Ciemne, głupie, doskonałe

11 minut czytania

/ Obyczaje

Ciemne, głupie, doskonałe

Maciej Topolski

Kolekcjoner albumów fotograficznych bez końca podgląda intymne światy, których już nie ma, widzi śpiące kobiety, zmęczonych chłopców z karabinami, mężczyzn w wodzie w odcieniach bieli, czerni i szarości. Podglądacz nie ma dla siebie żadnego usprawiedliwienia

Jeszcze 3 minuty czytania

Ten album znalazłem którejś zimowej niedzieli na targu pod Halą Targową w Krakowie, u gościa z podkrążonymi oczami, bez górnej lewej dwójki, ubranego w czarną kurtkę. Stał pośród rozrzuconych na ziemi śmieci: uszczerbionych figurek z porcelany, porwanych planów architektonicznych, przypalonej patelni, garści pocztówek z polskich gór, kaset VHS, żelazka bez kabla, plastikowego wieszaka na skarpety i zardzewiałych kluczy. Po krótkiej licytacji zapłaciłem za album dwadzieścia złotych. Mało jak na zbiór 500 fotografii zapisanych na negatywach. Dużo jak na śmieć. Kiedy zapytałem sprzedawcę, skąd ma album i czy zna jego historię, wzruszył ramionami.

Jakiś czas później poszedłem do zakładu fotograficznego, żeby wywołać z negatywów dokładnie 184 zdjęcia. Nie miałem pojęcia, co lub kogo z nich wywołam. Są takie słowa, które przypominają budynki z wieloma wejściami. Takim słowem jest „wywołać” – o rozlicznych, słuchowych, wizualnych, pamięciowych, znaczeniach, które mają jednak swój wspólny mianownik. Wywołuje się to, czego nie pamiętamy, co zostało schowane, na temat czego nie mamy żadnej wiedzy (zaledwie przeczucie). Zacząłem więc zastanawiać się, czy wywołując te fotografie z negatywów, cokolwiek komukolwiek przypomnę. Czy coś odkryję? Czy one mi coś powiedzą? Kiedy umieszczałem kolejne klisze pod światłem lampy, widziałem niewiele. Ciemne zarysy postaci, czarne splątane gałęzie, wpatrzone w zwęgloną przestrzeń oczy, świat odwrócony i daleki, z którego miałem wywołać teraz odbarwione cienie.

Zdjęcie z albumu znalezionego pod Halą Targową w Krakowie

Zrobiłem miejsce na biurku, rozłożyłem na nim wszystkie wywołane fotografie, jedną obok drugiej, tworząc coś w rodzaju mozaiki, ciemny i ziarnisty obraz jakiejś rodziny. Wiele z tych zdjęć było zwyczajnie nieudanych, kilka natomiast wyjątkowo pięknych, jak to, na którym kobieta patrzy w przestrzeń, zaś chłopiec, z pewnością jej syn, biegnie prosto na nas, jakby miał – jak na obrazie „Ucieczka przed krytyką” Perego Borrella del Caso – wydostać się z kadru.

Na innym zdjęciu ta sama kobieta śpi pośród nakrapianej pościeli, nieopodal okna i szafy z płyty pilśniowej. Nie wiem, którego roku została wykonana ta spokojna, kojąca fotografia, w jakim mieście. Wiem tylko, że błysk światła wydostał się z aparatu, żeby osiąść na pościeli, na wszystkich jej fałdach, na skórze bezimiennej kobiety, na klamkach. Następnie to samo światło w czasie nie krótszym niż mgnienie oka zdarło wszystko i umieściło wewnątrz aparatu, na światłoczułej kliszy. Do kilku miejsc nie dotarło, pod parapet, w podłużne czarne szpary w szafie, w zagięcie ręki, we włosy. Zresztą nie tylko tutaj. Na innych zdjęciach również, nawet na tym wykonanym w pełnym słońcu, ukazującym mężczyznę z jęzorem na brodzie, zanurzonego w wodzie, która przypomina pogiętą blachę w odcieniach bieli, czerni i szarości. Być może jest to wina aparatu, Zenita-E, że wszystkie te zdjęcia pozostają niedostępne, ciemne, nie do końca wywołane, jakby należące jeszcze do tamtego odwróconego i dalekiego świata, świata cieni, intymności.

Zdjęcie z albumu znalezionego pod Halą Targową w Krakowie

Kolejne fotografie tej kobiety. Tutaj siedzi i pali papierosa. Tutaj je kanapkę. A tutaj leży na molo, w stroju kąpielowym, na jej brzuchu, zaraz nad krawędzią majtek, uwidacznia się długa pionowa blizna kończąca się na pępku. Gdzie indziej bawi się z dzieckiem, uśmiecha, składa usta w dziubek, pije wódkę z kieliszka z grubego szkła, salutuje z czapką Wojska Polskiego na głowie. Czapka jest własnością tego mężczyzny, wojskowego sapera, który wykonuje też fotografie odnalezionych w ziemi pocisków armatnich i granatów, oblepionych ziemią, zardzewiałych, leżących w piasku, w trawie. Któregoś razu wykonuje fotografię wybuchu. To mały, niewyraźny kłąb dymu nad niskimi drzewami. I jest jeszcze ten chłopiec, bawiący się, odrabiający lekcje, siedzący na wersalce, z karabinem, z obłoconymi nogawkami spodni, zmęczony, jakby stoczył właśnie jedną z najważniejszych bitew w swoim życiu. Za jego plecami tapeta w rumianki o zwiniętych brzegach płatków.

Zdjęcie z albumu znalezionego pod Halą Targową w Krakowie

Erik Kessels, holenderski artysta, założyciel wydawnictwa KesselsKramer, przygotował w 2012 roku w Rencontres d’Arles wystawę zatytułowaną „Album Beauty”. Wystawa była wynikiem kilkunastoletniego poszukiwania albumów fotograficznych na pchlich targach i w sklepach z rupieciami na całym świecie. W artykule dla „Timesa” Kessels stwierdza, że zdjęcia rodzinne i osobiste dzielimy dzisiaj ze wszystkimi, natomiast w czasach albumów fotograficznych były one traktowane bardziej intymnie, po czym dodaje: „Byliśmy kiedyś projektantami naszych fotograficznych wspomnień, nie kimś, kto po prostu przygotowuje pokaz slajdów na komputerze. Dzisiaj nie mamy nawet albumów”. Trudno mi się z Kesselsem zgodzić. Choć albumy były traktowane niegdyś – przed nastaniem fotografii cyfrowej – jako dokumenty intymne, to dzisiaj można je odnaleźć na najróżniejszego rodzaju targach lub aukcjach, gdzie zostały sprowadzone do poziomu śmieci, są intymnością dostępną wszystkim, za śmieszne pieniądze. Albumy zniknęły, owszem, tyle że w materialnej postaci, która zbliżała je do książek, zeszytów, kronik itp. Zastąpiły je albumy tworzone dzisiaj na serwisach społecznościowych, będące tak naprawdę wielkimi, niekończącymi się zbiorami obrazów przypominających śmieci, intymnością dostępną – ale tylko, jeśli tak zadecydujemy – wszystkim.

Kiedy przyglądałem się wywołanym fotografiom, zacząłem sobie wyobrażać, że ktoś absolutnie mi nieznany – tak ja jestem tym ludziom nieznany – przegląda teraz moje zdjęcia, zapisane w albumach na telefonie komórkowym lub w zapomnianych folderach na komputerze. Tylko ja wiem, co jest na moich zdjęciach. Choć tak naprawdę mam tylko przeczucie, że gdzieś tam są i co na nich jest. Są swego rodzaju śmieciami, to junk, który składuję na nośnikach pamięci. Wyobrażam sobie, że ten absolutnie nieznany mi człowiek zaczyna przeglądać moje zdjęcia, ma dostęp do tych nijakich, źle skadrowanych, niewyraźnych, mało pięknych zdjęć, których nigdzie nie udostępniłem, a które uważam za intymne, bez względu na to, czy przedstawiają jedną z setek obojętnych scen z zeszłorocznych wakacji czy nieobojętne harce po pijaku.

Nie czuję się z tym wyobrażeniem najlepiej, ponieważ, mimo wszystko, uznaję te zdjęcia za intymne, przynależące do sfery, o której nikt nie ma żadnej wiedzy – do momentu, w którym sam nie zadecyduję, że powinien mieć. Ci ludzie widoczni na wywołanych fotografiach sami najpewniej nie zadecydowali o ich udostępnieniu. Intymność, zapisana światłem na kliszach, znalazła się pośród śmieci, została wyceniona na dwadzieścia złotych, teraz stała się przedmiotem tego tekstu. Śmierć tych ludzi nie powinna być dla mnie – tak jak i dla was, czytających – usprawiedliwieniem. Jest całkiem prawdopodobne, że chłopiec z karabinem wciąż jeszcze żyje i mógłby rozpoznać ten album na negatywy wykonany w Spółdzielni Pracy „Introligator” w Piotrkowie Trybunalskim na ul. Zamkowej 2, kod pocztowy 97-300, numer telefonu 67 58. Być może potraktowałby mnie jak intruza, który nie pytając o zgodę, wywołał jego intymny świat.

Zdjęcie z albumu znalezionego pod Halą Targową w Krakowie

Kiedy przyszedłem po wywołane fotografie do zakładu, obsługujący mnie mężczyzna – wyraźnie zaciekawiony – zagadnął o album i po dłuższej rozmowie przyznał, że sam spalił wszystkie zdjęcia rodzinne; od ognia zachował tylko kilka zdjęć, na których wiedział, co lub kto jest. W końcu zapytał mnie, do czego i po co potrzebne mi są te fotografie. Nie potrafiłem mu odpowiedzieć. Inaczej: nie chciałem się przyznać, że chodzi tak naprawdę o podglądanie, które ma tylko jeden cel – zobaczyć czyjeś życie w momentach, w których ktoś nie chce być widziany, a więc i nie dba o to, jak jest widziany. W tym miejscu zgadzam się z Erikiem Kesselsem, dla którego poważna fotografia, „wszyscy ci fotografowie z wielkoformatowymi aparatami”, jest po prostu nudna, natomiast wykonanie zdjęć wysokiej jakości stało się kwestią umiejętnego użycia aplikacji. Podglądacz nie jest zainteresowany takimi zdjęciami. Podglądacz chce widzieć obrazy życia, które nie jest na pokaz, nie jest na poważnie, życia, by tak rzec, niskiej jakości. Obrazy rozmazane, głupie, naiwne, śmieszne, wreszcie przypadkowo piękne. Takie jak na tych 184 fotografiach.

Pod Halę Targową w Krakowie nie chodzi się kupować. Tam chodzi się szukać. I jest ku temu kilka powodów. Po pierwsze, śmieci się nie kupuje, śmieci się przeszukuje, żeby coś pośród nich znaleźć. Po drugie, szuka się ich wartości, to znaczy dąży do ustalenia ceny, która jest kwestią absurdalnej umowy (licytacja albumu przebiegła w następujący sposób: „Po ile? Za trzydzieści, ale za dwadzieścia też oddam”). Po trzecie, szuka się tego, co leży i co gubi się pośród śmieci rozłożonych – rozrzuconych, poukładanych tematycznie, ale również tworzących naiwne miniwystawy – bezpośrednio na ziemi, ewentualnie na niskich stołach. To sprawia, że tłum przetaczający się co niedzielę przez ten targ tworzy szczególnego rodzaju widok: ludzi z opuszczonymi głowami, ze wzrokiem skupionym na tym, co w dole, jakby poszukiwali w lesie grzybów lub owoców (fotografie z książki „Rzeczy” Andrzeja Kramarza wykonane pod Halą Targową przyjmują zresztą tę samą odgórną perspektywę). Po czwarte, szuka się dla tych śmieci zastosowania, bo co zrobić z takim albumem pełnym negatywów, po co on potrzebny i komu?

Zdjęcie z albumu znalezionego pod Halą Targową w Krakowie

Różne są fanaberie. Być może ktoś kolekcjonuje klucze do drzwi, których już nie ma. Ja kolekcjonuję stare albumy fotograficzne; ilekroć odnajduję jakiś pośród stert śmieci pod Halą Targową, mam wrażenie, jakbym odkrywał świat, o którym zapomniano, który nikomu nie jest już potrzebny, dla którego nie ma zastosowania. Fascynują mnie takie fotografie jak ta, na której dwóch chłopców bawi się w salonie, za tło mając żarzący się ekran telewizora, ciężkie zasłony w kwiaty i tę tapetę w rumianki. Takie fotografie fascynują mnie dlatego, że tak naprawdę nic – doskonale nic – o nich nie wiem i niczego więcej oprócz tego, co na nich wypatrzę, się nie dowiem.

Jeden chłopiec przykłada do oczu lornetkę, która łapie dwa dziwne krążki światła, drugi ma chyba w rękach kalejdoskop, uderza go tak, jak uderza się dno butelki. Obaj spowici są cieniami, gęstymi i niepokojącymi. Takie fotografie fascynują mnie z jeszcze jednego powodu: pozwalają patrzeć na to zwykłe, anonimowe, toczące się samo dla siebie życie w sposób, w jaki nikt na nie nigdy nie patrzył. Wywoływać z tego życia to, co nie tyle nawet umknęło uwadze, ile może nigdy w nim nie zaistniało. Kolekcjoner kluczy do drzwi, których już nie ma, być może bez końca wyobraża sobie, że umieszcza te klucze w nieistniejących zamkach i wsłuchuje się w dźwięk przesuwających się rygli, w te wszystkie chrzęsty, zgrzyty, trzaski. Kolekcjoner albumów fotograficznych bez końca podgląda intymne światy, których już nie ma, widzi śpiące kobiety, zmęczonych chłopców z karabinami, mężczyzn w wodzie w odcieniach bieli, czerni i szarości. Podglądacz nie ma dla siebie żadnego usprawiedliwienia.