Jeszcze 3 minuty czytania

Klara Cykorz

GADANIE: Pchły i pchełki

Klara Cykorz

Klara Cykorz

„Fleabag” jest jedynym serialem, który w kwietniowo-majowym kotle krytyczno-telewizyjnego Twittera nie dał się przyćmić „Grze o tron”

Nagle wszyscy kochają Phoebe Waller-Bridge. Czy nie powinno mnie to cieszyć? Ile piszących kobiet staje się gwiazdami z pierwszych stron gazet? (To nie jest przenośnia, miesiąc temu wysiadłam na lotnisku w Luton i pierwsze, co zobaczyłam, to wyblakłą płachtę „Metra” z jej roześmianą paszczą; jakbym znalazła się w środku własnego mózgu). A przecież jeszcze rok temu to paskudne dziewuszysko było, nie tylko w Polsce, postacią babskiego kultu dla wtajemniczonych. Za oceanem „Fleabag” była już pieszczochą krytyków – krytycy lubią taką drobnicę serialową, krótkie, gryzące komedie niezręczności o katastrofach komunikacyjnych i traumie. Ale wieść o „Killing Eve” rozchodziła się jeszcze po łączach pocztą pantoflową (wśród dziewczyn i tych paru chłopaków, co ukochali „Stokrotki”). Phoebe Waller-Bridge robiła tour po mediach w ramach promocji filmu „Solo” – gdzie gra ironiczną robocicę-rewolucjonistkę, nieironicznie poświęconą na ołtarzu rozwoju męskiego bohatera. Minął rok, drugi sezon „Fleabag” jest jedynym serialem, który w kwietniowo-majowym kotle krytyczno-telewizyjnego Twittera nie dał się przyćmić „Grze o tron”, a Phoebe Waller-Bridge awansowała na agentkę do spraw specjalnych, tzn. reanimacji kolejnego Bonda.

O Bonda nie jestem zazdrosna; jestem nim podekscytowana. Kiedy ten film wreszcie powstanie, namówię jakąś redaktorzycę na artykulik o Honor Blackman i Dianie Rigg, ikonach telewizji szpiegowskiej, ginących w paszczy agenta 007; Bond jedynie nas zbliży („nas”: mnie i Phoebe). Nie jestem też zdziwiona epidemią zmiękłych kolan; widziały gały, co brały, już na samym początku tej przyjaźni, tak to już jest z wiecznie niezaspokojonymi flirciarami. Phoebe Waller-Bridge wie, że jest piękna, nawet jeśli „fleabag”, jej rodzinna ksywa, oznacza obdartusa, trochę pchlarza. Jako dzieciak była ogolonym na łyso urwisem, dzisiaj chodzi w dekoltach po pępek; ma głęboki głos, mówi szybko i zachłannie, śmieje się głośno i szeroko, do tego kręci we wszystkie strony nieprzyzwoicie długimi nadgarstkami; nawet spotkanie z Camillą Parker-Bowles staje się w jej opowieści efektowną lesbijską anegdotą. Widzisz ten błysk w oku i już sobie wyobrażasz, jak z radością chochlika rozpisuje swoje wielkie dramaty miłosne. Jak wymyśla kolejną parę zarazem idealną i niemożliwą, ustawia obok siebie dwoje najlepszych przyjaciół z dzieciństwa („Crashing), zabójczynię i urzędniczkę („Killing Eve”), ironistkę i księdza katolickiego (nowa „Fleabag”).

Jestem zazdrosna, ponieważ myślałam dotychczas o twórczości Phoebe Waller-Bridge w kategoriach przyjaźni; praktykowałam jej oglądanie jako przyjaźń. Moja zazdrość jest naiwna i zaborcza: zbyt długo dzieliłam się tym doświadczeniem z wąskim gronem znajomych widzek i czuję się teraz, jakby wino z koleżankami przemieniło się w huczną, niekontrolowaną imprezę, podczas której ktoś wchodzi mi z butami do łóżka. Dopiero uczę dzielić się nią z całym światem, jak Eleną Ferrante. To niby dalekie skojarzenie. Po jednej stronie literacka realistka, która nie stosuje ironii, ze swoimi opowieściami o biedzie i awansie, figura cielesnej nieobecności, wycofania z medialnego kotła, oddania miejsca czytającym. Po drugiej – pisarka komediowa, uciekająca z traumy w żart, raczej posh, z baronetami w rodzinie, niepokojąco charyzmatyczna w całym swoim aktorskim emploi, wciągana w wir showbiznesowych megafranczyz. Ale widzę – po sobie, po koleżankach i kolegach od „Stokrotek”, po anglojęzycznym półświatku krytycznym – podobieństwo w praktykach czytania i oglądania; napędzającą się wspólnotową zachłanność, jakiś rodzaj cielesnej manii, błyskawicznego utożsamienia i chęci dzielenia się tym utożsamieniem, wspólnego rozpruwania fikcyjnych postaci przez własne relacje. Teksty o Ferrante, które próbują zdać relację z jej więziotwórczej lektury lub uchwycić jej literaturę jako przyjaźń, mocno korespondują z moim doświadczeniem oglądania-i-rozgadywania Phoebe Waller-Bridge.

„Fleabag”

Ona zresztą też nie może przestać gadać, o sobie i swoich przyjaciółkach, uwodzić kobiecą utopią, w której sztuka powstaje w kuchni z koleżankami przy winie. Ma to jednak swój realny wymiar – Waller-Bridge, pomimo swojej piorunującej charyzmy, nigdy nie jest sama, wprost przeciwnie, otacza się swoimi mistrzyniami (jak Fiona Shaw czy Olivia Colman) i przyjaciółkami ze studiów (Sian Clifford w brawurowej roli Claire, siostry Fleabag). „Obsesję Eve”, która przecież wywindowała ją do międzynarodowej sławy, przekazała od razu po pierwszym sezonie w ręce innej swojej przyjaciółki, Emerald Fennell; znanej raczej jako aktorka (z fantastycznego serialu „Z pamiętnika położnej”), bez wielkiego doświadczenia scenopisarskiego, z czterema powieściami dla młodzieży na koncie. Gest przekazywania serialu z roku na rok co rusz to nowej showrunnerce ma być kontynuowany; to zupełnie szalony, nowatorski pomysł, takich rzeczy się raczej w branży nie praktykuje. Ale wyłania się z tego szaleństwa jakaś wizja twórczego kłącza – drugi sezon „Killing Eve” kontynuuje pierwszy bez sztucznej podległości, wychodzi na swoje, szuka nowych chwytów. (Fabularnie odzywa się w nim echem detektywistyczna powieść Fennell dla młodzieży pt. „Monsters”, o parze zauroczonych sobą małolatów na tropie seryjnego mordercy). Ogląda się to z poczuciem obcowania z przyjaźnią właśnie – dynamiczną grą wspólnych obsesji i fantastycznych różnic.

Największą z przyjaciółek Waller-Bridge jest jednak Vicky Jones, jej wieloletnia partnerka artystyczna, reżyserka oryginalnego, teatralnego wcielenia „Fleabag” i autorka tej oto uroczej miniatury o znaczącym tytule, w której, z okazji stulecia przyznania Brytyjkom praw wyborczych, Jodie Comer, we wcieleniu bardzo dalekim od zabójczej Villanelli, szczytuje nad maszyną do pisania. To kawałek, który mogły zrobić tylko przyjaciółki Waller-Bridge, ale nie ona sama – animatorka przedziwnych flirtów, która napisała trzy seriale o uwodzeniu, mnóstwo śmiesznych scenek, w których seks jest paskudnym, pustym żartem, i tylko jedną poważną scenę miłosną, w której jednakże, a może oczywiście, dochodzi do penetracji nożem.

Vicky Jones jest wizualnie podobna do Jenny Rainsford, aktorki wcielającej się w rolę tragicznie zmarłej przyjaciółki Fleabag. Nie jest to ani przypadek, ani tym bardziej dowcip; to brutalny świadomy gest, niepokojący naddatek na opowieści o katastrofie przyjaźni jako największej tragedii, tragedii nie do przekroczenia. Praktykuję oglądanie „Fleabag” nie pomimo tego gestu, ale właśnie dla niego – i dlatego nie potrafię jej tak łatwo oddać publicznym, masowym zachwytom.

Waller-Bridge mogła stworzyć najmodniejszą zabójczynię dzisiejszej popkultury, i może teraz spiskować nad Bondem, ale to Fleabag, trawiona poczuciem winy po śmierci Boo, jest i pozostanie największą zbrodniarką, jaka wyszła spod jej klawiatury, a także największą manipulantką. Błyskawicznie przywiązuje do siebie widza za pomocą prostego, właściwie banalnego triku, gadania przez czwartą ścianę, nie tylko w znaczeniu zwracania się wprost do widza, ale ciągłego, trochę nerwowego zerkania w jego (jej) kierunku. Na początku widz myśli, że to żart, ale ani się obejrzy, a już jest jej sekretną przyjaciółką; tyle że nie wie, jak bardzo mroczną dziurę wypełnia, kogo i dlaczego zastępuje. Kiedy pod koniec pierwszego sezonu perypetii Fleabag wszystkie tajemnice wypływają na jaw, sama przyjacielska więź z widzem okazuje się aktem rozpaczliwego uwodzenia w poszukiwaniu bliskości; skrajna intymność to podzielenie się żałobą, od której nie ma ucieczki i która nigdy nie zostanie przepracowana, przekroczona, zagojona. I wtedy rodzi się prawdziwa przyjaźń: odsłonięcie bez nadziei na poprawę i pocieszenie. W przeciwieństwie do takiej (skądinąd udanej) drobnicy serialowej jak „Russian Doll” „Fleabag” nie obiecuje terapeutycznego ozdrowienia. W ogóle niczego nie obiecuje.

W drugiej części – która miała premierę na Wyspach w marcu, i od maja jest także dostępna w Polsce – Fleabag się zakochuje. Zakochuje się, jak już wspomniałam, w katolickim księdzu. Księdza gra Andrew Scott – poczochrany i rozpalony, zawsze trochę zdyszany, w wymiętoszonych szatach albo podkoszulku psu z gardła wyjętym. To flirt pod przykrywką przyjaźni, w którym Fleabag bezczelnie rywalizuje z Bogiem. Obrazy zaczynają spadać ze ścian. „Uwielbiam, kiedy to robi”, mówi piękny ksiądz, sugerując, że Bóg nie pozostaje w tyle za Fleabag w pojedynku na żarty. Ta relacja, oparta w punkcie wyjścia na bolesnym przemilczeniu, trochę niezręcznie konstruowana pułapka, z czasem zaczyna kusić realną bliskością, bezpieczeństwem, a nawet dobrem. Przez chwilę nawet przez pięknego księdza prześwituje zmarła Boo, jej cudowny dowcip, radość z bycia w świecie i wśród ludzi, czułość i empatia. I chociaż piękny ksiądz jest naprawdę piękny (jest, być może, pierwszym prawdziwie ponętnym męskim ciałem w galerii waller-bridge’owskich mężczyzn), w tym ryzykanckim flircie wartością najbardziej zagrożoną, a najbardziej wartą ocalenia, wydała mi się właśnie potencjalna przyjaźń. Jej mi jest najbardziej żal. Trwającej przez moment obietnicy czy wizji intymności radosnej, w dziwacznym trójkącie między Fleabag, księdzem a nami.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).