Diagnoza porządkuje chaos

19 minut czytania

/ Literatura

Diagnoza porządkuje chaos

Rozmowa z Izabelą Morską

Przez wiele lat czułam się zdecydowanie lepiej jako osoba nierozpoznawalna. Anonimowość pozwala mi obserwować ludzi, zamiast być obserwowaną. Znalazłam w tym więcej swobody – mówi autorka „Absolutnej amnezji”, powracająca do pisania po wieloletniej przerwie

Jeszcze 5 minut czytania

PAULINA MAŁOCHLEB: Dlaczego wróciła pani z Kalifornii?
IZABELA MORSKA: Nad zatoką San Francisco chciałam zostać. Podobało mi się to połączenie: progresywna kultura, konserwatywne wartości, piękno natury. Jednak wielki światowy kryzys ekonomiczny zdecydował za mnie. Spowodował on zamrożenie etatów na uczelniach, nawet tych miejskich. Nie mogłam w ogóle znaleźć pracy, chociaż tak ciężko pracowałam nad dyplomem. W tym samym czasie otworzyło się dla mnie okienko na Uniwersytecie Gdańskim. Powrót odpowiadał mi również dlatego, że moja mama była coraz starsza.

Opiekowała sią nią pani?
Niedługo trwała ta opieka. Moja matka była bardzo niezależną osobą. Mieszkała sama na wsi. Skończyło się na tym, że w czasie ostrej zimy 2009/2010 roku musiałam ją wyciągnąć z domu zasypanego śniegiem. Wtedy okazało się, że jest już poważnie chora. „Znikanie” jest podszyte tęsknotą za relacją, którą udało nam się stworzyć, a której nie mogłyśmy kontynuować z powodu jej śmierci.

W „Znikaniu” śmierć matki dodaje chorobie dramatyczną perspektywę.
Bohaterka tej opowieści, zapadając na zdrowiu, obawia się, że jej historia będzie powtórką z historii matki. Boi się, że trafi do tego samego szpitala, odwiozą ją tam ci sami ratownicy lub że zamarznie zimą. „Znikanie” w pewnym stopniu jest epitafium, odtworzeniem tamtej bezsilności, zapisem żalu i żałoby. Ale na przykład teraz widzę, że moja relacja z matką wciąż się rozwija. Nic tu się nie musi kończyć. Jest to romans przedłużony w czasie.

IZABELA MORSKA

Pisarka, autorka powieści „Znikanie”. Pod nazwiskiem Izabela Filipiak opublikowała jedne z najważniejszych tekstów lat 90.: „Śmierć i spirala”, „Absolutna amnezja”, „Madame Inuita”. Krytyczka, wykładowczyni akademicka.

W takim razie to optymistyczne zakończenie opowieści o pokoleniu córek zdradzonych przez matki.
Ta historia zdrady ciągnie się przez pokolenia: moja mama miała żal do swojej matki za to, że ją zawiodła w kluczowych momentach. To też kwestia pokolenia wojennego. Moi rodzice wychowywali się podczas wojny i byli wtedy w trudnym, nastoletnim wieku, gdy człowiek dużo rejestruje z rzeczywistości, choć nie jest na tyle dorosły, aby działać. Dla mojej matki formatywnym doświadczeniem było przesiedlenie. Nauczyła się nie przywiązywać do tego, co kocha. Bo jak kochamy, to tracimy.

Wiek zmienił pani nastawienie? Zniwelował żal do matki?
Jej choroba i mój powrót sprawiły, że nastoletnie poczucie zdrady zamieniło się w poczucie obowiązku. Wiedziałam, że w końcu to ja muszę być tą osobą, która jej nie zawiedzie. Obie chciałyśmy przy tym zachować w pamięci brutalność tych narracji, którym byłyśmy poddane. Chciałam zostać jej sojuszniczką, trwać przy niej. A ona chciała mi doradzać.

Izabela Morska, „Znikanie”. Znak literanova, 520 stron, w księgarniach od 30 września 2019Izabela Morska, „Znikanie”. Znak literanova, 520 stron, w księgarniach od 30 września 2019Pani wcześniejsze książki, z lat 90., opierają się na feministycznych lękach i obsesjach. Jak zmieniła się u pani energia pisarska?
Ledwo wyzdrowiałam, a już pod koniec 2013 roku zaczęła się „wojna z gender”. Dodam, iż naprawdę niczego bardziej nie pragnę niż tego, żeby w tym kraju skończyły się wrzaski, żeby można się było skupić na pracy. Wróciłam więc do pisania habilitacji. Zarazem jednak owładnęło mną wielkie pragnienie, żeby odpowiedzieć na te diagnozy, o które nie prosili moi przyjaciele, a jednak je dostali w liście pasterskim episkopatu Polski z grudnia 2013 roku. I tak napisałam dwie sztuki, których bohaterami są księża. Nie ma w nich jednak nienawiści ani parodii, bo znajduję dużo punktów wspólnych z takim biskupem Wesołowskim.

Jakie to punkty wspólne?
Hm, no może nie z Wesołowskim. W „Znikaniu” pojawia się zakonnica, też czekająca w kolejce pod gabinetem, która wyczuwa w mojej bohaterce, tak to przynajmniej jest sugerowane, „powściągliwość i ogładę, cierpliwość i zaniechanie”. Takim więc raczej byłabym księdzem, niższym rangą, skromnym i pracowitym, który patrzy w oszołomieniu, jak jego przełożony, proboszcz czy biskup, nie ma już żadnych zahamowań, popada w narcystyczno-egocentryczną skrajność, która pewnie nam wszystkim grozi, o ile zabraknie nam samoogranicznika albo kogoś, kto powie: „Dość, już wystarczy”.

Jak powstawała ta książka?
W dwóch rzutach. Jej pierwsza wersja miała być zwycięską narracją. Pacjentka walczyła i wygrała. Jakoś nie byłam w stanie tego dłużej pisać, a kiedy zajrzałam do tych niby gotowych rozdziałów po kilku latach, to okazały się okropnie nudne. We współczesnych opowieściach o chorobie – będących obszarem badań humanistyki medycznej – najlepiej sprawdzają się narracje poszukujące, będące trochę powieścią drogi, trochę historią o dochodzeniu do prawdy, czy nawet na wpół powieścią detektywistyczną, na wpół traktatem. Lecz u ich podstaw, oczywiście, leży dziennik.

Pierwsza wersja powstawała po angielsku?
Tak, dyktowałam ją do komputera, bo nie było mowy o pisaniu. Wcześniej chciałam być przecież pisarką ponadnarodową, po to wyjechałam do Kalifornii. Myślałam, że tam stworzę sobie oazę i będę pisać po angielsku.

Planowała pani robić karierę na amerykańskim rynku?
To był jeden z czynników, ale na pewno starałam się rozróżnić, co jest moim przeznaczeniem i w którym kierunku mam uczynić ruch. Kim mam być w świecie i jakie jest moje przeznaczenie? Po co wyjechałam i byłam na emigracji? To były moje zasadnicze pytania.

Czy udało się pani znaleźć na nie odpowiedzi?
Napisałam po angielsku rozprawę o motywie długu we współczesnej powieści postkolonialnej, ale już po powrocie do Polski. Do planu dopisałam poprawkę, że to w Gdańsku stworzę sobie oazę. Już miało być dobrze, aż tu wstrzeliła się choroba. Zaczęły się odwiedziny w klinikach, u specjalistów, w końcu w szpitalach. Ale już latem 2012 dostrzegłam ich potencjał narracyjny. Starałam się więc notować na bieżąco. To znaczy program komputerowy notował za mnie.

A kiedy zdecydowała się pani znowu pisać po polsku?
Po napisaniu habilitacji dostałam urlop naukowy. Napisałam więc jeden czy dwa projekty badawcze i czekając na wynik konkursu, zaczęłam tworzyć różne rzeczy. Wróciłam do wcześniej nieskończonej powieści. Ale niezbyt dobrze to wyszło. Ten moment poczucia klęski musiał sprawić, że nagle przypomniałam sobie: mam ten dziennik. Zapisałam się na warsztaty twórczego pisania Marty Abramowicz. Spodziewałam się, że ich nastawienie będzie reportażowe, creative non-fiction. Chciałam być tylko jedną z anonimowych uczestniczek. Posłusznie wykonywałam więc ćwiczenia, z tym że po trzech miesiącach miałam już rozpisane na nowo trzy rozdziały. Miały własną energię i była w nich czułość. Uznałam więc, że jedyne, co mi z życia zostało, to intymna relacja z językiem polskim. I że nikomu nic do tego, jeśli w niej jest mi dobrze, więc w tej pierwotnej intymności już zamieszkam. Tak powstała książka.

Zamierza pani zostać w Polsce?
Mam w piwnicy kartony, gotowe do pakowania, gdyby pojawiła się taka potrzeba.

Przed wyjazdem z Polski zrobiła pani karierę jako pisarka. „Absolutna amnezja” ukształtowała myślenie feministyczne dwóch pokoleń kobiet, pisała pani felietony, miała rozpoznawalne, głośne nazwisko. A dzisiaj zapisuje się pani anonimowo na warsztaty pisania, pod zmienionym nazwiskiem wydaje powieść.
Młodzi czytelnicy, ci wstępujący teraz do życia literackiego, nie kojarzą moich książek z lat 90. Natomiast w okolicach roku 2003 coś już zaczęło się zmieniać. Być może moje znikanie nie do końca było dobrowolne. Mniej więcej zaraz po wydaniu „Kultury obrażonych” zdawało mi się raczej, iż takie jest życzenie, abym się usunęła i przestała ludzi irytować. Ale teraz chciałabym zrobić coś na przekór tej sugestii, temu przymusowi. Myślę, że mogę jeszcze trochę poirytować.

Jakie są korzyści z niewidzialności?
Przez wiele lat czułam się zdecydowanie lepiej jako osoba nierozpoznawalna. Anonimowość pozwala mi obserwować ludzi, zamiast być obserwowaną. Znalazłam w tym zdecydowanie więcej swobody. Przyznaję jednak, iż odrobina celebryctwa uratowała mi życie, bo niektóre lekarki znały moją twórczość. Tylko że w końcu zaczęłam mieć dość tego przymilania się o pięć minut uwagi. Doświadczyłam tego, jak to jest być zwykłą pacjentką z powikłaniami. Zredukowałam się do zera.

Ograniczanie własnej popularności, zaczynanie pod zmienionym nazwiskiem jest sprzeczne z ambicją pisarską: chodzi przecież o to, by mieć wiernych czytelników, rozpoznawalny styl i nazwisko. Pisarka i pisarz chcą istnieć w świecie.
Tak, bo muszą istnieć. Jeśli nasze istnienie zależy od tego, czy bywamy na festiwalach, to taki przyjmujemy na siebie los i taka jest praca, którą wykonujemy. Obawiam się jednak, że swoboda obserwacji zostaje zakłócona, kiedy nas bez przerwy obserwują, kiedy czujemy, że jesteśmy obiektem oglądu, a wszystko, co powiemy, staje się własnością publiczną. Przez chwilę taka sytuacja wydaje się atrakcyjna, bo dokarmiamy tym naszą próżność. Nie mogę jednak bez przerwy czuć się dobrze w związku z tym, że każde moje słowo jest puszczane w obieg i komentowane. Pamiętam ulgę, którą poczułam w Berkeley, gdzie momentalnie stałam się osobą anonimową. Bycie trochę znaną, trochę sławną wspominałam jako nieco dziwny stan. A dziś po prostu bardzo cenię pracę. Pracować bez względu na to, co dzieje się na zewnątrz, tego sobie życzę.

A czy publikacja książki dzisiaj przynosi takie reakcje jak w latach 90.? Jak pani odbiera obecne życie literackie?
Różnice są znaczące, w moim odczuciu na korzyść. Bardziej podoba mi się profesjonalizm niż wolna amerykanka sprzed trzydziestu lat. Lubię to, że rynek się usystematyzował i jest więcej imprez literackich niż w latach 90. Jest więcej nagród, które pozwalają zabłysnąć i dalej rozwijać talent lub karierę. Pojawia się więcej szans dla debiutantów. Po dużych wydawnictwach spodziewamy się poziomu, solidności, ale też stać takie wydawnictwa na odrobinę ryzyka. Do tego nie gaśnie niepojęty wręcz dla mnie entuzjazm małych wydawców, którzy promują twórczość oryginalną, niszową.

Wróćmy do „Znikania”. Powieść jest zapisem wielu kuriozalnych sytuacji, drobnych upokorzeń, nieciekawych badań.
W czasie choroby najbliższe mi było poczucie, że kręcę się w kółko, bo ileż można liczyć na to, że kolejne badanie, kolejna wizyta lekarska przybliży nas do szczęśliwego rozwiązania. Ale zarazem myślałam wtedy: o, tylko spisać tę sytuację i jest gotowa scena.

Czy pisarka może uciec od własnej choroby w literaturę, takie myślenie daje dystans?
Nie, ucieczka od choroby nie jest możliwa, kiedy ogarnia ona wszystkie rejony ciała i umysłu. Żaden rodzaj myślenia nie uwalnia od poważnej choroby. Ale pomagają dobre nawyki. Mnie na przykład bardzo pomagał nawyk słuchania audiobooków. Proszę zwrócić uwagę, jak często bohaterka „Znikania” włącza sobie kolejną nowość literacką czy klasykę z Audible, czyli wypożyczalni audiobooków. Dodam, że papierowej książki, czy nawet Kindle’a, nie miałaby wtedy siły utrzymać w dłoniach. Ale nacisnąć mały przycisk – wtedy jeszcze audiobooki ściągało się na iPoda – to wykonalne.

Pisze pani o chorobie i złej opiece medycznej w Polsce. To problem wszystkim bardzo bliski i dobrze opisany w mediach. Jak pracuje się z takim tematem, żeby wyjść poza poziom publicystyki i przerobić kolejki w poczekalniach na literaturę?
Gdy przychodzimy do szpitala, oczekujemy jedynie diagnozy, którą ma postawić lekarz. Ta diagnoza jest sama w sobie narracją, gdyż porządkuje chaos i nadaje kierunek leczeniu. Nawet niemiła diagnoza, która nie daje obietnicy uzdrowienia, też pozwala uporządkować kilka spraw. Jednakże coraz częściej wychodzimy ze szpitala z poczuciem, że na ten moment jesteśmy zdrowi, ale niebawem możemy znowu stać się chorzy. Dzieje się tak dlatego, że dzięki postępowi medycyny jednak udaje się nas poskładać, podczas gdy sto lat temu na większość chorób, które nam dziś dolegają, szybko byśmy umarli. Zarazem ten stan remisji lub chroniczności, który może trwać do końca życia, otwiera pole dla nowych narracji. Sytuację takich niedoleczonych pacjentów porównać można do sytuacji krajów postkolonialnych: muszą one stworzyć własne narracje na bazie tego, co z nich zostało. Wychodząc od Virginii Woolf i jej eseju „O chorowaniu”, powiedzieć można, że choroba wymusza wielką pracę, mobilizację nie tylko fizyczną, psychologiczną, ale też pracę świadomości, wymusza także nową autodefinicję.

Nie każda choroba wywołuje jednak takie poruszenie i nie u każdego prowadzi do fundamentalnych przemyśleń.
Niektóre choroby są jak pryzmat, pozwalają nam spojrzeć w bardziej cięty, ale i czuły sposób na rzeczywistość. A wokół bohaterki „Znikania” rozgrywa się dzisiejsza Polska, konflikty, spory, lokalna historia, polski kontekst kulturowy i niepodległościowy, ale też uwikłania we współczesność, takie jak wojna z terroryzmem. Zaczynam od obszaru, który jest czytelnikom znany i z którym łatwo się identyfikować. A kiedy już czytelnik się wciągnie, to poszerzam perspektywę lub ją zakłócam, burzę to, co zostało wstępnie ustalone, stawiam kolejne pytania.

Bohaterka, która ma pani cechy, jednak nie jest panią. To nie jest autobiografia. Jej głos jest często przesterowany, podkręcony, reakcje emocjonalne – nadmierne, przerysowane. Sytuacja choroby w „Znikaniu” podnosi temperaturę odczuć, wywołuje ostrzejszy odbiór całej rzeczywistości.
W chorobie jeszcze bardziej niż w zdrowiu mamy się trzymać na wodzy. W życiu codziennym jestem bardzo powściągliwa. Lecz w tej narracji pozwalałam sobie na przesadę, zwłaszcza w tych scenach, które były wyjątkowo trudne do napisania, gdy czułam, że ogranicza mnie wstyd. Wtedy pytałam: Czy bezsilność ma być powodem do wstydu? A jeśli nie, to za kogo się wstydzę? Okazywało się, że nie za siebie wcale, tylko najczęściej za kogoś, kto zachowuje się bezwstydnie, bo „zawiesza” – na chwilę, mam nadzieję – sumienie lub poczucie przyzwoitości.

„Znikanie” zaczyna się od mocnej metafory – pisze pani, że chorzy w Polsce przypominają ofiary obozu: ocaleje tylko ten, kto się wyróżnia, ma coś na wymianę i da radę zapłacić za rezonans magnetyczny albo inne kosztowne badanie. Nie stroni pani od tak ryzykownych figur retorycznych.
Jedyne, czego się obawiam, to czy Bożena Keff się na mnie nie obrazi. Jednak myślę, że jest to trafna metafora, bo pewne regiony noszą w sobie pamięć przeżyć historycznych, które zostały, jak pisze Andrzej Leder, bardziej prześnione niż doświadczone. Leder pisze o obscenicznej rozkoszy, jaką daje myśl, że nasze nowe futro zostało zdarte z pleców ofiary. Zuzannie Ginczance też udało się oddać tę rozkosz z przejmowania żydowskich poduszek i pierzyn w wierszu „Non omnis moriar”. Kłopot w tym, że obsceniczna rozkosz ma ograniczony czas trwania. Po niej przychodzi wstyd, zakłopotany śmiech, w końcu wyparcie. A to, co wyparte, jak uczą Freud z Lacanem, powraca, choć niekoniecznie zwielokrotnione. Częściej jako echo, garść rozrzuconych tropów i narracji. A zatem system medyczny, który przez ostatnich trzydzieści lat stworzyły poszczególne ekipy u władzy, jest echem takiego Auschwitz, jakie pokazuje literatura w opowieściach Primo Leviego i Tadeusza Borowskiego. Reprodukowany jest system, w którym da się przeżyć, jeśli umiemy kombinować, handlować, wymieniać. Mamy być jak ten opowieściowy Tadek, który tu coś z kimś wymieni, tam miło pogada, ogarnie wzrokiem brutalnie zabijanych ludzi, bo akurat idzie sobie na jajecznicę. Powstał system skorumpowany, w którym przeżywają niekoniecznie ci szlachetni i dobrzy, lecz raczej ci, którzy kierują się sprytem, uporem, wolą przetrwania, oraz ci, którzy mają coś na wymianę, potrafią łatwo nawiązywać znajomości lub mają swojego adwokata, kogoś, kto w ich obronie przemawia i poświęca czas, żeby ich chronić. Wędrując przez szpitalne korytarze, czułam niekiedy, że Auschwitz jest tam echem, które krzyczy, że kiedy już ci zabraknie pieniędzy, to po prostu zginiesz. Bo na przykład rezonans magnetyczny nie zostanie zrobiony we właściwym czasie. Dodam, iż mam na myśli Auschwitz I, czyli obóz pracy, Oświęcim, ale już nie Auschwitz II, Birkenau, w którym giniesz, nawet gdy masz pieniądze. Nie mam na myśli miejsca masowej eksterminacji. To ważne rozróżnienie. Moje porównanie nie idzie aż tak daleko.

„Znikanie” opowiada także o chorobie społecznej, homofobii i ostrych dyskryminacyjnych akcjach ulicznych. Cały ten wątek obraca się wokół dwóch czasowników: przypierdolić (suweren chce przeciwnikowi) i wypierdalać (powinni ci inni, homo).
Pisałam część trzecią „Znikania” latem 2018 roku, gdy jak co roku maszerowała przez Polskę parada przykrości i niechęci do tęczowych flag. No i proszę zobaczyć, jak te słowa stały się profetyczne. Brzmią coraz bardziej złowieszczo, zwłaszcza po Marszach Równości w Białymstoku i Płocku. Dziwię się zatem, że to dopiero ostatniego lata wiele osób się obudziło, żeby odkryć te pokłady nienawiści. Tymczasem wraz z wstąpieniem do Unii Europejskiej nastąpił mechanizm backlashu, mobilizacji ludzi, którzy są widocznie przeciwni jej ideałom. Podczas gdy obiecywaliśmy sobie zmianę społeczną, nastąpiła ona, ale w przeciwną stronę: wychowaliśmy całe pokolenie homofobów. Osoby urodzone w roku 2000 nie znają innych określeń niż zboczenie, pedofilia, zakaz pedałowania, deprawacja.

W którym momencie poczuła pani największe zagrożenie?
Chyba w roku 2013. Byłam na stypendium w Rosji w czasie, gdy Władimir Putin podpisał ustawę o zakazie propagandy homoseksualnej. Zaraz potem w internecie pojawiły się nagrania przedstawiające torturowanych rosyjskich gejów. Paradoksalnie, twarze oprawców były odkryte, jakby nie mieli się czego wstydzić. Oprawcami byli rosyjscy nacjonaliści, którzy urządzali polowania na ludzi. To mnie przeraziło, oczywiście. Ale dziś już się nie boję. Po prostu zauważam, że narracja polska zmierza w podobnym kierunku. Prezydent Duda sam przyznaje, że chętnie podpisałby ustawę na wzór tej rosyjskiej. Rady miejskie w małych miasteczkach oraz ich deklaracje o strefach wolnych od LGBT przygotowują grunt do tego, aby rząd mógł się pochylić i wyrazić wolę ludu. Sceny z Białegostoku są dowodem, że grupy nacjonalistów są gotowe, aby urządzać podobne polowania.

Planuje pani kolejne książki?
Udało mi się uporządkować plany pisarskie. Już wiem, co powinnam pisać po czym. Ale że jako wykładowczyni podlegam parametryzacji, zaplanowałam książkę, do której powstało już kilka rozdziałów, a nosi ona tytuł „Sumienie myśliwego”. Dzisiejsi myśliwi chętnie zapewniają nas o swej funkcji służebnej – oni tylko „regulują populację” – czemu zaprzeczają jednak ich uśmiechnięte od ucha do ucha twarze, kiedy pozują z upolowanym pięknym głuszcem, bo mogli, bo na Białorusi, albo ubitym jeleniem, najchętniej w czasie rykowiska. Swoją drogą poeta Julian Ejsmond z zapałem polował na te głuszce i cyranki na Polesiu. Rozpaczał, że zabrakło już w polskich lasach łosi i niedźwiedzi, ale ptakami się nie przejmował, nie spodziewał się, że to dzięki jego między innymi działalności będą musiały znaleźć się pod ochroną. Piszę o tym w kontekście badań nad męskością. Jeżeli tylko w roku powyborczym dane nam tu będzie trochę spokoju, to powinnam równolegle kończyć bardzo krótką – bo skargi docierają do mnie na „Znikanie”, że dużo do czytania – a zatem maleńką powieść, taki tryptyk, pod roboczym tytułem „Rosyjskie tango”. Chodzi bowiem za mną ostatnio nowa metafora, taka mianowicie, jak blisko Rosji się znaleźliśmy. Chcieliśmy na Zachód, do Francji, może do Irlandii, a tymczasem zdajemy się dzielić wspólną płaszczyznę społecznych uprzedzeń, ambicji i fantazmatów z państwem Putina. A naszymi sympatiami i uprzedzeniami, w przestrzeni co najmniej internetowej, rządzą płatni trolle z Sankt Petersburga. Czuję się jak w dystopijnej powieści.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).