GADANIE: 26 godzin
W „Too Old To Die Young” Nicolas Winding Refn wchodzi w buty teoretyka filmowego czasu; zwalnia narrację w kierunku arthouse’owej kontemplacji, używa czasu w sposób jak na amerykański serial zupełnie pionierski
Tak jak w zeszłym roku, lato przywlekło ze sobą koszmary ze skłonnością do dygresji i spowalniania czasu.
„Too Old To Die Young”, najnowsze, liczące dziesięć odcinków i prawie trzynaście godzin opus Nicolasa Windinga Refna, to czarny kryminał bez czerni: kadry powleka mięciutka neonowa poświata, instagramowa pleśń, wszystko dzieje się w welwetowych granatach, fioletach, zieleniach, miodach. Krew jest różowa. Refn inaczej widzi kolory, ale jego palety barw różnią się od siebie. Tu dokręca je jeszcze mocniej niż w swoich poprzednich amerykańskich filmach. Instafiltry w sekwencjach nocnych podnoszą wilgotność powietrza; w sekwencjach dziennych razi złote światło. Trochę chłodu znaleźć można w wyłożonych marmurami i złotem hacjendach, ale większość akcji rozgrywa się w gorących, nieprzyjaznych przestrzeniach, głównie w Los Angeles. Refn kontempluje jego dziwnie płaski, rozgrzany krajobraz, gdzie w górę rosną jedynie palmy, świat, w którym nie sposób odróżnić centrum miasta od wylotówki na pustynię. Już o świcie na trzecim, czwartym planie suną po autostradzie sznury samochodów. To wroga człowiekowi planeta, bardziej obca niż dziwna. Snują się po niej albo antypatyczne, albo skrajnie wycofane postaci: 30-letni policjant, po zmroku zabójca; syn zamordowanej królowej meksykańskiego kartelu; były agent FBI, tropiciel pedofili; anielica zemsty.
Łatwo wyśmiać ten serial jako manieryczny antytasiemiec, i moje pierwotne zamysły wobec niego były właśnie takie; w końcu Refn to facet, który ma własnego hashtaga, i aż prosi się, aby się z niego nabijać. (Kiedy piszę „ma hashtaga”, mam na myśli fakt, że przed każdym odcinkiem na ekranie wyświetla się wielkie kolorowe „#byNWR”. Zostaliście państwo ostrzeżeni). Ale im dłużej oglądałam „Too Old To Die Youg”, tym mniej mi było do śmiechu. Rzecz w tym, że to, co Refn próbuje tutaj robić, jest więcej niż interesujące; jest „konieczne”. Obok jałowej paplaniny o robieniu „13-godzinnego filmu”, bo „telewizja to wiadomości i reality shows”, #NWR (człowiek wielu sprzeczności) słusznie krąży wokół pytania o artystyczny potencjał nowych modeli dystrybucyjnych, takich jak udostępnianie wszystkich odcinków serialu w jednym rzucie. Po sześciu latach spędzonych na przegadywaniu swojej opinii, że najlepsze seriale Netflixa i Amazona są tak bardzo zakorzenione formalnie w tradycyjnej emisji z tygodnia na tydzień, że byłyby jeszcze lepsze, gdyby emitować je w staroświeckim trybie – czuję się, o ironio, wymarzonym targetem Refna.
W „Too Old To Die Young” Duńczyk wchodzi w buty teoretyka filmowego czasu; zwalnia narrację w kierunku arthouse’owej kontemplacji, używa czasu w sposób jak na amerykański serial zupełnie pionierski. Wie, że jest on najważniejszym wymiarem opowieści w odcinkach – główna praca na percepcji widza odbywa się tu przez radykalne spowolnienie, wysychanie fabuły w przemocowo statycznych obrazach, zagapienie w obsesyjnie wystudiowane kadry; odcinki mają różną długość, od stu do trzydziestu minut finałowej cody. Tym więc dziwniejsze, że wbrew deklaracjom reżysera, jakoby „Too Old To Die Young” powstało z myślą o potencjalnie niechronologicznym oglądaniu (na festiwalu w Cannes zaprezentowano manifestacyjnie odcinki czwarty i piąty), całość jest ułożona bardzo tradycyjnie. Akcja rozwija się konsekwentnie od pojedynczego mordu po masakrę ustanawiającą nowy porządek świata; nie bardzo widzę tu miejsce na jakieś bardziej alternatywne praktyki oglądania. A przecież od lat wypatruję serialu bez numerowanych odcinków, który twórczo wykorzystałby praktykę obdarowywania widzów sezonowymi paczkami na raz. Platformy streamingowe, teoretycznie wyzwalając widzów i narracje spod czasowego reżimu ramówki, nakłaniają przecież do oglądania od odcinka pierwszego; marzy mi się więc opowieść zrobiona w kontrze do linearnej logiki streamingu. „Too Old To Die Young” nie jest, wbrew deklaracjom Nicolasa Windinga Refna, taką opowieścią. Jest niespełnioną obietnicą.
I tu chyba tkwi sedno problemu – w gestach odważnych, ale pysznych, bo pustych. Ma to być opowieść o zemście, schyłku męskości i nadejściu świata kobiet; Refn bardzo ładnie opowiada, jaką inspiracją jest dla niego nastoletnia córka i że w ogóle kręci filmy dla nastolatków. Ale na ekranie tego nie widać; wszystko lepi się od obleśnej, narcystycznej mizandrii, w której każdy obraz alternatywy wobec niekończącego się piekła przemocy wobec kobiet i dzieci jest przeestetyzowaną, właściwie seksistowską kliszą. Podczas wyczerpujących sekwencji męskiego milczenia, próbując znaleźć jakiś punkt zaczepienia, myślałam o serialach, które Refn z pewnością oglądał i których „Too Old To Die Young” nosi wyraźne ślady – jak powrót do „Twin Peaks” odarty z dziwności i „Fargo” bez życzliwości.
Paradoksalnie to manieryczna pleśń porastająca kadry jest w tej opowieści najbardziej pociągająca – najbardziej organiczna, żywa. Dobry noir potrzebuje takiego zepsucia, tak jak kino zemsty potrzebuje uczuć. Najlepsze filmy o krwawej zemście są zbudowane jak melodramat: łączą intymne z politycznym, systemowym, opowiadają o społecznej niesprawiedliwości zinternalizowanej w konkretnych ciałach. Taka jest „Jessica Jones”, której trzynaście godzin trzeciego i finałowego sezonu debiutowało tego samego dnia co „Too Old To Die Young”, trochę bliźniaczo, trochę na zasadzie przeciwieństw – płciowych, geograficznych, estetycznych (jaskrawe Los Angeles kontra obskurny Nowy Jork). Główne odwrócenie polega jednak na tym, że mizantropia „Jessiki Jones” nie da się zamknąć w ładnym obrazku.
Serial pracuje na dwóch amerykańskich mitach, czarnym kryminale i pulpie superbohaterskiej, przy czym ten pierwszy podporządkowuje sobie drugi, wykorzystując go jako rezerwuar poręcznych metafor; supermoce nigdy nie są bardziej widowiskowe niż trochę nadludzka siła, trochę nadludzka zdolność manipulacji. Był czas, kiedy ta surowizna wywoływała krytyczną ekstazę (była to też pierwsza ekranizacja marvelowych komiksów z kobietą w roli głównej i tytułowej). Ale z czasem Jones ze swoją agencją detektywistyczną i bourbonem popijanym jak soczek osunęła się w cień: bycie częścią wielkiej franczyzy nie pomagało, Marvel ogłosił koniec współpracy z Netfliksem, do tego sezon drugi zarówno recenzenci, jak i fani przyjęli niechętnie. (Niesłusznie). Sezon trzeci przemknął niezauważony i niedoceniony, a szkoda; całość, czasem niespójna, nadmiarowa, ciężka, układa się dziś w porażającą trylogię kobiecego gniewu, koncentrując się na trzech wielkich tematach z niemal mityczną intensywnością. Kolejne odsłony, podbijając emocjonalną i etyczną stawkę, mogłyby nosić tytuły: „Mężczyzna”, „Matka”, „Przyjaciółka”. I nie jest to opowieść o nadziei.
Galeria postaci kobiecych nie budzi łatwych sympatii, nie jest w żadnym razie cool. Linie identyfikacji z widz(k)ami przebiegają po łatwo [może usuńmy?] paprzących się ranach i najgorszym syfie w głowach, najgorszych, zawstydzających odruchach. Jest sama Jessica, sarkastyczna, wyobcowana, znieczulona wiecznym kacem; jej przybrana siostra Trish, niegdyś dziecięca gwiazda telewizyjna, z całym bagażem związanych z tym potworności; ich brutalne matki; jest też nieprzyzwoicie zamożna adwokatka Jeri Hogarth, która do kancelarii na Manhattanie trafiła z prowincjonalnej przyczepy i korzysta ze zdobytej władzy na bardzo męską modłę. Wszystkie doświadczają przemocy i przemoc zadają, i etyczna dramaturgia serialu polega na negocjowaniu z tą przemocą, przenikającymi się rolami – ofiar, mścicielek, dręczycielek.
Nie przychodzi mi do głowy drugi serial równie gęsto uszyty z kobiecego gniewu, a może nawet „gniewów”. Gniew, cały kosmos emocji i intensywności, może być siłą emancypacyjną i terapeutyczną i przez jakiś czas – konkretnie sezon pierwszy poświęcony Mężczyźnie – wydaje się, że o tym to będzie opowieść. Ale nie, złość nie wyczerpuje się w katharsis, rozchodzi się dalej, jak wirus, zagarnia kolejne pola egzystencji. To codzienna, wyczerpująca drażliwość i zew autoagresji, zniecierpliwienie, komunikacyjne zatory. Bohaterki „Jessiki Jones” są wiecznie nabuzowane i przemęczone. To depresyjny serial, bo racje nie mają tu znaczenia. Jessica i jej siostra Trish mają serca po dobrej stronie. Ale słuszny gniew także odkłada się w ciele.
Popularna opinia głosi, że w swej drugiej i trzeciej odsłonie serial osiada na fabularnych mieliznach, buduje zbędne kryminalne intrygi, rozgałęzia się w niepohamowany sposób, dręczy, zanudza. (Podpisuję się pod nią połowicznie; trzeci sezon obejrzałam na trwającym niecałą dobę narracyjnym haju). Ale może taka recepcja jest jakimś symptomem; jak długo można znosić opowieść o bezsilności wobec zła, które jest totalne i wszechogarniające? Na naszych oczach przez kilkanaście godzin rozpada się sam mit superbohaterski: wyłazi spod niego, wyrastająca z prawidłowego rozpoznania, chorobliwa reakcja jednostki na brutalność i niewydolność amerykańskiego systemu sprawiedliwości. I ta jednostka, i diagnoza narodowej mitologii muszą jednak zostać finalnie pogruchotane i „Jessica Jones” kończy się brutalnie umoralniającym gestem, odwraca plecami od swoich bohaterek. Tylko opowieści w odcinkach mogą dopuścić się zdrady tych rozmiarów, ale może ta zdradziecka odmowa empatii, niby niespójna z resztą opowieści, jest ostatnim akordem pesymizmu, pęknięciem przesłaniającym to, czego nie można opowiedzieć do końca.