Jeszcze 2 minuty czytania

Klara Cykorz

GADANIE: Czarna dziura

Klara Cykorz

Klara Cykorz

Półprzezroczystość znaków i abstrakcja bogactwa, które materializuje się pod postacią homarów wyrzucanych na śmietnik i helikopterów traktowanych jak taksówki – to wszystko sprawia, że „Sukcesję” bardziej podgląda się niż ogląda

„Sukcesja” to ważny serial: mój żołądek twierdzi tak od roku, teraz zaczęła generować się wokół niego jakaś większa, wykraczająca poza recenzenckie toplisty dyskusja, Akademia Telewizyjna też dorzuciła swoje (nagrodę Emmy za scenariusz), a „New Yorker” w trakcie emisji samego drugiego sezonu opublikował aż cztery teksty na ten temat, w tym dwa o ciuchach (wrócimy jeszcze do tego). Jednocześnie nie jest to serial „istotny” w taki sposób, w jaki istotne są „The Good Place”, „Killing Eve” czy „Atlanta”; opowieści, które trafiają w czuły punkt i raz obejrzane, wydają się nieuniknione. Z „Sukcesją” jest dokładnie na odwrót: to serial w „duchu czasów”, a jednocześnie w jakiś sposób zbędny, nadmiarowy, jak piana na wodzie. Epicki i bezbrzeżnie zaprzątnięty dekonstruowaniem samego siebie. Zaczął się od sikania na dywan w sypialni i upalonego psa Pluto, który zwymiotował przez oczy; dalej jest tylko gorzej, ekskrementy w łóżku, zdechłe szopy rozkładają się w kominie. Wszystko śmierdzi trupem.

Tytułowa sukcesja dotyczy dziedziczenia tronu na szczycie konglomeratu medialno-rozrywkowego Waystar Royco (w skład którego wchodzą m.in. tabloidy, telewizja typu nienawistny ściek, wytwórnia filmowa, sieć parków rozrywki i luksusowe rejsy, na których giną pracownicy bez papierów). Tron okupuje Logan Roy (Brian Cox), niegdysiejszy wizjoner; to on oddaje mocz na dywan w pierwszej scenie pilota, w tym samym odcinku zresztą dostaje udaru, z którego jednak wygrzebie się z uporem wściekłego niedźwiedzia. O jego względy rywalizują przetrącone emocjonalnie dzieci: Kendall (Jeremy Strong), zakompleksiony przeciętniak zniszczony narkotykami, Roman (Kieran Culkin), pajac i socjopata z niewyparzonym jęzorem, oraz Shiv (Sarah Snook), jedyna córka, wyrachowana posiadaczka pięciu szarych komórek na krzyż, które w ogóle ostały się w tym pokoleniu. Jest jeszcze pierworodny syn Logana z pierwszego małżeństwa, Connor (Alan Ruck), libertariański matoł, który od codziennej pracy ku chwale Waystar Royco trzyma się z daleka, ale śni o Białym Domu. Są też inni gracze, jak partner Shiv, Tom Wambsgans (Matthew Macfadyen), znerwicowany głupek i cwaniak, pnący się po drabinie władzy przez kolejne nepotyczne awanse. Tragikomiczny duet z Tomem tworzy Kuzyn Greg, krewny z prowincji, naiwniak, kolejny egzemplarz do kolekcji próżnych, odklejonych od rzeczywistości cymbałów. Właściwie nie wiadomo, gdzie kończy się ich głupota, a zaczyna nieszczęście. Jest to wszystko bardzo śmieszne, a jednocześnie ani trochę zabawne.

Tak się złożyło, że zaraz po finale „Sukcesji” wróciłam do nowej „Dynastii”, remake’u bardzo satysfakcjonującego, ze stajni mojej ukochanej stacji The CW. Wydawałoby się, że nie może być nic bardziej nihilistycznego: nie dość, że remake, to jeszcze prosto ze śmierdzących lat 80., opery mydlanej wymieszanej z ropą. To pornografia bogactwa, ale pełna życia, zdumiewających metamorfoz, narracyjnej nonszalancji pączkującej w radosne, przedziwne dygresje. Znana z „Gotowych na wszystko” Nicollette Sheridan kreuje Alexis na kościstą diwę z przyczepy; Chagall jej się sfajczył w pożarze, więc zastawia kradzionego Rembrandta. Elizabeth Gillies w roli Fallon obraża ludzi z taką fantazją, że chce mi się tańczyć. Jest w tym jakaś energia, żywiołowość bluzgów, cielesny konkret, wrażliwość na kolorowy detal. W tym groteskowym, niby ostentacyjnie sztucznym świecie istnieje jeszcze jakaś materia i działające podmioty. I teraz ciekawostka: serial nie ma szałowych wyników oglądalności w Stanach, ale jest hitem międzynarodowej publiczności. Ta międzynarodowa publiczność dwa sezony oglądała równolegle do cotygodniowej amerykańskiej emisji, na Netfliksie, który jest dystrybutorem seriali The CW poza USA. Trzeciego sezonu, który właśnie się rozpoczął, już tak nie obejrzy – Netflix postanowił, że wypuści go w całości dopiero w czerwcu przyszłego roku. Wygląda to jak strzał w stopę i na pierwszy rzut oka nie powinno się opłacać. Ale Netflix nie operuje wynikami oglądalności konkretnych odcinków jak tradycyjna telewizja, tylko przyrostem subskrypcji – a te rosną na pierwszych i drugich sezonach seriali. (Dlatego też platforma zaczęła kasować coraz więcej swoich oryginalnych produkcji po trzecim, czwartym sezonie). Przez lata zachodni, komercyjny serial telewizyjny nie był uważany za sztukę, bo powstawał pod dyktando wyników oglądalności. Dziś one wydają się zaskakująco konkretnym wskaźnikiem relacji pomiędzy opowieścią a widzem.

„Sukcesja”

Nostalgia „Dynastii” jest oczywiście dekadencka, traktuje prawdziwe zło bardzo frywolnie. Ale oglądając fikołki nowych Carringtonów tuż po „Sukcesji”, nie mogę odpędzić od siebie myśli, że nie ma w nich tyle próżności co w upolitycznionej, trapionej tragicznym poczuciem winy, zalewanej bajorem traumy (itd., itp.) dekadencji Royów. „Sukcesja” jest po prostu zbyt mądra – popatrzmy, jak dekonstruuje tropy opery mydlanej. Niby wszystko na swoim miejscu, intrygi finansowe są, stawki również (wszystko albo nic), ale nikt tu nie tryumfuje, wszyscy kończą ośmieszeni; co do intryg seksualnych, bohaterowie częściej nie mogą niż mogą, a jeśli mogą, to w upokorzeniu. HBO zbudowało niegdyś swoją markę na opowieściach o przekraczaniu moralnych granic – tu wszechmoc pleśnieje, wyłazi spod niej kryminalny banał, potworności niezręcznie tuszowane przez zwykłych palantów. Balon superpotencji zostaje przekłuty, ale ile można się w niego wpatrywać? Szczególnie że wyłania się zza niego krajobraz medialny, w którym serial telewizyjny jako forma eksplodował, wywalczył sobie rangę sztuki, nierzadko progresywnej – jednocześnie spychając na margines opowieści o biedzie, a nawet niższej klasie średniej. Na tym tle wyrafinowanie „Sukcesji” staje się śliskie: ta pieczołowitość w budowaniu narracji o milionerach wokół braków, impotencji, bierności, pustki.

Gdzie kończy się spojrzenie krytyczne, a zaczyna upojenie bezładem? Jak już wspomniałam, „New Yorker” poświęcił serialowi dwa wyczerpujące teksty o samych ubraniach, w których krytyczka mody Rachel Syme drobiazgowo analizuje gładkie koszule, kaszmirowe swetry, marynarki, kurtki, buty (raz, dwa). Granatowo-szarą modę, która rozmywa się w pastelach i beżach przeszklonych przestrzeni biurowych, waniliowych i mdłych wnętrzach apartamentów i odrzutowców. Syme rozszyfrowuje znaczenia tam, gdzie zwykłe oko w ogóle nie dostrzega znaku. Kapitał Royów rozpoznawalny tylko dla osób o odpowiednio wysokim statusie. Nie ma w tym żadnej radości, poza jego utrzymaniem. Ale też w tytułowej sukcesji chodzi właśnie o fantazję na temat stałości: jak pisze Jakub Majmurek, „patriarcha rodu Royów wydaje się wierzyć, że dopóki jego imperium pozostanie w rękach rodziny, będzie czymś więcej niż nazwą skupiającą strumienie kapitałów”.

Półprzezroczystość znaków i abstrakcja bogactwa, na ogół wtopionego pomiędzy jednobarwny szalik a pastelową tapetę, bogactwa, które materializuje się od czasu do czasu pod postacią homarów wyrzucanych na śmietnik i helikopterów traktowanych jak taksówki – to wszystko sprawia, że „Sukcesję” bardziej podgląda się niż ogląda, traktując Royów jak przedziwne zwierzątka w terrarium. Trudno do nich aspirować. Jesse Armstrong, twórca i główny scenarzysta serialu, od prawie dwóch dekad uprawia swoje voyeurystyczne komedie mizantropijne, współtworzył m.in. sitcom „Peep Show” o parze współlokatorów kretynów, z których jeden jest zawodowym leniem, a drugi obślizgłym mitomanem biurokratą. Efekt fizycznej odrazy był budowany poprzez trzęsącą się kamerę z punktu widzenia paskudnych bohaterów; na samą myśl przechodzą mnie ciarki. Potem Armstrong trafił pod skrzydła Armando Iannucciego i pisał przez lata „The Thick of It”, serial, którego paradokumentalna forma à la „mucha na ścianie w biurze” stała się później matrycą „Figurantki”, i jest dobrze widoczna w „Sukcesji”. Porównanie tych seriali, które łączy rytm i absolutny sceptycyzm co do natury ludzkiej i sprawności demokracji, wydobywa jednak pewną znaczącą różnicę. „Figurantka” jest narracją szyderczą, przez którą czasami prześwituje litość. „Sukcesja” szyderstwo zostawia szybko za sobą i łączy litość z patosem, jednocześnie utrzymując dystans, który nie pozwala na pełne utożsamienie z bohaterami, czytaj: empatię.

Ale czy na pewno? Esej Jorge Cottego zachwiał moją wygodnie wyobcowaną pozycją, próbą wsadzenia ambiwalencji „Sukcesji” w jakieś dyskursywne koło, przekonywaniem samej siebie, że wcale a wcale mnie ten cyrk z potworami nie angażuje emocjonalnie. Cotte relacjonuje ujęcie po ujęciu, zoom po zoomie (dużo tu niezdecydowanych, zdezorientowanych zoomów), jak serial buduje z widzem pewien rodzaj bliskości. To bliskość oparta na odrazie, ale jednak: oglądanie „Sukcesji” ma bardzo cielesny wymiar. Tragedia i krętactwo odbijają się na żołądku. „Sukcesja” może nie być serialem empatycznym, ale jest – fascynująco, paradoksalnie intymnym.