Jeszcze 3 minuty czytania

Klara Cykorz

GADANIE: Z miasta w gwiazdy

Klara Cykorz

Klara Cykorz

Proszę nie zrozumieć mnie źle: każdy z tych filmów jest zamkniętą całością i w teorii może być oglądany niezależnie. A jednak najlepszy jest „Mały topór” jako całość, i to całość ułożona w ten jeden konkretny sposób

Początek: trochę starej zabudowy z bladej cegły, dźwigi ciągną się aż po horyzont, kawałek budowanej autostrady przesłania niebo. Dzieciaki biegają wśród kup gruzu i karłowatych krzaczków, na metalowych płytach ogrodzenia ktoś nabazgrał: EAT THE RICH.

Koniec: dwunastoletni chłopiec czyta z książki dla dzieci czytankę o Aminie, szesnastowiecznej królowej Zarii. Kamera przenosi się ze skromnej jadalni gdzieś w zachodnim Londynie w kosmos, sunie nad kraterami planet, różnokolorowe konstelacje z gwiazd i pyłu przecinają aksamitną czerń.

„Mały topór” przenika głód opowieści, narracji epickiej, zwykli ludzie i ich dzieje, wielkie procesy, wielkich liter też dużo. Zagarnąć jak najwięcej, opowiedzieć jak najwięcej. Od tych pierwszych obrazów zapylonego, rozkopanego Notting Hill w roku 1968, Steve McQueen, niedźwiedź w okularach, którego od pierwszego filmu zajmuje przede wszystkim temat wolności, rozkłada szeroko ramiona. To jest ten słynny „głęboki oddech” opowieści. Oczywiście cykl opowiada – nie, nie „jedynie” ani „zaledwie”, to złe słowa – jakiś wycinek z historii karaibskiej diaspory w Wielkiej Brytanii. A konkretnie: społeczności zamieszkujących głównie zachodni Londyn, od późnych lat sześćdziesiątych do wczesnych osiemdziesiątych. Jako kino historyczne – wyłapuje powtarzalność pewnych procesów, oddaje hołd pionierom, ale nie przedstawia też jakiegoś drastycznie obcego, odległego świata. Pulsuje jednak od ambicji, aby nie wychodząc z konwencji realistycznej i tematycznej spójności, naszkicować główne linie społecznych napięć i objąć jak najszerszy zakres doświadczenia, od litery prawa i praktyki biurokracji – w głąb ciała. Och, i jeszcze – żeby dało się te filmy puścić dzieciakom w szkole, na historii, angielskim i WOS-ie. (Cztery się da jak najbardziej, piąty, a właściwie drugi, młodzież znajdzie sama, dorosłym nic do tego). McQueen mówi zresztą, że chciałby projekt kontynuować, rozbudowywać o kolejne sezony, także o historie z innych miast, wyjść podwójnie poza londynocentryczność – zarówno przemysłu filmowo-telewizyjnego, jak i myślenia, że nie ma czarnej kultury brytyjskiej poza stolicą.

Ale po kolei. Filmów jest pięć: trzy traktują o konkretnych postaciach historycznych („Mangrove”, „Red, White and Blue” i „Alex Wheatle”), dwa („Lovers Rock” i „Education”) są fikcją, ale mocno inspirowaną autobiograficznie (rodziną McQueena, jego szkołą). Najkrótszy ma około godziny, najdłuższy – dwie godziny siedem. Gatunkowo też różnie: jest dramat sądowy, dwa wycinki biograficzne, jedna historia prowadzona z perspektywy dziecka, jest też film muzyczny, ale o tym zaraz. Na odwrót niż w „Dekalogu” autor zdjęć jest jeden – Shabier Kirchner, zrobił wcześniej wspaniałą „Skejterkę” – ale każdy film nakręcony jest w innym formacie, trzy różne taśmy, dwa razy cyfra, atrakcja sama w sobie, kto nie czekał na kolejny odcinek, bo będzie na taśmie 16 mm, ten nie zna życia. Dwa filmy są poświęcone w całości policyjnej przemocy, jeden oświacie. Jeszcze jeden łączy te dwa wątki – młody chłopak, uczestnik protestów w Brixton, trafia do więzienia, gdzie kolega z celi wciska mu książki i namawia do samokształcenia. Chłopak zostanie w przyszłości pisarzem dla młodzieży, i trzy dekady później trafi do zespołu scenarzystów pracujących nad filmową antologią o życiu czarnych londyńczyków w czasach jego młodości.

„Mały topór”: „Lovers Rock”; „Mangrove”

To filmy o instytucjach: tych oficjalnych, jak policja, sądy, szkoła, placówki opiekuńcze (pisarz Alex Wheatle dorastał w domu dziecka w Surrey), więzienie. Ale też o oddolnie tworzonych organizacjach obywatelskich, jak stowarzyszenia oświatowe, rozkręcające korepetycje dla dzieciaków systemowo marginalizowanych, przenoszonych pod byle pretekstem do tzw. szkół specjalnych. I o nieoficjalnych centrach kultury, scenie muzycznej, knajpach – rozpoczyna się w końcu od knajpy, legendarnej Mangrove, której społeczność North Kensington wyszła bronić na ulice przed natarczywymi najazdami policji. Jest tu jeszcze jedna instytucja – telewizja, a konkretnie BBC. Czytając wywiady z McQueenem, uderza nie tyle jego wiara w misję telewizji publicznej, ile pewność bycia we właściwym miejscu, tego, że ma prawo tu być, że społeczeństwu takie projekty jak „Mały topór” się po prostu należą. To facet, który przebył drogę od galerii sztuki współczesnej do kina niezależnego, od kina niezależnego do kina oscarowego, poleciał za ocean, przepisał kultowy brytyjski serial w kino sensacyjne o amerykańskich napięciach rasowych i teraz wraca do domu, do Londynu, i kręci pięć opowieści naraz, właśnie dla BBC, aby mama i wszystkie ciocie mogły sobie te filmy obejrzeć w niedzielny wieczór po kolacji. (Główna bohaterka „Lovers Rock” jest inspirowana ciotką McQueena, w latach młodzieńczych specjalistką od nocnych eskapad, wymykania się przez okno na całonocne imprezy, by wrócić tuż nad ranem i wślizgnąć się pod kołdrę tuż przed pobudką do kościoła…).

 

Tak się złożyło, że tej jesieni obchodzono także pięćdziesiątą rocznicę cyklu filmowego BBC „Play for Today”, nadawanego od roku 1970 do połowy lat 80. Ten kontekst wracał raz po raz w brytyjskiej recepcji „Małego toporu”: przywoływano tradycje zaangażowanej telewizji lat 60. i 70., czyli także wcześniejszą „The Wednesday Play”. Telewizyjny ekosystem idący w pół tysiąca filmów na przestrzeni dwóch dekad, dzięki któremu twórcy pokroju Kena Loacha mogli zaglądać przez małe pękate odbiorniki do małych zagraconych living roomów jak Królestwo długie i szerokie, i Zjednoczone przed telewizorem. Tak przynajmniej głosi legenda programu, obietnica sztuki masowej, zaangażowanej i od czasu do czasu dającej w zęby. „Play for Today” i jej środowa poprzedniczka (gdzie debiutował właśnie Loach) były laboratorium opowieści w przestrzeni domowej i dostępnej „zwykłemu widzowi”, z całą dialektyką eksperymentu i cenzury, i, a jakże, panteonem enfants terribles (z reżyserem Alanem Clarkiem i dramaturgiem Dennisem Potterem na czele). W Polsce najbardziej rozpoznawalnym dzieckiem samej „Play for Today” jest Mike Leigh (m.in. „Nuts in May” i znana nam wersja teatralnego spektaklu „Abigail’s Party” były właśnie produkcjami tego cyklu).

Ale mnie uderzyło coś jeszcze innego, w sensie właśnie instytucjonalnym. Wspominanie „Play for Today” w kontekście „Małego toporu” było napędzane tęsknotą za ramówką, ale sam „Mały topór” jest czymś więcej: jest zwycięstwem ramówki, oczywiście współczesnej, więc też bardziej elastycznej czasowo, ale jednak. Pojedyncze filmy cyklu były pokazywane na festiwalach, dziś są już w całości dostępne dla widzów na platformach streamingowych (w Polsce jest to HBO Go). Bardzo szybko złapałam się jednak na tym, że powtarzam znajomym jak nakręcona: oglądajcie to po bożemu, po kolei, najpierw „Mangrove”, potem „Lovers Rock”, potem „Red, White and Blue”, to ważne, to ma sens, ktoś to ułożył w najlepszej możliwej kolejności, a może nawet – jedynej możliwej. Próbowałam nawet tę układankę wymyślić inaczej (jakiś festiwal chyba nawet to zrobił), ale zawsze coś było nie tak, rozsypywały się proporcje, wychodziło na to, że moja wolna wola, moje prawo wyboru, wszystkie odcinki dostępne od zaraz, w dowolnej kolejności – te modele kapitulują wobec z góry ułożonego układu rozdziałów.

„Mały topór”: „Alex Wheatle”; „Red, White and Blue”; „Education”

Proszę nie zrozumieć mnie źle: każdy z tych filmów jest zamkniętą całością i w teorii może być oglądany niezależnie. A jednak najlepszy jest „Mały topór” jako całość, i to całość ułożona w ten jeden konkretny sposób. Częścią, która ten układ cementuje, pokazuje, że właśnie tak, a nie inaczej, promieniując na kolejne filmy – jest paradoksalnie część najbardziej frywolna, eksperymentalna, prawie pozbawiona fabuły, czyli część druga, „Lovers Rock”. Otwierająca cykl „Mangrove” ma ponad dwie godziny i akcję rozpisaną na lata, panoramiczny obraz, miękką, lekko zielonkawą taśmę, czterech wiodących bohaterów i jakiś tuzin postaci drugoplanowych, policyjne kotły na protestach i proces sądowy pełen retorycznych zwrotów akcji – dwoje z dziewięciorga oskarżonych, Aletheia Jones-LeCointe i Darcus Howe, reprezentowało samych siebie, mogło się ścierać ze świadkami. Filmowy samograj.

 

Ale potem – tydzień lub chwilę później – zapada zmierzch. Przejeżdża kolejka, młoda dziewczyna wymyka się przez okno, spotyka z koleżanką na placu zabaw. Potem obie biegną jak szalone na autobus. Kilka przystanków dalej, w starej wybebeszonej willi, trwają przygotowania do imprezy. Montowanie głośników, przygotowywanie parkietu, bulgoczą gary żarcia, na piętrze parują prostownice. Zaczyna się koncert, parkiet w największym pokoju się zapełnia. Skrawki fabuły: dziewczyna poznaje chłopaka, zostawiona koleżanka opuszcza imprezę, jakiś pajac próbuje wbić za dziewczyną do toalety, pojawia się z dawna niewidziany kuzyn, ktoś zostaje wykorzystany. Ale dramaturgia jest gdzie indziej. Pamiętam moment, w którym zorientowałam się, że nie oglądam bardzo długiej sekwencji tanecznej, że nie jest to żadne interludium muzyczne w środku jakiejś większej fabuły – to jest ta właściwa opowieść, ten tłum na parkiecie zalanym bursztynowym światłem. Kamera plącze się pomiędzy ludźmi, zatrzymuje czasem na twarzach, czasem na rękach. Czasem nurkuje ku ziemi, w las nóg. W końcu opuszcza parkiet – kolejka do damskiego kibla wije się przez całe schody. Świeże powietrze w zagraconym ogrodzie, powrót do środka, kolejny taniec, skakanie lub romantyczne gibanie, w końcu śpiew, zdzieranie gardła w środku nocy. I tak przez blisko godzinę.

To pewnie jedna z najlepszych rzeczy, jakie McQueen kiedykolwiek nakręcił, ale nie w tym rzecz. Chodzi mi teraz o miejsce tego ledwie ponad godzinnego filmu w strukturze większego projektu, jakim jest „Mały topór”. Pozostałe odcinki nie stronią od cielesności, co chwilę jakiś obiad, jest i parada uliczna, muzyka oczywiście też, Alex Wheatle powie, że reggae to jego życie, pierwszy łącznik z karaibsko-brytyjską kulturą, od której jako wychowanek domu dziecka był zupełnie odseparowany. W „Mangrove” McQueen daje sobie czas, kanciasta chwilami ekspozycja i płomienne przemowy zostają zanurzone w materialnym szczególe. Ale „Lovers Rock” odwraca zupełnie proporcje, spowalnia czas, odciąża narracyjnie, przywraca wycieńczonym ciałom przyjemność. Jest tonalną i dramaturgiczną przewrotką. Kolejny film cyklu, „Red, White and Blue”, tak jak „Mangrove”, będzie o policji, tyle że z drugiej strony: młody chłopak rzuca karierę w laboratorium, zakłada mundur, aby zmieniać instytucję od środka, instytucja zmienić się nie chce, chłopak staje się podwójnym outsiderem. Ale ponieważ pomiędzy tymi dwiema opowieściami o przemocy i dumie rozciąga się godzina tańca, zakochiwania i polityczności z zupełnie innego rejestru – całość zyskuje nowy punkt odniesienia.

Może zresztą nie mam racji i nie ma potrzeby być tak zasadniczą. „Lovers Rock” musi być drugim filmem cyklu, ale może też być czymś więcej: refrenem, który wchodzi pomiędzy pozostałe, bardziej klasyczne odcinki, jest sercem całej serii, roznosi tlen. Koleżanka napisała, że nie może przestać go oglądać; to będzie film, do którego ludzie będą wracali, nie zdziwiłabym się, gdyby wyrósł tu jakiś mały muzyczno-telewizyjny kult, jakieś imprezy z rzutnikiem, takie rzeczy, kiedy będzie już się można spotykać. „Lovers Rock” sprawia, że instytucjonalność „Małego topora” zaczyna oddychać utopią – tą utopią, której każda instytucja tak naprawdę potrzebuje. Dwunastoletni chłopiec nareszcie uczy się czytać – po to, by marzyć o kosmosie.