Jeszcze 3 minuty czytania

Klara Cykorz

GADANIE: W kociołku z trującym eliksirem

Klara Cykorz

Klara Cykorz

„Szadź” nie jest rewelacją i, co ważne, nie udaje rewelacji: jest drobną przyjemnością, jak lód rożek dajmy na to. Jest coś uspokajającego w takiej popowej robocie, w której widać kontakt z rzeczywistością

Pierwsze tygodnie lockdownu przyniosły mdłości. Serial! Kiedy duża część globu rzuciła się do oglądania tygrysów z Amerykanami, ja zarzynałam mózg klasyką sztuki kinematograficznej – samotne kobiety na szesnastu milimetrach, pola, hałdy i łąki. Takie rzeczy. Od samej myśli o serialach robiło mi się niedobrze. Potem napięcie opadło, wróciło też pragnienie opowieści w odcinkach: najlepiej introspektywnych, rozmemłanych i napalonych. (Mogłabym napisać całą monografię). Czasami jednak trzeba potrząsnąć swoją ramówką. A że na myśl o amerykańskich serialach z gwiazdami za największe pieniądze wpadam w popłoch – uciekam poszerzać swój repertuar jakimiś okrężnymi ścieżkami.

Oglądam więc, na przykład, „Szadź” – polski serial kryminalny emitowany obecnie na Playerze, na podstawie powieści Igora Brejdyganta. Aleksandra Popławska tropi seryjnego mordercę w postaci Macieja Stuhra, religioznawcy, lepa na poszukujące, uduchowione dziewczyny. „Szadź” nie jest rewelacją i, co ważne, nie udaje rewelacji: jest drobną przyjemnością, jak lód rożek, dajmy na to. Jest coś uspokajającego w takiej popowej robocie, w której widać kontakt z rzeczywistością – choć pojawiają się tu strukturalna przemoc i religijny fanatyzm, nie ma tu tego rodzaju eksploatacji, którą pod płaszczykiem zaangażowania serwowały takie próby kryminału ambitnego jak powieści Zygmunta Miłoszewskiego czy, w wersji telewizyjnej, „Rojst” Jana Holoubka. Psychopata grany przez Stuhra jest intelektualistą gwiazdorem, zamożnym dupkiem, który kontroluje żonę i małe dzieci najbardziej przewidywalnymi trikami cichego domowego terrorysty – zaskakująco ujęła mnie ta prostota, bohater złożony ze słusznie rozpoznanych symptomów, kawa na ławę.

„Chyłka”; „Kod genetyczny”

Po czterech odcinkach nie widać tu też jednak rozkosznego naddatku pulpy, którym emanuje „Chyłka” – inny kryminał tej samej platformy, na podstawie powieści Remigiusza Mroza, które w księgarni omijam szerokim łukiem, by niczego sobie przypadkiem nie zdradzić przed premierą kolejnego sezonu. (Trzeci już w drodze). Uniwersum TVN „Chyłka” nie rozsadzi, ale to świetnie naoliwione ustrojstwo do wytwarzania endorfin: ich głównym źródłem jest ciemna energia Magdaleny Cieleckiej w tytułowej roli. Mecenas Chyłka wydaje się agresywnym stereotypem (kobieta sukcesu z życiem osobistym utopionym w drogim alkoholu), ale jest w tym jakaś rozkosz; frustracja Chyłki, która traktuje wszystkich z buta, jest ekscesem, nadwyżką wobec zagadki, ale nie wypełnia całego świata przedstawionego. Myślałam o tym ostatnio, oglądając „Kod genetyczny” – kryminał reklamowany jako romans – gdzie frustracją przesączone jest wszystko. Dzięki temu zrozumiałam, czemu tak lubię „Chyłkę”: jest to polski kryminał w pewnym sensie radosny. Radosny w sensie snucia opowieści; bohaterowie mogą być nieszczęśliwi lub wściekli, ale intryga wymyślona jest z użyciem zupełnie innego klucza.

W „Kodzie genetycznym” wszystko zlepione jest jadem: bohaterowie, źródło zagadki i sposób rozwijania intrygi. Adam Woronowicz gra owdowiałego genetyka, który na własną rękę prowadzi podwójne śledztwo: w sprawie wypadku, w którym pod kołami samochodu zginęło dziecko (sprawca odjechał z miejsca zdarzenia z piskiem opon i słuch po nim zaginął) i samobójstwa (czyżby?) swojej nowej dziewczyny (Karolina Gruszka). Dziewczyna sypiała równolegle z synem bohatera, mrukliwym chłopięciem w wieku mniej więcej dwudziestu lat (Maciej Musiałowski, w dresach, zgarbiony, z czołem zmarszczonym), ale nie jest to bynajmniej dominujący wątek fabuły. Konflikt pomiędzy ojcem a synem jest bardziej złożony, jest w nim zmarła matka chłopca, złamana kariera szermiercza, metadon i dziadek/teść (Joachim Lamża), niegdyś policjant, dziś stróż z kontaktami. Dziadka, to znaczy teścia, Woronowicz wsadził chyba kiedyś za kratki: kiedy się o tym dowiadujemy, nie ma w tym grama zaskoczenia, w końcu nikt tu nie lubi nikogo, a już najbardziej nie lubi ludzi główny bohater. Napędzany poczuciem moralnej wyższości, facet wisi emocjonalnie nad bliskimi, kontroluje syna, zamiast się nim opiekować, narzuca zaręczyny partnerce, chce rozstawiać wszystkich po kątach. Musi mieć zawsze rację, ale też wszystkich przeciwko sobie – policyjne formalności po śmierci dziewczyny plamią mu honor, nakręca się spirala paranoi. Oczywiście okoliczności go nie oszczędzają. Wykradanie z laboratorium dowodów w sprawie potencjalnego zabójstwa, aby zrobić test na ojcostwo zarodkowi z macicy martwej partnerki – no, to nie jest szczególnie przyjemna sprawa. Ale trudno na takim gruncie zbudować solidarność z bohaterem.


Jak w „Oknie na podwórze” albo „Powiększeniu”, kryminalna intryga wychodzi naprzeciw pragnieniom głównego bohatera. Okoliczności samobójstwa (które prawdopodobnie samobójstwem nie było) stają się coraz bardziej niejasne, ale towarzyszy temu poczucie, że zmierzenie się z ignorowanymi uporczywie problemami partnerki byłoby dla bohatera trudniejsze niż pozostawanie w trybie samozwańczego stróża sprawiedliwości. Facet raźno wyciąga z kapelusza kolejne teorie na temat swoich bliskich – może dziewczynę zabił jego syn, może dziewczyna była „podstawiona”, może była częścią spisku – i powieka mu nie drgnie, w końcu w równaniu wszystko się zgadza. Śledztwo nie tyle ma ustalić prawdę, ile potwierdzić założenia wobec rzeczywistości: wszyscy przeciwko wszystkim, światem rządzą stare znajomości i korupcja. Nie zdradzając za dużo z rozwiązania: ostatecznie, zamiast szukać sprawiedliwości i sprowadzać widza na błędne tropy, męscy bohaterowie „Kodu genetycznego” kłócą się między sobą, który to bardziej zabił kobietę. Że kobieta jest tu tylko pretekstem, mcguffinem, zestawem puzzli – to oczywiste. Bohaterowie o tym wiedzą, i nic ich to nie obchodzi.

„Mały zgon”; „Żmijowisko”

Jesienią oglądałam inny kryminał o męskim rozżaleniu i niemocy – „Żmijowisko” na podstawie powieści Wojciecha Chmielarza, zrealizowane przez Canal+. Mam jednak wrażenie, że „Kod genetyczny” jest trochę inną bajką. W „Żmijowisku” też nikt nikogo nie lubił, a całość oddychała stereotypem niesympatycznych Polaków na weekendowym urlopie – jest grill i jezioro, powinno być miło, a wszyscy biorą się za łby. Jednak „Żmijowisko”, w swojej zręcznie zbudowanej intrydze, czyniło frustrację tematem opowieści. Tak jak w „Kodzie genetycznym”, była to frustracja związana z zawalaniem roli partnera i ojca: w finale historia zbrodni zyskiwała krytyczne ostrze. W „Kodzie genetycznym” ta frustracja nie jest tematem, po prostu jest wszędzie – jakby ktoś wrzucił opowieść do kociołka z trującym eliksirem. Być może tym eliksirem jest przekonanie producentów, że „teraz robi się seriale”: akcja w „Kodzie genetycznym” nie tyle się rozwija, ile potwierdza ustalony na samym początku ogląd świata, i serial sam wydaje się przemęczony tym, że nie jest po prostu dziewięćdziesięciominutowym filmem fabularnym, że nie ma zasobów, aby wypełnić swoją własną formę. Tak jak wypełniający ekran zgorzkniali faceci, popełniający w kółko te same błędy w rolach ojców, dziadków, synów, opiekunów, stróżów prawa, polityków i tak dalej. I ta frustracja gotuje się na wolnym ogniu przez osiem odcinków.

Podobne wrażenie wywołał we mnie „Mały zgon” – komedia kryminalna ze stajni Juliusza Machulskiego (w ramówce i na streamingu Canal+) – o starej, dobrej zamianie tożsamości. Zamieniają się świadek koronny, antypatyczny łajdak, który nienawidzi wszystkiego, a najbardziej swojej rodziny, i dyrektor więzienia, stary kawaler pod pantoflem charyzmatycznej matki. (W obu rolach Piotr Grabowski). Niby jest w „Małym zgonie” od groma atrakcji – jest tu Partia Młodzież i Pan Bóg, smażalnia Flipper, Pałacyk nad Stratą, masakra gipsowych Maryjek i naszych papieży w mieszkaniu lokalnego mafioza, który zresztą przeżywa religijne objawienie. Jest osiłek w czapeczce z napisem „Kierkegaard” i wykradanie pocisków z lokalnego muzeum wojskowości, a za sprawą ciężarówki z haszem, która wjeżdża do kościoła, pojawiają się nawet ufoludki. Akcję ostatnich odcinków rozjaśniają szaleństwa pełnej tajemnic emerytki, uzbrojonej w barek; w jakiejś lepszej, alternatywnej rzeczywistości cały serial jest po prostu o niej. Pełną tajemnic emerytkę gra Anna Seniuk, żywe wspomnienie czasów, w którym w pięknym kraju nad Wisłą serial telewizyjny mógł być po prostu sobą, a odcinek czymś więcej niż fragmentem odkrojonym z rozlewającej się na wszystkie strony Wielkiej Fabuły. Ze starcia z Wielką Fabułą, którą dałoby się przepisać na wielowątkowy, ale zwarty film (być może nawet na „najlepszego Machulskiego od lat!”), wyszłam z poczuciem, że jest to w gruncie rzeczy strasznie dołogenne. Bohaterowie nie są tak zgorzkniali jak w „Kodzie genetycznym”, jest tu wielki potencjał ciepła; a i tak to opowieść nie tylko o frustracji, ale też opowieść sfrustrowana własnym formatem. Nie chcę stawiać zarzutu wobec długości jako takiej: byłby to zarzut konserwatywny, ze słownika sceptycznej wobec telewizji krytyki filmowej. Chodzi mi raczej o bezład i rozpacz serialu, z którego wyczyszczono wszelkie proceduralne elementy, wszelką formalną świadomość, „myślenie serialem” jako odrębną formą sztuki. Ogląda się to wszystko jak jeden wielki polski kryzys tożsamości.