Smutny jest ten świat

Zbigniew Mentzel

Leszek Kołakowski nie przypominał sobie, aby czegoś szczególnego mu w dzieciństwie zabraniano. Dobrze natomiast zapamiętał, że „nie zdarzyło się nigdy – nigdy, ani razu! – żeby ktoś ze starszych w rodzinie go uderzył” – przedpremierowy fragment biografii zmarłego 10 lat temu filozofa

Smutny jest ten świat

Jeszcze 3 minuty czytania

Smutny jest ten świat

Dwudziesty trzeci października to – w kalendarzu astrologicznym – dzień odmiany; dzień, w którym Słońce przechodzi spod znaku Wagi w znak Skorpiona. Tego właśnie dnia, dwudziestego trzeciego października roku tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego w Radomiu, średniej wielkości mieście centralnej Polski, przyszedł na świat Leszek Kołakowski.

Pod koniec życia nieoczekiwanie wyzna, że od dziecka czytuje horoskopy i, choć na ogół nie daje im wiary, jego stosunek do astrologii w żadnym razie nie jest lekceważący. W przeciwieństwie do pospolitych wróżbitów szerzących zabobony uczeni potomkowie Nostradamusa, astrologowie oświeceni, zasługują na szacunek, gdy zapatrzeni w gwiezdną obręcz na niebieskiej sferze szukają tajemnic niedostępnych racjonalnym umysłom.

„Przywiązanie ludzi do jakichś form gwiezdnych wydaje mi się czymś naturalnym. Zależności różne we wszechświecie są dziwne i my ich nie znamy, albo znamy bardzo niewiele. Nic nie jest niemożliwe, związki życia ludzkiego z astrologicznymi zjawiskami również, wcale tego nie wykluczam i nie uważam za absurdalne”.

Horoskopy, jakie Leszkowi zdarzało się czytywać w dzieciństwie, sporządzał zapewne Jan Starża Dzierżbicki, najlepszy w tej dziedzinie rodzimy specjalista, prezes Polskiego Towarzystwa Astrologicznego, erudyta, artysta malarz, ekslibrysta – wielki przy tym oryginał, który po ulicach Warszawy paradował przebrany za kowboja z westernu (zginął zakatowany przez gestapowców, którym przepowiadał nieodwołalną klęskę). Oprócz „Żywota Marszałka Piłsudskiego w gwiazdach pisanego” i „Legend buddyjskich” największą popularność z jego licznych publikacji zdobyła książka „Pod jaką gwiazdą urodziłeś się. Horoskop na każdy dzień roku”, której fragmenty, przepisywane są do dzisiaj bezwstydnie, bo bez podania źródła.

Jeśli dziełko to wpadło Leszkowi w ręce, z pewnością odszukał własny horoskop i przeczytał, że „kto urodził się dnia 23 października, jest zamknięty w sobie i lubi wyodrębniać się od innych”.

„Jest to człowiek stały, ostrożny, rozważny. Okazuje w życiu silną wolę, takt, dążenie do potęgi i z zamiłowaniem oddaje się rozmyślaniom. Dąży on bowiem do rozwoju wewnętrznego i nie szczędzi wysiłków w kierunku udoskonalenia się […] Jego najwyższym dążeniem powinno być osiągnięcie całkowitej kontroli swych uczuć, namiętności, intelektu. Trzeba dodać, że mimo początkowe upadki lub pomyłki – zazwyczaj posuwa się naprzód w tym kierunku i osiąga znaczny postęp. Dzięki silnemu oddziaływaniu, jakie wywiera na swe otoczenie, może wówczas przyspieszyć rozwój bliskich sobie ludzi i stworzyć dla nich lepsze warunki egzystencji”.

Jak wychowywać dziecko urodzone dwudziestego trzeciego października? – zastanawiał się Starża-Dzierżbicki. I dochodził do wniosku, że pod żadnym pozorem nie powinno się „hamować jego wrodzonej oryginalności, lecz rozwijać ją i potęgować. Dziecku takiemu należy pozwolić na to, aby szło swymi własnymi drogami, i nie trzeba ograniczać jego samodzielności, gdyż inaczej jego duże wrodzone zdolności mogą ulec przytłumieniu. Gdy wątpić w to, co takie dziecko mówi, lub wyśmiewać się z niego – wówczas może łatwo nauczyć się kłamać, a nawet oszukiwać”.

Nic nie pozwala sądzić, aby rodzice Leszka ograniczali jego wrodzone zdolności, oryginalność i samodzielność. Oboje zawodowo związani z pedagogiką dobrze wiedzieli, jak zyskuje się u dzieci rodzicielski autorytet, a jak się go traci. Po latach Kołakowski wspominać będzie z satysfakcją, że ojciec nigdy nie narzucał mu własnych opinii, zmuszając do posłuchu, nigdy nie dawał mu wykładów, nie prowadził żadnej akcji doktrynalnej.

Kołakowski nie przypominał sobie, aby czegoś szczególnego mu w dzieciństwie zabraniano. Dobrze natomiast zapamiętał, że „nie zdarzyło się nigdy – nigdy, ani razu! – żeby ktoś ze starszych w rodzinie mnie uderzył. To coś w ogóle niemożliwego, nie do pomyślenia. Było oczywiste, że się tego nie robi. Nie ma takiej potrzeby. A przecież bicie dzieci było wtedy takie pospolite”.

Było, bo wprawdzie poczynając od drugiej połowy dziewiętnastego stulecia, coraz częściej postulowano w Polsce potrzebę zmian w zakresie metod oddziaływania na dzieci, w tym przede wszystkim odejście od kar fizycznych, ciągle jednak nie spotykało się to ze zrozumieniem rodziców uznających bicie za podstawowe i niezbędne narzędzie wychowywania własnego potomstwa. W dwudziestoleciu międzywojennym – zauważał autor fachowego periodyku – pomimo powszechnej abominacji do kar cielesnych „dziecko przeciętnego inteligenta czy półinteligenta po staremu dostaje, kiedy już nie klasycznie rózgą, to przynajmniej klapsy i szturchańce”. Po staremu też jednym z podstawowych działań wychowawczych było straszenie dzieci. Straszono diabłem, piekłem, upiorami, wampirami, topielcami, nieochrzczonymi pomarłymi dziećmi, strzygami, Żydami, Cyganami… Lista strachów nie miała końca. Niezmienną popularnością cieszyły się zbiory dziewiętnastowiecznych opowiastek o dzieciach ponoszących za nieposłuszeństwo drakońskie kary (chłopczykowi, który wbrew napomnieniom matki nie może powstrzymać się od ssania kciuka, karę wymierza krwiożerczy krawiec, ucinając mu palec wielkimi nożycami itp.).

Rodzicom Kołakowskiego cała ta „czarna pedagogika” musiała wydawać się nie tyle obca, ile po prostu „niemożliwa, nie do pomyślenia”. Jeśli w dzieciństwie Leszek bał się czegoś – a, jak wspominał, był krótki okres czasu, kiedy bardzo bał się deszczu, myśląc, że nas zaleje i się potopimy – najprawdopodobniej wynikało to z jego wrażliwości i wyobraźni, ale nie ze strachu, że plaga potopu, która na ludzi spadnie, będzie karą za jego niewłaściwe zachowanie.

*

Kiedy w końcu lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia po raz pierwszy przekroczyłem gościnne progi Tamary i Leszka Kołakowskich na Hamilton Road w Oxfordzie, tuż po wejściu do gabinetu pana domu zauważyłem dwie fotografie nad biurkiem, wiszące na ścianie w nietypowym miejscu, bo bardzo wysoko, niemal pod sufitem. Na fotografiach tych, jednych z niewielu, jeśli nie jedynych zachowanych fotografiach rodziców Leszka – Jerzego Kołakowskiego i Lucyny z Pietrusiewiczów – uderzyło mnie spojrzenie obojga, ich oczy pełne blasku. Imię Lucyna pochodzi od łacińskiego lucius – świetlisty, przynoszący światło. Bez cienia fałszywej egzaltacji mógłbym powiedzieć, że twarze tych młodych, przystojnych ludzi promieniowały światłem, jakie swoje źródło miewa zwykle w głębi życia duchowego prowadzonego szczególnie intensywnie.

*

Jerzy i Lucyna poznali się w czasie studiów na Uniwersytecie Warszawskim; po ślubie zamieszkali w Radomiu, gdzie ojciec Lucyny, Konstanty, doświadczony nauczyciel, pracował jako kierownik jednej z miejscowych szkół powszechnych. Lucyna Pietrusiewicz, która z powodu choroby nie obroniła pracy magisterskiej na polonistyce, także pracowała krótko jako nauczycielka.

Jerzy Kołakowski był racjonalistą i sceptykiem, odrzucał dogmaty w tradycji religijnej, popierał laicyzację życia społecznego. Z Lucyną połączył go jednak ślub kościelny, bo w dwudziestoleciu międzywojennym tylko taki związek mógł być w Polsce prawnie usankcjonowany. Ceremonia ślubna odbyła się drugiego lipca tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego roku w katedrze radomskiej pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny. Jedyne dziecko małżonków urodziło się z górą dwa lata później.

Rodzice wybrali dla syna imię czysto polskie, nadawane niegdyś książętom piastowskim. Ale swojego imienia Leszek nie otrzymał na chrzcie świętym, bo – ochrzczony nie został. W radomskim Urzędzie Stanu Cywilnego wpisano chłopca do specjalnej księgi urodzeń bezwyznaniowców, gdzie znajdowały się jeszcze tylko trzy nazwiska, w tym jedno należące do ciotecznego brata Leszka, Mirosława Kluźniaka.

„Mój ojciec – wyjaśniać będzie po latach Kołakowski – uważał, że chrzest dzieci jest niewłaściwy. Miał pod tym względem przekonania podobne jak anabaptyści. Człowiek może się ochrzcić, kiedy jest już starszy, z własnej woli”. Ta decyzja rodziców Leszka przysporzyć musiała zmartwień jego babci ze strony matki, Emilii z Kosińskich, wierzącej i praktykującej katoliczki, „osoby bardzo pobożnej”, nic jednak nie wiadomo, aby w rodzinie doszło z tego powodu do poważniejszego konfliktu.

Chrzest jako pierwszy z sakramentów wtajemniczenia chrześcijańskiego, przynoszący oczyszczenie z grzechów, bardzo wcześnie zaczął Kołakowskiego intrygować; jego dociekliwe pytania, jak można jednym gestem zmazać wszystkie winy, sprawiały kłopot wykształconym rozmówcom.

*

Opowiadając pod koniec życia o kilku swoich fotografiach, na których jest dwulatkiem, Kołakowski wyzna, że na jednej z nich napisał: „teraz jeszcze mam optymistyczny pogląd na świat”. Optymizmu szybko się jednak wyzbył; już w czasie, z którego pochodzą jego pierwsze wyrywkowe wspomnienia, odnosił nieodparte wrażenie, że „świat jest smutny”.

W jednym z późnych wywiadów Kołakowski powie, że jedyny sposób na szczęście, jaki ludzkość w swoich dziejach wymyśliła, to być dzieckiem poniżej lat pięciu, „w rodzinie, w której to dziecko jest kochane i nic złego się nie dzieje”. Sam nie mógł z takiego sposobu skorzystać. Kiedy miał trzy lata, w kochającej go rodzinie, „zło się stało”. Jedenastego grudnia tysiąc dziewięćset trzydziestego roku, nie dożywszy trzydziestki, matka Leszka umarła na raka nerki. Jej choroba i śmierć były dla Kołakowskiego tematem tabu, nigdy nie próbował o tym mówić publicznie, trudno zatem snuć domysły, jak mocne piętno wczesna strata matki wycisnęła na jego życiu i jak wpłynąć mogła na postrzeganie przezeń świata.

Wielu psychologów i psychoterapeutów, między innymi Judith Viorst, autorka głośnej książki „To, co musimy utracić”, odejście matki w pierwszych latach życia dziecka porównuje do stale się jątrzącej rany, która sprawia niewyobrażalny ból. „Proces gojenia jest trudny i długotrwały. Bywa tak, że rana, chociaż nie jest śmiertelna, pozostaje już na zawsze”. Jednak zdaniem Viorst utrata bezpieczeństwa, jakie zapewnia matka, otwiera niekiedy przed dziećmi szersze perspektywy, przyspiesza ich dojrzałość, daje pełniejszą wiedzę o życiu.

Powtórzę: niesprawdzalnych domysłów nie należy w tej kwestii wysnuwać, można co najwyżej zauważyć, że w pismach Kołakowskiego nie brakuje dowodów na to, iż miał on w sobie bolesną czujność na zjawisko śmierci, czujność obudzoną bardzo wcześnie i nigdy do końca nieuśpioną.

„Niezliczoną ilość rozmów i rozważań na temat śmierci mógłbym przytoczyć z naszej znajomości” – napisze, wspominając Tadeusza Krońskiego, jednego z najbliższych swych przyjaciół, który umarł, ledwo przekroczywszy pięćdziesiątkę. „Śmierć była dla niego czymś bez końca przemyśliwanym, przedmiotem zaciekawienia pełnego zgrozy i stale czymś, co woła o sprzeciw, czymś przeciwnym naturze”. Czymś, co pojawia się jako „abstrakcyjnie uświadomione, dziwaczne okrucieństwo przyrody, absurd równie niemożliwy, jak niewątpliwy”.

W pełnej „dziwacznego okrucieństwa” scenie, jaką często sobie Kołakowski przypominał, pojawia się matka jego szkolnego kolegi, zmarłego nieoczekiwanie Maniusia Cimiengo. Przez długi czas codziennie „stawała ona przed szkołą, gdy dzieci wychodziły z lekcji, jak gdyby rozpaczliwie licząc na to, że jej synek też się tam pojawi”.

„O umieraniu i o umarłych”, „O rzeczy przemijaniu i o dziwności świata, i o losie niedobrym” to dwie z pięciu części antologii poetyckiej „128 bardzo ładnych wierszy…”, którą Kołakowski ułoży, „kierując się prywatnym upodobaniem”. Zamieści w niej wiersz Jerzego Ficowskiego „Jutro znów przyjdę” dedykowany „śp. Matce mojej – na zawsze obecnej”. Oto jego fragment:

nie miałaś czasu
ani na lekarstwo
czas był już obok
ledwo nim zdążyłaś
opatrzeć nas
wziąłem po tobie
tę trochę powietrza
swoim oddycham
twoim westchnę tylko

*

Jedną z nielicznych zachowanych przez rodzinę fotografii zrobionych Leszkowi rok, może półtora roku po śmierci jego matki trudno dziś oglądać bez wzruszenia. W miejskim parku, mając za plecami bezlistne drzewa, na wąskiej drewnianej ławeczce stoi smutny chłopiec w berecie, w zapinanym na duże guziki paltociku i w przydługich rajtuzach. Patrzy przed siebie, wprost w aparat i najpewniej zachęcany do tego przez osobę, która zaraz go sfotografuje, z widocznym wysiłkiem stara się uśmiechnąć…

Tekst stanowi rozdział pierwszy biografii „Kołakowski. Czytanie świata”, która ukaże się nakładem wydawnictwa Znak. Pominięte zostały przypisy.