Drewno na opał
Hana Jang CC BY-NC-ND 2.0

6 minut czytania

/ Literatura

Drewno na opał

Wells Tower

W czasie, gdy mama umierała, przerąbałem bardzo dużo drewna na całej naszej posesji. Po zakończeniu dniówki szedłem posiedzieć przy niej, a pył drzewny i drzazgi drapały mnie w wilgotnych zagłębieniach skóry na karku

Jeszcze 2 minuty czytania

Skoro życie jest cierpieniem, dlaczego je znosimy? Po co żyjemy? Jeśli wierzyć mojemu dziennikowi, to ja zasadniczo żyję dla drewna na opał. Na kolejnych stronach powtarzają się zapiski w rodzaju: „Czemu suche drewno jest najpewniejszą podstawą radości mojego życia?”. Albo: „Stos klonowych bierwion na bocznym podwórzu to zbawczy widok po tym tygodniu, zmarnowanym pod każdym innym względem”.

Sam ścinam i rąbię drewno na opał. Spędzam sporo czasu na internetowych forach, gdzie toczą się dyskusje poświęcone najefektywniejszym sposobom układania szczap do suszenia. Nie żebym mieszkał w jakimś szczególnie zimnym miejscu albo żebym był zbyt skąpy czy ubogi, aby płacić za ogrzewanie. Moja miłość do drewna opałowego działa na zasadzie jakiejś cielesnej chuci, którą prawdopodobnie wszczepili nam w kod neuronowy neandertalczycy. Kiedy mam przed domem solidną stertę sezonowanego dębu, absolutnie nie jestem w stanie powiedzieć sobie, że nie dokonałem w życiu niczego sensownego. Rozpacz traci swą doskonałość, kiedy w piecu buzuje ogień.

Rąbanie drewna to jedyna znana mi starożytna sztuka, której nie można wykonywać źle. Albo przerąbiesz polano, albo nie przerąbiesz. Rozkosz rozłupania bierwiona musi w miniaturze przypominać przerażającą, pełną pychy ekstazę znaną fizykom, którzy rozszczepiają atom. Kloc twardego drewna to pozornie niepodzielna jednostka dzieła natury, więc podziw, ale i wstręt budzi się na myśl, że jakaś chuderlawa a sprytna istota z toporem może ją tak łatwo podzielić na dwie.

Rąbanie drewna jest odsłanianiem miejsc, które chcą pozostać ciemne i tajemne. Kryją się w nich sekrety. Czasami ostrze ujawni przytulne groty, w których jaszczurki drzemią niczym bywalcy palarni opium. Czasami trafia się na gniazda chrząszczy, a larwy wysypują się człowiekowi na buty jak ziarenka ryżu. Drewno potrafi zaskoczyć ukrytą urodą – błękitne graffiti, które ryjkowce wyszywają w srebrnym klonie, opalizujące ziarnistości w miejscu, gdzie kiedyś z pnia wychodziła gałąź. Mrówki to stałe towarzystwo drwala. A ja osobiście czuję w sobie przyjemną mrówczość, gdy po dniu spędzonym z toporem w ręku patrzę na masowe ilości paliwa na zimę, zgromadzone dzięki godzinom wykonywania tej niezbyt efektownej roboty.

Choć na życie zarabiam dzięki językowi, to z biegiem czasu okazuje się, że w trudnych momentach słowa są coraz mniej pomocne. Drewno na opał bywa często bardziej wymowne. Niedawno byłem u mojej przyjaciółki w dniu, kiedy lekarz powiedział jej, że ma guzy w piersi. To samotna matka trzyletniej córeczki. Co można było powiedzieć? Któregoś ranka, zamiast siedzieć przy biurku, porąbałem jej kupę drewna.

Większość opału mam z drzew ściętych własnoręcznie, podczas przygotowywania miejsca pod dom, który budujemy wraz z żoną tuż obok tego, w którym się wychowałem. W starym domu mieszka nadal mój ojczym. Lata temu nie mogliśmy się dogadać między innymi właśnie z powodu drewna na opał. Gdy byłem chłopakiem, on uważał, że uda się nam nawiązać relację dzięki wspólnej pracy fizycznej. Doprowadziło to do kilku spektakularnych bójek – po którejś z nich trafiłem do szpitala. Teraz ojczym jest jednym z moich najlepszych kumpli.

Gdy mama chorowała na raka, w soboty przychodził i pomagał mi układać drewno. Zasadniczo nie gadaliśmy o chorobie mamy. Ani o tym, jak to posłał mnie do szpitala, ale fakt, że teraz poświęcał wolny czas, żeby układać mi drewno, wiele mówiło o tej bójce sprzed lat językiem opału na zimę.

W czasie, gdy mama umierała, przerąbałem bardzo dużo drewna na całej naszej posesji. Po zakończeniu dniówki szedłem posiedzieć przy niej, a pył drzewny i drzazgi drapały mnie w wilgotnych zagłębieniach skóry na karku. Nie bardzo wiadomo, co powiedzieć komuś, kto umiera. Osoba umierająca w ostatnich dniach życia jest właściwie tylko znoszącym ból ciałem. Żal tych, którzy są jej bliscy; to kolejny ciężar życia, który trzeba jakoś udźwignąć.

Kiedy mama nie mogła już mówić, a od śmierci dzieliły ją jeszcze dwa dni, wziąłem ją za rękę. Powiedziałem, że chciałbym, by była spokojniejsza, wiedząc, że ja nadal będę dbał o ziemię, o którą ona dbała przez całe życie, że nadal będę sadził drzewa, a inne ścinał na opał, żeby w zimie było ciepło. Powiedziałem jej, że będę to robił razem z jej mężem, moim ojczymem, i że w latach, które nadejdą, będę dla niego rodziną. Mama rozszerzyła oczy i wydała jakiś dźwięk, w którym po paru próbach i błędach rozpoznałem prośbę o piwo imbirowe.

Mama umarła, a jej ciało zabrano do kostnicy i włożono do ognia, którego ciepło nikomu nie przyniosło radości. Jej prochy pochowaliśmy pod kamieniem, w dzikim zakątku naszej rodzinnej posesji. Od czasu tego pogrzebu nie poszedłem na jej grób. To dlatego – będę szczery wobec samego siebie – że żal z powodu utraty wciąż jeszcze jest zbyt wielki, bym umiał stanąć z nim twarzą w twarz.

Ale niedawno, w którąś niedzielę, spędziliśmy z moim trzyletnim synem całe popołudnie, uprzątając grunt wokół jej grobu. Ściąłem piłą łańcuchową wiśnię, która została dosłownie zaduszona przez łapczywe pnącza. Mój synek sekatorem odcinał drobne gałązki, któreśmy spalili. Ja ścinałem gałęzie i pnącza, żeby odzyskać bierwiona do porąbania. Dobrze mi było mówić do wspomnień matki językiem drewna i ognia, oszczędzając nam obojgu daremnego języka żalu. Przez kilka godzin byłem tam szczęśliwy, razem z synem dokładaliśmy do ognia, a zasłona z dymu i płomieni rzucała na nas obu jaskrawopomarańczowe cienie.

Przełożyła Magda Heydel