Jeszcze 3 minuty czytania

Klara Cykorz

GADANIE: 26 godzin

Klara Cykorz

Klara Cykorz

W „Too Old To Die Young” Nicolas Winding Refn wchodzi w buty teoretyka filmowego czasu; zwalnia narrację w kierunku arthouse’owej kontemplacji, używa czasu w sposób jak na amerykański serial zupełnie pionierski

Tak jak w zeszłym roku, lato przywlekło ze sobą koszmary ze skłonnością do dygresji i spowalniania czasu.

„Too Old To Die Young”, najnowsze, liczące dziesięć odcinków i prawie trzynaście godzin opus Nicolasa Windinga Refna, to czarny kryminał bez czerni: kadry powleka mięciutka neonowa poświata, instagramowa pleśń, wszystko dzieje się w welwetowych granatach, fioletach, zieleniach, miodach. Krew jest różowa. Refn inaczej widzi kolory, ale jego palety barw różnią się od siebie. Tu dokręca je jeszcze mocniej niż w swoich poprzednich amerykańskich filmach. Instafiltry w sekwencjach nocnych podnoszą wilgotność powietrza; w sekwencjach dziennych razi złote światło. Trochę chłodu znaleźć można w wyłożonych marmurami i złotem hacjendach, ale większość akcji rozgrywa się w gorących, nieprzyjaznych przestrzeniach, głównie w Los Angeles. Refn kontempluje jego dziwnie płaski, rozgrzany krajobraz, gdzie w górę rosną jedynie palmy, świat, w którym nie sposób odróżnić centrum miasta od wylotówki na pustynię. Już o świcie na trzecim, czwartym planie suną po autostradzie sznury samochodów. To wroga człowiekowi planeta, bardziej obca niż dziwna. Snują się po niej albo antypatyczne, albo skrajnie wycofane postaci: 30-letni policjant, po zmroku zabójca; syn zamordowanej królowej meksykańskiego kartelu; były agent FBI, tropiciel pedofili; anielica zemsty.

Łatwo wyśmiać ten serial jako manieryczny antytasiemiec, i moje pierwotne zamysły wobec niego były właśnie takie; w końcu Refn to facet, który ma własnego hashtaga, i aż prosi się, aby się z niego nabijać. (Kiedy piszę „ma hashtaga”, mam na myśli fakt, że przed każdym odcinkiem na ekranie wyświetla się wielkie kolorowe „#byNWR”. Zostaliście państwo ostrzeżeni). Ale im dłużej oglądałam „Too Old To Die Youg”, tym mniej mi było do śmiechu. Rzecz w tym, że to, co Refn próbuje tutaj robić, jest więcej niż interesujące; jest „konieczne”. Obok jałowej paplaniny o robieniu „13-godzinnego filmu”, bo „telewizja to wiadomości i reality shows”, #NWR (człowiek wielu sprzeczności) słusznie krąży wokół pytania o artystyczny potencjał nowych modeli dystrybucyjnych, takich jak udostępnianie wszystkich odcinków serialu w jednym rzucie. Po sześciu latach spędzonych na przegadywaniu swojej opinii, że najlepsze seriale Netflixa i Amazona są tak bardzo zakorzenione formalnie w tradycyjnej emisji z tygodnia na tydzień, że byłyby jeszcze lepsze, gdyby emitować je w staroświeckim trybie – czuję się, o ironio, wymarzonym targetem Refna.

W „Too Old To Die Young” Duńczyk wchodzi w buty teoretyka filmowego czasu; zwalnia narrację w kierunku arthouse’owej kontemplacji, używa czasu w sposób jak na amerykański serial zupełnie pionierski. Wie, że jest on najważniejszym wymiarem opowieści w odcinkach – główna praca na percepcji widza odbywa się tu przez radykalne spowolnienie, wysychanie fabuły w przemocowo statycznych obrazach, zagapienie w obsesyjnie wystudiowane kadry; odcinki mają różną długość, od stu do trzydziestu minut finałowej cody. Tym więc dziwniejsze, że wbrew deklaracjom reżysera, jakoby „Too Old To Die Young” powstało z myślą o potencjalnie niechronologicznym oglądaniu (na festiwalu w Cannes zaprezentowano manifestacyjnie odcinki czwarty i piąty), całość jest ułożona bardzo tradycyjnie. Akcja rozwija się konsekwentnie od pojedynczego mordu po masakrę ustanawiającą nowy porządek świata; nie bardzo widzę tu miejsce na jakieś bardziej alternatywne praktyki oglądania. A przecież od lat wypatruję serialu bez numerowanych odcinków, który twórczo wykorzystałby praktykę obdarowywania widzów sezonowymi paczkami na raz. Platformy streamingowe, teoretycznie wyzwalając widzów i narracje spod czasowego reżimu ramówki, nakłaniają przecież do oglądania od odcinka pierwszego; marzy mi się więc opowieść zrobiona w kontrze do linearnej logiki streamingu. „Too Old To Die Young” nie jest, wbrew deklaracjom Nicolasa Windinga Refna, taką opowieścią. Jest niespełnioną obietnicą.

„Too Old To Die Young” „Too Old To Die Young”

I tu chyba tkwi sedno problemu – w gestach odważnych, ale pysznych, bo pustych. Ma to być opowieść o zemście, schyłku męskości i nadejściu świata kobiet; Refn bardzo ładnie opowiada, jaką inspiracją jest dla niego nastoletnia córka i że w ogóle kręci filmy dla nastolatków. Ale na ekranie tego nie widać; wszystko lepi się od obleśnej, narcystycznej mizandrii, w której każdy obraz alternatywy wobec niekończącego się piekła przemocy wobec kobiet i dzieci jest przeestetyzowaną, właściwie seksistowską kliszą. Podczas wyczerpujących sekwencji męskiego milczenia, próbując znaleźć jakiś punkt zaczepienia, myślałam o serialach, które Refn z pewnością oglądał i których „Too Old To Die Young” nosi wyraźne ślady – jak powrót do „Twin Peaks” odarty z dziwności i „Fargo” bez życzliwości.

Paradoksalnie to manieryczna pleśń porastająca kadry jest w tej opowieści najbardziej pociągająca – najbardziej organiczna, żywa. Dobry noir potrzebuje takiego zepsucia, tak jak kino zemsty potrzebuje uczuć. Najlepsze filmy o krwawej zemście są zbudowane jak melodramat: łączą intymne z politycznym, systemowym, opowiadają o społecznej niesprawiedliwości zinternalizowanej w konkretnych ciałach. Taka jest „Jessica Jones”, której trzynaście godzin trzeciego i finałowego sezonu debiutowało tego samego dnia co „Too Old To Die Young”, trochę bliźniaczo, trochę na zasadzie przeciwieństw – płciowych, geograficznych, estetycznych (jaskrawe Los Angeles kontra obskurny Nowy Jork). Główne odwrócenie polega jednak na tym, że mizantropia „Jessiki Jones” nie da się zamknąć w ładnym obrazku.

Serial pracuje na dwóch amerykańskich mitach, czarnym kryminale i pulpie superbohaterskiej, przy czym ten pierwszy podporządkowuje sobie drugi, wykorzystując go jako rezerwuar poręcznych metafor; supermoce nigdy nie są bardziej widowiskowe niż trochę nadludzka siła, trochę nadludzka zdolność manipulacji. Był czas, kiedy ta surowizna wywoływała krytyczną ekstazę (była to też pierwsza ekranizacja marvelowych komiksów z kobietą w roli głównej i tytułowej). Ale z czasem Jones ze swoją agencją detektywistyczną i bourbonem popijanym jak soczek osunęła się w cień: bycie częścią wielkiej franczyzy nie pomagało, Marvel ogłosił koniec współpracy z Netfliksem, do tego sezon drugi zarówno recenzenci, jak i fani przyjęli niechętnie. (Niesłusznie). Sezon trzeci przemknął niezauważony i niedoceniony, a szkoda; całość, czasem niespójna, nadmiarowa, ciężka, układa się dziś w porażającą trylogię kobiecego gniewu, koncentrując się na trzech wielkich tematach z niemal mityczną intensywnością. Kolejne odsłony, podbijając emocjonalną i etyczną stawkę, mogłyby nosić tytuły: „Mężczyzna”, „Matka”, „Przyjaciółka”. I nie jest to opowieść o nadziei.

Galeria postaci kobiecych nie budzi łatwych sympatii, nie jest w żadnym razie cool. Linie identyfikacji z widz(k)ami przebiegają po łatwo [może usuńmy?] paprzących się ranach i najgorszym syfie w głowach, najgorszych, zawstydzających odruchach. Jest sama Jessica, sarkastyczna, wyobcowana, znieczulona wiecznym kacem; jej przybrana siostra Trish, niegdyś dziecięca gwiazda telewizyjna, z całym bagażem związanych z tym potworności; ich brutalne matki; jest też nieprzyzwoicie zamożna adwokatka Jeri Hogarth, która do kancelarii na Manhattanie trafiła z prowincjonalnej przyczepy i korzysta ze zdobytej władzy na bardzo męską modłę. Wszystkie doświadczają przemocy i przemoc zadają, i etyczna dramaturgia serialu polega na negocjowaniu z tą przemocą, przenikającymi się rolami – ofiar, mścicielek, dręczycielek.

„Jessica Jones”„Jessica Jones”

Nie przychodzi mi do głowy drugi serial równie gęsto uszyty z kobiecego gniewu, a może nawet „gniewów”. Gniew, cały kosmos emocji i intensywności, może być siłą emancypacyjną i terapeutyczną i przez jakiś czas – konkretnie sezon pierwszy poświęcony Mężczyźnie – wydaje się, że o tym to będzie opowieść. Ale nie, złość nie wyczerpuje się w katharsis, rozchodzi się dalej, jak wirus, zagarnia kolejne pola egzystencji. To codzienna, wyczerpująca drażliwość i zew autoagresji, zniecierpliwienie, komunikacyjne zatory. Bohaterki „Jessiki Jones” są wiecznie nabuzowane i przemęczone. To depresyjny serial, bo racje nie mają tu znaczenia. Jessica i jej siostra Trish mają serca po dobrej stronie. Ale słuszny gniew także odkłada się w ciele.

Popularna opinia głosi, że w swej drugiej i trzeciej odsłonie serial osiada na fabularnych mieliznach, buduje zbędne kryminalne intrygi, rozgałęzia się w niepohamowany sposób, dręczy, zanudza. (Podpisuję się pod nią połowicznie; trzeci sezon obejrzałam na trwającym niecałą dobę narracyjnym haju). Ale może taka recepcja jest jakimś symptomem; jak długo można znosić opowieść o bezsilności wobec zła, które jest totalne i wszechogarniające? Na naszych oczach przez kilkanaście godzin rozpada się sam mit superbohaterski: wyłazi spod niego, wyrastająca z prawidłowego rozpoznania, chorobliwa reakcja jednostki na brutalność i niewydolność amerykańskiego systemu sprawiedliwości. I ta jednostka, i diagnoza narodowej mitologii muszą jednak zostać finalnie pogruchotane i „Jessica Jones” kończy się brutalnie umoralniającym gestem, odwraca plecami od swoich bohaterek. Tylko opowieści w odcinkach mogą dopuścić się zdrady tych rozmiarów, ale może ta zdradziecka odmowa empatii, niby niespójna z resztą opowieści, jest ostatnim akordem pesymizmu, pęknięciem przesłaniającym to, czego nie można opowiedzieć do końca.