prawdziwy, którego dwa ostatnie odcinki („End of the Line” i „The One That Holds Everything”) są jednocześnie najlepszymi (prawdziwa szydera z krytyków). Sztuka potrzebuje ofiar, opowiada pan Weiner. Wiem, że to kolejne szachrajstwo; a jednak czuję się troszeczkę pokonana. W końcu w epoce seriali „dobrych”, politycznych, świadomych, społecznie zaangażowanych, tak bardzo świeży wydał mi się serial zepsuty.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).