Jeszcze 3 minuty czytania

Klara Cykorz

GADANIE: Ustawiczne lęki

Klara Cykorz

Klara Cykorz

Ekranizacja „Spisku przeciw Ameryce” chwilami, szczególnie pod koniec, stanowi po prostu wezwanie: idźcie na wybory. Jest tu wiara w amerykańską demokrację – ale niekoniecznie w kondycję amerykańskiego społeczeństwa

Przypałętała się ostatnimi czasy na łącza dość irytująca paskuda: „Hunters”, kolorowa pulpa spod szyldu Amazona, od miesiąca w całości (dziesięciu ponad godzinnych odcinkach) na platformie streamingowej Prime. Punkt wyjścia niby słuszny: wygrzebanie mało chwalebnych epizodów powojennych programów rządowych USA i przypomnienie, że jeszcze nie tak dawno także w Nowym Jorku można było dostać po głowie za bycie Żydem. Szlachetne pobudki, aktualna lekcja historii, dalej jednak gorzej.

19-letni Jonah odkrywa, że jego zamordowana brutalnie babcia była tropicielką przygarniętych przez amerykański rząd, „przydatnych nauce” funkcjonariuszy III Rzeszy, takich jak Werner von Braun, hitlerowiec, inżynier NASA, po którego śmierci latem 1977 roku startuje akcja serialu. Al Pacino gra ocalonego polskiego Żyda na czele drużyny tropicieli nazistów, który rekrutuje naszego bohatera. Resztę drużyny tworzą przedstawiciele różnych mniejszości – jest para ocalonych z Auschwitz staruszków, jest Amerykanin japońskiego pochodzenia dręczony traumą Wietnamu, młoda Afroamerykanka, w końcu angielska zakonnica ewakuowana jako dziecko w Kindertransporcie, z której kościół, w zamian za ocalenie, wykorzenił, lub chciał wykorzenić, żydowską tożsamość. Nie licząc tej ostatniej, są to mniej postaci, a bardziej stojaki na wycięte z tektury reprezentacje dyskryminowanych tożsamości; podobnie z dobrą policjantką, która drepcze im po piętach i o której po dziesięciu odcinkach wciąż nie jestem w stanie powiedzieć nic ponad to, że jest Afroamerykanką i lesbijką. (Wbrew temu, co się wielu scenarzystom wydaje, napięcie związane z awansem czarnych obywateli poprzez rasistowską instytucję policji nie opowiada się samo). Serial nawiązuje do kina eksploatacji, ale w formie mocno zhomogenizowanej, jak zwiastun filmu Quentina Tarantino. W ogóle ogląda się to wszystko podejrzanie łatwo, ekran wypełnia ciepły, pluszowy seventisowy dizajn, a fabuła nieustannie przywodzi na myśl „Harry’ego Pottera” i komiksy Marvela.

Nie żebym miała coś do soczyście pulpowej opowieści o bardzo podstępnej i sprytnej nazistce, która trzy dekady po II wojnie światowej powołuje do życia Czwartą Rzeszę i próbuje wytruć amerykańską biedotę za pomocą syropu kukurydzianego. W końcu z tym syropem to trochę prawda, poza tym byłaby to jakaś historia amerykańskiej hipokryzji. Niestety „Hunters” mają też ambicje, by powiedzieć coś o Zagładzie – i w ogóle o tym, że „ludzie ludziom” – za pomocą łzawych klisz i pornografii przemocy. Retrospekcje wieją telenowelą, tyle że akcja dzieje się w Birkenau – intrygi, zakochania, ciąże, ktoś komuś ratuje życie, ktoś knuje, ktoś wpada w zasadzkę. Nie da się tego oglądać.

„Hunters”

Serial oczywiście rządzi się prawami swojego gatunku, czyli opowieści o zemście – ma prawo do przesady. Sęk w tym, że dobre kino zemsty wyraża gniew i bezbronność wobec systemowej niesprawiedliwości, ale nigdy nie banalizuje traumy, zaś „Hunters” w dużej mierze sprowadza Zagładę do melodramatycznego obrazka, nie wgryza się też nijak w specyfikę tożsamości bohaterów (z wyjątkiem angielskiej zakonnicy), czyniąc z nich zhomogenizowanych wojowników Dobra przeciwko Złu. (Zło w postaci słodkiego świństwa jest dużo lepiej sprecyzowane). Przez ponad dziesięć godzin zdarzają się oczywiście jakieś ochłapy – na temat pamięci, porwanych traumatycznie genealogii, winy ocaleńca – ale wszystko to utopione w popowej, abstrahującej od realnej przemocy refleksji: „Czy mogę się zemścić, torturując nazistę?”.

Stwierdziłabym może, że nie ma sensu w roku 2020 irytować się reprezentacjami Zagłady spod ciężkiego hollywoodzkiego łapska – mało to mamy w tym temacie problemów na swoim polskim podwórku? – gdyby nie fakt, że w kilka tygodni po „Hunters” rozpoczęła się na HBO emisja „Spisku przeciwko Ameryce”, telewizyjnej adaptacji powieści Philipa Rotha, i nagle kwestia pamięci o amerykańskim antysemityzmie wydała się jakoś nieodzowna. Alternatywna historia Stanów Zjednoczonych, w której wybory prezydenckie w roku 1940 wygrywa, w miejsce Roosevelta, faszyzujący pilot Charles Lindbergh, jest tu nie tyle fantazją, ile jakimś cieniem, spojrzeniem w upiorne pękniecie w rzeczywistości. Roth opublikował „Spisek…” w wieku sześćdziesięciu lat, w roku 2004, w połowie prezydentury George’a W. Busha. Ekranizacja książki – w sześciu godzinnych odcinkach rozłożonych na pięć tygodni – chwilami, szczególnie pod koniec, stanowi po prostu wezwanie: idźcie na wybory. Jest tu wiara w amerykańską demokrację – ale już niekoniecznie w tzw. kondycję amerykańskiego społeczeństwa.

Za sterami David Simon, twórca „The Wire”, „Generation Kill”, „Treme”, „The Deuce”, jeden z dwóch wielkich epików współczesnego amerykańskiego serialu telewizyjnego. (Drugim jest Ryan Murphy, ale o nim kiedy indziej). Simon wierzy w realizm i wielkie społeczne freski bez widowiskowych zwrotów akcji i cliffhangerów, i jest trochę tak, jakby nigdy nie przestał być reporterem. To w końcu z wieloletniego doświadczenia w redakcji „The Baltimore Sun” narodziły się książka, a potem serial „Homicide”, później „The Corner” i w końcu „The Wire”. Osadzony w Nowym Orleanie serial „Treme” Magda Szcześniak i Łukasz Zaremba analizowali na łamach „Dwutygodnika” jako projekt stojący w kontrze do kultury telewizyjnych newsów. „Simon ma obsesję na punkcie prawdziwości: każdego detalu, dialogu, miejsca, każdego zachowania”, opowiadała jakiś czas temu Agnieszka Holland. „Zdarzało się, że jeden odcinek [„Treme”] kręciliśmy w dziesięciu barach – a one wyglądają w zasadzie identycznie – i musieliśmy się przemieszczać z jednego krańca miasta na drugi. (…) Można było zrobić to samo, powiedzmy, w dwóch barach i nikt by się nie połapał – poza samym Davidem Simonem, który wiedział, że w tym barze gra tylko ten zespół, a w tamtym jakiś inny”.

Anegdota o tym topograficznym bziku przypomniała mi się od razu, gdy tylko zaczęłam czytać książkę Rotha. Simon nigdy wcześniej nie przenosił na ekran powieści, trudno też powiedzieć, by żydowskość należała do centralnych tematów jego twórczości – pomimo fundamentalnego wpływu, jaki na jego polityczną wrażliwość miała praca jego ojca w żydowskiej organizacji B’nai B’rith. Jednak kiedy w trzecim akapicie swojej pięciusetstronicowej powieści Roth uruchamia swoje topograficzne obsesje, duchowe pokrewieństwo staje się jasne: przed czytelniczką rozwija się szczegółowa mapa osiedla Weequahic w Newark w stanie New Jersey, gdzie każde wzniesienie okazuje się nieprzypadkowe, konkretne, i ważne jest to, że ulica (Summit Avenue, przy której urodził się Roth) biegnie szczytem wzgórza, a nie, dajmy na to, dolinką. (Ojciec Simona Bernard, starszy od Rotha o dekadę, także urodził się w New Jersey, w sąsiednim hrabstwie, w mieście Weehawken nad rzeką Hudson, na wysokości środkowego Manhattanu). Błyskawicznie zostaje określony stosunek bohaterów i ich sąsiedztwa do religii (żadna tam ortodoksja), języka (angielszczyzna bez akcentu, w sąsiedztwie raczej nikt nie mówi po żydowsku, alfabet hebrajski pojawia się z rzadka i na cmentarzu), Palestyny (brodatemu panu wrzuca się do puszki jakieś grosze). Rodzice narratora są dziećmi imigrantów, ale czują się – są – kompletnie zakorzenieni, mają swoje miejsce na świecie, te konkretne ulice. (Ojciec nie przyjmie awansu w pracy, związanego z przeprowadzką do „lepszej”, ale zamieszkanej tylko przez gojów dzielnicy). To szczegóły oczywiście tożsame z życiem samego autora – narrator jest małym chłopcem o imieniu Philip i nazwisku, a jakże, Roth.

„Spisek przeciw Ameryce”

W serialu rodzina Rothów została przemianowana na rodzinę Levinów, ale poza tym ekranizacja dotrzymuje wierności literze książki – może nawet za bardzo. Scenariusz trzyma się ściśle „akcji” – widza, który zna „Treme” lub „The Deuce”, kusi fabularna pauza, jakaś dygresja, spacer po dzielnicy. Chciałoby się przejść po sklepach, warsztatach, zejść nad zatokę. Simon mniej wierny Rothowi, a bardziej poetyce swoich „długich” seriali, paradoksalnie mógłby lepiej oddać powieściową gęstość. Czyli tradycyjnie: „powieść, oczywiście, lepsza”, ale też trudno czynić z tego poważny zarzut.

Simona, tak jak Rotha, właściwie nie obchodzi, co gojom z innych dzielnic na dnie duszy gra: żadnych łatwych pocieszeń. Interesuje go rozpad żyjącej blisko siebie rodziny pod wpływem narastającego antysemityzmu, całe spektrum postaw, które wobec nacjonalistycznej duchoty przyjmują – kobieta (pesymistka) i mężczyzna (amerykański patriota), jej siostra (naiwniara) i jego bratanek (ochotnik kanadyjskiej armii), narzeczony siostry (rabin, pupilek reżimu) i w końcu dwóch chłopców, nastolatek (entuzjasta programów asymilacyjnych) i dzieciak (barometr niepokoju rodziców).

W tej psychodramie aktorsko najciekawsza (a niby najmniej spektakularna) wydaje mi się Zoe Kazan w roli żony, matki, siostry i sąsiadki, gospodyni domowej, której diagnozy – połączenie pragmatyczności z głębokim, pozbawionym złudzeń pesymizmem, który nigdy nie wyklucza możliwości pogromu – rozpoznajemy jako najbardziej trafne. To ona ma rację – tak, opozycja pomiędzy byciem Amerykaninem a byciem Żydem może w każdej chwili powrócić, i powraca. Ale ta mądrość, trzeźwość spojrzenia, widzenie rzeczy takimi, jakimi one są, obejmuje nie tylko to, co ostatecznie się tej żydowsko-amerykańskiej rodzinie z New Jersey przydarza, ale też to, co może się jej przydarzyć; racją jest dopuszczenie do siebie myśli o możliwości ekstremalnej przemocy. Napięcie buduje tu przede wszystkim antycypacja odtworzenia znajomego wzorca – groza nacjonalistycznego programu przesiedleń do środkowych stanów nie zaczyna się ani nie kończy na antysemickich tradycjach Ku Klux Klanu.

Ten gest poruszenia amerykańską pamięcią o Zagładzie, wykonany w poczuciu postępującej faszyzacji współczesnych Stanów Zjednoczonych, działa jednak tylko dlatego, że nie przeprowadza prostych analogii. Nie jest to opowieść z gatunku „ludzie ludziom”, a „ludzie Żydom”, jak głosił prowokująco drażniący tytuł znanego eseju Henryka Grynberga; jeśli rozpoznajemy w niej wzorce przemocy znane nie tylko z historii żydowskiej, to właśnie dlatego, że nikt nie próbuje ich uniwersalizować młotkiem, pozostając na szczegółowym opisie tego partykularnego doświadczenia, po bardzo konkretnej stronie języka, religii i ulicy (która biegnie szczytem wzgórza, a nie jakoś inaczej). Chodzi o to, aby w szczególe zobaczyć kawałek szerszej historii – bez sprowadzania jej do powtarzalnej, nieuniknionej, zawsze-tej-samej masakry.