Zagadki i labirynty
Bunkier w Międzyrzeczu / fot. barnimages.com, CC BY 2.0

15 minut czytania

/ Literatura

Zagadki i labirynty

Rozmowa z Edwardem Pasewiczem

Wszyscy cierpimy na zatrucie historią, nigdy, w żadnej narracji o przeszłości jej nie pokonamy. Ona nas zawsze przeżuwa i wypluwa. Czasem w nowej formie, ale częściej jednak w postaci miazgi – mówi autor powieści „Pulverkopf”

Jeszcze 4 minuty czytania

PAULINA MAŁOCHLEB: Dlaczego polsko-żydowski autor opowiada o historii wojennej z perspektywy niemieckiego chłopaczka podejrzewanego o neonazizm?
EDWARD PASEWICZ: Bo może. Bo od tego właśnie jest literatura, żeby założyć inną skórę, przybrać inną tożsamość. Poza tym chodziło mi o odtworzenie tożsamości pogranicza, miejsca, gdzie polskość z niemieckością miesza się ciągle, gdzie się mieszała też po wojnie, pomimo wypędzeń.

Do jakiego stopnia Międzyrzecz, w którym osadzasz akcję powieści, istnieje naprawdę? Czy to raczej Międzyrzecz mityczny, jak Gdańsk u Chwina i Huellego?
Międzyrzecz nigdy nie stracił swojej pogranicznej tożsamości i od zawsze był miastem przybyszy, gdzie mieszały się kultury. Na początku to było miasto tkackie. Sprowadzono do niego Holendrów, którzy budowali młyny i tkalnie. Było też bogate, bo leżało na szlaku kupieckim między Berlinem a Poznaniem, przy drodze, która prowadziła od Niemiec na wschód, ku Warszawie, Moskwie i dalej w głąb Rosji, czyli na wielki rynek zbytu przeróżnych materiałów. To jest też miasto oddalone 100 kilometrów od Berlina, dlatego przez długi czas stanowiło oazę podmiejską, Niemcy budowali tu domy wakacyjne i wypoczynkowe wille. Międzyrzecz miał swoją operetkę i teatr. Brecht wystawiał tu swoje sztuki. Zanim Max Schreck został wampirem u Murnaua, debiutował na scenie międzyrzeckiej. Loża masońska z Międzyrzecza była lożą wschodu dla głównej w Berlinie. Po wojnie Niemców i autochtonów przeniesiono do południowej dzielnicy, tam, gdzie się urodziłem.

Twoimi bohaterami są Niemcy, którzy zamieszkują Międzyrzecz od kilkuset lat, oni są tak bardzo u siebie, że nikt nie ma odwagi ich ruszyć, tylko za plecami czasem się coś poszepcze.
Powieściowy dom Werhuntów spłonął dopiero w latach 80., z powodu zwarcia w instalacji elektrycznej, pamiętam go dobrze z dzieciństwa, wyglądał dokładnie tak, jak go opisałem w „Pulverkopfie”. Rodzina żyje w Międzyrzeczu do dzisiaj. Oczywiście rodziny są sfalsyfikowane, ale wiele z nich mogłoby naprawdę żyć w Międzyrzeczu. Takie rody istniały w okolicy i mają swoją historię – długą i udokumentowaną, wokół nich skupiało się życie kulturalne i gospodarcze miasta. Wszystko, co napisałem, jest prawdopodobne, lecz mimo to jest to historia mityczna.

Co łączy współczesnych niemieckich bohaterów z historią wojenną o eksterminacji osób z niepełnosprawnościami?
„Pulverkopf” opowiada o poszukiwaniu. O nierozpoznanej miłości, o śmierci i strachu przed nią. Ma trzy główne wątki narracyjne: w 1993 roku obserwujemy perypetie Patryka, posądzanego o poglądy neonazistowskie związane z podejrzeniami o morderstwo. Drugi wątek dotyczy już dojrzałego Patryka i jego zmagań z rakiem, obserwujemy jego histeryczne próby zrozumienia przeszłości. Trzeci wątek to „nieudana” albo zniszczona powieść Patryka o Norbercie. Na to wszystko nakłada się cała warstwa związana z notatkami Weroniki, babki Patryka i listami. Wszystkie te wątki się zazębiają, jeden napędza drugi, posuwa go naprzód.

Edward Pasewicz, „Pulverkopf”. Wielka Litera, 592 strony, w księgarniach od maja 2021Edward Pasewicz, „Pulverkopf”. Wielka Litera, 592 strony, w księgarniach od maja 2021

Babka Weronika nie ma w sobie żadnego kompleksu gorszego pochodzenia, nie kryje się ze swoją niemieckością, płynnie przechodzi z polskiego na niemiecki w rozmowach z wnukiem w latach 90.
Dokładnie tak robiła moja babcia, to jest autentyczne. Musisz jednak pamiętać, że po wojnie na to pogranicze polsko-niemieckie napłynęły inne grupy: przesiedlono Łemków i Ukraińców, w Międzyrzeczu zamieszkali Grecy – uciekinierzy z wojny domowej, a kilka kilometrów dalej znajdowała się baza radziecka, więc do miasta często przyjeżdżali Rosjanie. Spotkania mojej rodziny też oddawały tę wielokulturowość: rozmawiało się albo po rosyjsku, bo babka pochodziła z Kresów, albo po niemiecku, bo część rodziny przez wiele lat mieszkała w Niemczech.

W „Pulverkopfie” nie ma jednak wcale tego ciepła, tolerancji i wielokulturowej małej ojczyzny, którą pamiętamy z polskiej prozy lat 90. Idziesz bardziej na konflikt pamięci niż w nostalgiczne wspomnienie przeszłości.
Patryk, wnuk Weroniki, jest przeciętnym chłopakiem w latach 90. On nie ma żadnej swojej pamięci. I interesowało mnie właśnie to: jaka pamięć zapisuje się w matrycy człowieka bez pamięci? Który nie ma żadnych pokoleniowych traum, w związku z momentem urodzenia nie jest w jakikolwiek sposób obciążony historią. Ale jak chcesz, to możesz tu znaleźć też mitologię małych ojczyzn.

Wcale nie chcę. Czytam „Pulverkopf” jako zaprzeczenie różnych mitologii historycznych. Bo nie tylko piszesz o akcji eksterminacyjnej T4, ale też przeciągasz ten wątek dalej: pokazujesz, jak się dokonuje w szpitalu koniec wojny i pacjenci wymuszają na głównym lekarzu samobójstwo, oraz to, jak nowy polski personel głodzi chorych po wojnie.
Zastanawiałem się, jak ten wątek zostanie odebrany, czy nie przesłoni wszystkich innych opowieści. Bo w zasadzie szkaluję polskich lekarzy, choć w ówczesnych warunkach nie mieli zbytniego wyboru: nie tylko niechęć do „niemców” była powszechna i wiązała się z wyjątkowym okrucieństwem, ale też ze wschodu napływały ciągle pociągi z chorymi psychicznie, załamanymi ludźmi, trzeba było ich gdzieś umieścić. Ale żeby to zrobić, należało pozbyć się niemieckich pacjentów.

Ten moment, właściwie fastryga pomiędzy dwiema narracjami o historii, to jest pole, po którym najchętniej się tutaj poruszasz, ciągle każesz powracać do niego bohaterom.
Kiedy miałem 7–8 lat, zupełnie nie rozumiałem, co się działo wokół mnie, nie dostrzegałem, bo żadne dziecko tego nie widzi, wszystkich historii, jakie powoli kończyły swój bieg wokół mnie. Zrozumiałem dużo później, kiedy szukałem głównego tematu do książki. Najpierw była zbrodnia, a potem szukałem czegoś, co tę zbrodnię będzie napędzało. Wtedy znalazłem kompozytora Norberta von Hannenheima, jego postać spina wszystkie poziomy tej opowieści.

Edward Pasewicz

Poeta, pisarz, dramaturg i kompozytor. Za swoją twórczość poetycką, m.in. za tomiki „Drobne! Drobne!” i „Pałacyk Bertolta Brechta”, wielokrotnie nominowany do głównych nagród literackich. Jego wiersze były tłumaczone na 11 języków. Autor powieści kryminalnej „Śmierć w darkroomie”.

Skąd ta obsesja na punkcie Hannenheima?
Bo to człowiek widmo, do naszych czasów dotrwała jakaś jedna piąta jego utworów. Długo szukałem jego śladów, korespondowałem z Herbertem Henckiem, który go poszukiwał. Peter Gradenwitz w eseju o Hannenheimie napisał, że więcej o nim nie wiemy, niż wiemy. A kompozytorem był niesamowitym. Fascynująca postać. Sądził, że ma sobowtóra, zniszczył nawet swoją „VI symfonię”, bo twierdził, że napisał ją jego sobowtór właśnie, który jest diabłem. W pruskiej akademii sztuki studiował u Schoenberga, a ten, choć nie szafował komplementami, zaliczał go do swych najlepszych uczniów. Hannenheim razem z Hessem pracował u Göringa. Do szpitala psychiatrycznego w 1944 roku został wysłany po aresztowaniu przez policję, błąkał się po prostu bez celu po ulicach Berlina. W szpitalu w Międzyrzeczu przeżył wojnę, zmarł cztery miesiące po jej zakończeniu. Wydaje mi się postacią wybitnie faustowską, napisano nawet kiedyś, że gdyby Tomasz Mann znał Hannenheima, to Adrian Leverkühn nazywałby się Hannenheim. Szukałem go długo – faktów o jego życiu, miejsca, gdzie jest pochowany. Trafił do dołów, w których znajduje się około 13 tysięcy trupów, dzisiaj ten teren porasta las. Chodziłem tam wiele razy, kiedyś – w czasie spaceru z matką – natrafiliśmy na czarnego psa. Biegł przed nami, cały czas się obracał, sprawdzając, czy za nim idziemy. Jakby zamierzał nas z tego lasu wyprowadzić. Pomyślałem wtedy, że Norbert nie chce, żebyśmy trafili na miejsce jego spoczynku.

Hannenheima ustawiasz w podwójnej perspektywie: intelektualną opowieść o nim montuje Patryk, sam zafascynowany muzyką. Ale bardziej wierzymy tej opowieści, którą zapisuje babka Weronika.
Bo Weronika jest silną kobietą. Najbardziej interesowało mnie to, żeby stworzyć pełną, nieuproszczoną bohaterkę kobiecą, która nie będzie tylko fasadą dla różnych haseł. I z jej perspektywy opowiedzieć o historii.

Ustawiasz się tutaj w długiej kolejce autorów, którzy próbują dzisiaj wykreować „silną kobiecą postać”.
W dupie mam modę literacką. Kobieta zupełnie inaczej widzi rzeczywistość, inne wartości wnosi do opowieści o przeszłości. Jej siłą jest czułość i intuicja. Ta ostatnia podpowiada jej rzeczy zupełnie nieoczywiste. Kobiety wiedzą, gdzie szukać tajemnicy, i chyba o to najbardziej mi chodziło. Może i o to, że wcale nie trzeba rozwiązywać zagadek? Może ważniejsze jest dostrzeżenie tego, że zagadki są?

Babka Weronika łączy wątek historyczny ze współczesnym, polski z niemieckim, a Patryk śledzi jej zapiski. Gdyby nie jej notesy, zapisywane codziennie, nie miałby żadnego wglądu w przeszłość.
Te notatki, zwyczaj porannego pisania, to jest wentyl dla Weroniki. Kto powiedział, że tylko mężczyźni mogą przepracowywać swoje doświadczenia w piśmie? Babka chroni się za swoimi obsesjami: greckie literki, notowanie, kreślenie po zdjęciach, wielojęzyczne sentencje. I nie robi tego, by zachować pamięć, ciągłość – nie. To jest jej zbroja przeciwko młynom historii.

Weronika żyje w jakiś sposób podwójnym życiem: gdy ukazuje się jako stara kobieta, wydaje się niezwyciężona, nieporuszalna. Inna jej twarz ujawnia się w tych zalakowanych zeszytach, tego oblicza nie widzi nikt z rodziny, którą założyła po wojnie.
Dokładnie taką postacią była moja babka, Weronika ma wiele z niej, naszych sąsiadek i krewnych. Dałem Patrykowi pewne swoje cechy i doświadczenia, on jest tak samo zarażony obsesjami Weroniki, jak ja byłem zarażony opowieściami mojej babki. Urodzona w Pińsku, była prawdopodobnie naocznym świadkiem masakry żydowskich mieszkańców, opowiadała mi o tym, jak rowy z ciałami parowały, jak ziemia się na nich burzyła. Po wojnie trafiła do rodziny w Międzyrzeczu i natychmiast zaczęła określać się jako Mezevizer, ledwo przekroczyła próg miasta i bum, wchłonęła kilkaset lat jego historii.

Urodziłem się 26 lat po wojnie, ale ona w Międzyrzeczu była ciągle dotykalna, jej ślady świeże i wyraziste. Nie sprzątnięto jeszcze wtedy ani czołgów, ani wszystkich samolotów, jakie rozbiły się w pobliżu. Pewnie miałem jakieś 7 lat, kiedy zaczęliśmy łazić do tygrysów i alianckich samolotów. Po każdej orce znajdowałem niemieckie guziki, sprzączki, nawet sztylet. Wojna była obecna w powietrzu. W Kęszycy stacjonowały radzieckie wojska radiolokacyjne, z lotniska co wieczór startowały kolejne samoloty, zasypiając, słyszałem ich warkot. W szkole uczono nas na przysposobieniu obronnym, jak chronić się przed bombą atomową, którą za niedługo zrzucą na nas Amerykanie.

W domu babka przy kolacji opowiadała, jak Rosjanie wkraczali do Pińska i jak ona uciekała na stronę niemiecką, z deszczu pod rynnę. Moja babka miała dwanaścioro rodzeństwa, na jej oczach zamordowano kilku jej braci, pozostałe osoby rozpierzchły się po świecie, uciekły do Londynu, Hamburga, Pensylwanii. Kiedy wszyscy się spotykali, to zaczynała się orgia historii. Z czasem naprawdę zacząłem żyć tymi historiami. Cały mój pacyfizm i nienawiść do wojska wzięły się prawdopodobnie stamtąd właśnie. Bo im więcej było tych historii wokół mnie, tym bardziej miałem ich dość, tym mniej rozumiałem celebrację utraty Kresów, tym mniej obchodził mnie „nasz” Lwów. A z drugiej strony w miejscu, gdzie mieszkałem, było tyle nieopowiedzianych historii, choć wszyscy wiedzieli o rowach, do których wrzucano ciała ofiar akcji T4. Napisałem to więc, żeby zdjąć z siebie i przerzucić na innych te obsesje.

Czy właśnie dlatego pracowałeś nad „Pulverkopfem” kilkanaście lat?
Samo poszukiwanie źródeł dotyczących Norberta von Hannenhaima trwało kilka lat. Do tego dołóż jeszcze historię Międzyrzecza, bitwy o Hermanstadt, poszukiwanie zdjęć. Choć oczywiście najwięcej czasu zabierało mi układanie tych wątków w głowie. No wiem, że szesnaście lat nad jedną powieścią może szokować, ale też nigdzie mi się nie spieszyło.

Dla babki rodzina jest najważniejsza, choć więzi rodzinne budują się tutaj odwrotnie proporcjonalnie: linia ojcowska się rwie, nie wiadomo, kto jest czyim ojcem, a linia macierzyńska się umacnia, podwaja, chłopaka wychowują po społu matka i babka. On sam jednak ucieka od rodziny. Tak jak Hanno w „Buddenbrookach” podkreśla drzewo genealogiczne, zaznaczając, że linia dziedziczenia się skończy, tak Patryk mówi: „A ja szczęśliwie to wszystko zakończę”, i nie chodzi tylko o historię wojenną, ale też historię jego rodziny.
W centrum obsesji Patryka znajduje się historia o nigdy nieumierającej istocie. Ona nie umiera ze strachu, bo tak się boi śmierci. Jej śmierć nastąpi w momencie, gdy przestanie się bać. To jest metafora całego życia Patryka. Gdy przestanie obsesyjnie szukać rozwiązań przeszłości, to będzie moment, w którym odejdzie. Nie wiemy, czy rak go nie zniszczył, bo zawieszam opowieść po operacji w Budapeszcie. Takie otwarte zakończenie kojarzy mi się z „15 symfonią” Szostakowicza: praktycznie na samym jej końcu słychać uderzenie w dzwonek. Nie wiadomo, czy to jest nowe otwarcie, czy urwane zakończenie.

fot. Wiktor Skałafot. Wiktor Skała

Sięgam do Manna, bo to nie pierwszy raz, gdy budujesz na jego fundamencie.
Kto wie, że napisałem „Śmierć w darkroomie” jako aluzję do „Śmierci w Wenecji”, nie będzie teraz raczej zdziwiony, że zrobiłem „Pulverkopf” na skrzyżowaniu „Doktora Faustusa” i „Buddenbrooków”. Literatura polega też na tym, że człowiek się żywi swoimi lekturami. Teraz nie jestem w stanie Manna czytać, bo się przejadłem, ale on we mnie ciągle jest. To nie tak, że go przestałem lubić. Po prostu zrobiłem sobie od Manna przerwę.

Dlaczego po długim okresie poświęconym poezji – od publikacji „Śmierci w darkroomie” minęło 14 lat – wracasz do prozy?
Bo ten temat lepiej brzmi w tym gatunku. A poza tym język, którym się posługuję, wywodzi się z poezji, niektóre fragmenty „Pulverkopfa” są bardzo poetyckie, nie mogłem się powstrzymać. Podobnie zazębiają się tematy, które poruszam: o ile moja liryka to – powiedzmy – muzyka kameralna, o tyle „Pulverkopf” to już porządna mahlerowska symfonia z chórami i wielką orkiestrą.

Patryk wie, że cierpi na obsesję historii, że nie może się od niej oderwać. Jego przyjaciele mają za to poczucie, że jest przeszłością owładnięty, że szuka w niej recepty na swoje życie, nad którym w ogóle nie panuje.
Dlatego właśnie jego matka pali oryginalną powieść, jaką napisał wcześniej o Norbercie. Wszyscy cierpimy na zatrucie historią, nigdy, w żadnej narracji o przeszłości jej nie pokonamy. Ona nas zawsze przeżuwa i wypluwa. Czasem w nowej formie, ale częściej jednak w postaci miazgi.

Mówiłeś wcześniej o tym, co wybiera bohater nieobciążony historią. Z twoich słów wynika, że sami skazujemy się na traumę historyczną, stajemy się zakładnikami nie swoich przeżyć.
W „Pulverkopfie” w pościg za historią wojenną wysyła Patryka jego babka, pozostawiając mu wszystkie swoje zapiski. On próbuje je złożyć w całość, ale nie po to, by historia nabrała sensu, ale po to, żeby ją wreszcie zamknąć i spalić, pogrzebać. To mu się nie udaje. Babka od dzieciństwa właściwie manipuluje nim, zatruwa historią, podsuwa różne zagadki do rozwikłania. Tylko że to nie jest zabawa, to jest śmiertelnie poważna gra: w misteriach greckich ten, kto nie rozwikłał zagadki, płacił życiem. I z tego fundamentu właśnie wyrasta cały „Pulverkopf”.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).