Dział komplementów
PNWPhotoWalks CC BY-NC-SA 2.0

23 minuty czytania

/ Obyczaje

Dział komplementów

Paulina Domagalska, Kseniya Homel

Każda dziewczyna o klientkach mówi to samo: wszystko jest super. Przychodzą do ciebie jak koleżanki, rozmawiacie sobie, a pod koniec wychodzą piękniejsze

Jeszcze 6 minut czytania

Ania

Ania rozgląda się po swoim gabinecie kosmetologicznym. Na ulicy łatwo przeoczyć niepozorne białe drzwi. Ale to nic. Do Ani trafia się z polecenia.

Do Polski przeprowadziła się z rodziną jakieś trzy lata temu. Najpierw z mężem przyjechali do Warszawy na zwiady. Po tygodniu z ciężkim sercem wrócili do Dniepropetrowska. – 200 kilometrów od nas mamy wojnę. Trochę, nie, nawet nie trochę, bardzo strasznie – opowiada. – No i trudno mieszka się w Ukrainie, wszystko drogie. Czynsz, jedzenie. A pensje mamy nieduże.
Więc wyjechali. Inna dziewczyna powie nam, że przecież każdy to robi. Nikt nie wybiera dla siebie gorzej, tylko lepiej.

W Warszawie mieszka się dobrze. Jest czysto, parki ładne, dobry transport. Szkoła też dobra, nauczycielka się stara, a program nie jest tak przeładowany jak w Ukrainie. Córka ma koleżanki, a Ania z mężem znajomych, z którymi można spotkać się w weekend. Po przyjeździe najpierw mieszkali na warszawskiej Pradze. Ania prowadzi tam swój gabinet. – Nam się ta dzielnica spodobała. Dopiero potem zrozumieliśmy, że jest uznawana za taką niezbyt – mówi.

Miała odłożone pieniądze, więc salon otworzyła już pół roku po przeprowadzce do Polski. Klientki zdobywała wcześniej, jeszcze w domu napisała na Instagramie, że wyjeżdża. Miesięcznie ma u siebie może z pięć klientek Polek. Na razie przychodzą głównie Ukrainki i Białorusinki. – W Warszawie jest wieś Ukraińców i Białorusinów. Wszyscy o wszystkim wiedzą, słyszą, specjalistki też się znają – opowiada. Tak jest poza tym łatwiej, bo Ania jeszcze uczy się polskiego. Księgowa też jest z Ukrainy.

Gabinet jest popularny, Ania zastanawia się nad zatrudnieniem kogoś na pół etatu. Ceny są niższe niż w „polskich” miejscach. – Szkoda mi je zawyżać. Niektóre salony przedstawiają się jako takie „fashion”. A u mnie są zwykłe dziewczyny, dużo studentek, pracownice. Ja wiem, że i tak jest im tu niełatwo. I jeśli dam wyższą cenę, to po prostu do mnie nie przyjdą – podsumowuje. To częste, że dziewczyny mają u siebie niższe ceny. Niby bez powodu, ale potem słyszymy, że przecież wiedzą, gdzie ich klientki pracują. Niektóre w korporacjach, w Mordorze. Ale większość? Na kasie, w McDonaldzie, za barem.

Z polecenia

Po rosyjsku to sarafannoe radio. Poczta pantoflowa. W Warszawie jest duża grupa migrantek, która pracuje w sferze beauty. Nawet usługi wokół tej branży wskazują na rozwijający się biznes – w stolicy można złożyć zamówienie w rosyjskojęzycznym sklepie z profesjonalnymi kosmetykami albo pójść na kurs polskiego dla kosmetyczek i fryzjerek. Same dziewczyny też widzą, że pojawia się dużo nowych specjalistek. Najłatwiej trafić do nich przez Instagram. Ale nie każdemu się uda. Niektóre kobiety prowadzą stronę tylko po rosyjsku. Często z prozaicznego powodu – nie chcą zrobić błędu po polsku, bo co sobie klientka pomyśli. Porozmawiałyśmy z dziesięcioma migrantkami, które prowadzą własną działalność w Warszawie.

Gabinet to ich drugi dom. Jest ich. To dowód, że się tutaj realizują. Bo to jest tak: jedna dziewczyna zaczynała w swoim mieszkaniu, któraś podnajmowała pokoik w salonie daleko od centrum, jeszcze kolejna zaczynała od stażu. Krok po kroku, zmieniając pracę, oszczędzając, inwestując, zaciskając zęby, dochodziły do coraz lepszej sytuacji zawodowej. Aż znalazły się w pozycji, w której to one kogoś szkolą albo mogą dać komuś pracę.

Dział komplementów

Każda dziewczyna o klientkach mówi to samo: wszystko jest super. Przychodzą do ciebie jak koleżanki, rozmawiacie sobie, a pod koniec wychodzą piękniejsze. To po prostu bardzo wdzięczne zajęcie. Uczestniczysz trochę w ich życiu – spotykasz je, kiedy szykują się na randkę albo postanawiają coś zmienić w swoim życiu. Pomagasz im pozbyć się kompleksów. Wyjść z dołka. Czasem zrobisz coś ekstra. Albo doradzisz, np. żeby poczekać z zabiegiem, nie sugerować się wyretuszowanymi zdjęciami oglądanymi na telefonie. Leczysz trądzik, który zabiera pewność siebie. Dzięki tobie mogą mieć pełne usta, takie, o jakich zawsze marzyły. Przyjeżdżają do ciebie z innego miasta. Nie pracujesz w końcu w dziale reklamacji czy na poczcie. Raczej w dziale komplementów.

Masz kontakt tylko z tymi osobami, które same się do ciebie zgłosiły. Często to twoje rówieśniczki, a jeśli na Instagramie ogłaszasz się wyłącznie po rosyjsku, prawdopodobnie większość z nich pochodzi z tego samego kraju co ty. Nie grozi ci w tej pracy komentarz na temat twojej narodowości, akcentu czy „wschodniej urody”. A chociaż praca bywa ciężka, jest milsza, zwłaszcza jeśli wcześniej pracowałaś w salonie po paręnaście godzin dziennie, a teraz sama ustawiasz sobie grafik. To strefa jakby wyjęta z codziennego życia. Oczywiście trzeba składać zamówienia i pilnować płatności, ale w samym gabinecie jest miło, przyjemnie, bezpiecznie i kobieco. To jak wejście do przyjemnego kokonu.

Olia

Usiadła w kuchni i się popłakała. – Napisałam wtedy długi post o tym, że jestem dziewczyną z Ukrainy, nie mam z kim porozmawiać i że jeśli ktoś jest w takiej sytuacji jak ja, to bardzo proszę do mnie pisać, jestem otwarta na spotkania – mówiła Olia, 37-letnia nauczycielka po dwóch kierunkach studiów i manikiurzystka ze środkowej Ukrainy. Ma długie ciemne włosy i często się śmieje. W Polsce mieszka już trzy lata, wiadomość napisała parę miesięcy po przyjeździe do Warszawy. Na Facebooku jest kilka grup dla rosyjskojęzycznych migrantek. Dziewczyny opowiadają tam o życiu w nowym kraju, dzielą się doświadczeniem i szukają wsparcia, w tym koleżanek, z którymi można pójść na kawkę.

Kiedy Olia obudziła się następnego dnia, czekało na nią sto powiadomień. Po tygodniu umówiła się z dziewczynami w centrum handlowym Blue City. Przyszło około trzynastu albo piętnastu osób, była szczęśliwa. – Mówiłam mężowi, że dziewczyny zazwyczaj poznają w internecie chłopaków, a ja inne dziewczyny – śmieje się.

W Ukrainie miała i pracę, i mieszkanie. Do Polski przyjechała z miłości, nie w poszukiwaniu lepszego życia. Nie mówiła po polsku ani słowa, więc córce na początku pomagała w lekcjach z Google Translate pod ręką. – Bałam się, że ona wróci ze szkoły i powie: mamo, ja nie chcę Polski, nie chcę języka polskiego, wracamy do domu – wspomina pierwsze tygodnie po przeprowadzce. Siedziała w domu i stopniowo wszystko miała już tak poukładane i posprzątane, że bardziej się nie da. – Zawsze mówiłam, że jestem jak kot, który całe życie mieszka na ulicy, a tu go zamknęli. To był ciężki okres – wspomina.

A potem znalazła pracę w salonie kosmetycznym. Jej pasowały godziny, szefowej nie przeszkadzał język. Tylko tak – ona tyle szkoleń pokończyła, ma pomysły, zna się na składach produktów, a tutaj słyszy, że to nieciekawe. Zauważyła, że pracują na starszych metodach i produktach. A przede wszystkim policzyła, ile musiałaby zrobić manikiurów w miesiącu przy takiej stawce, żeby uzbierać dwa tysiące złotych na mieszkanie.

Zrozumiała, że nie pasuje już na czyjąś pracownicę. Jeśli ma robić paznokcie – a lubiła to od zawsze, tak bardzo, że w Ukrainie koleżankom robiła paznokcie po pracy, na desce do prasowania – to jako swoja szefowa. I tak zaczęła, powoli, w mieszkaniu, najpierw za darmo dla znajomych. Dzięki internetowi mogła budować bazę klientek, a te polecały ją dalej. Bo w klientki się obrasta. Początki przeżywali całą rodziną. Przy pierwszej polskiej klientce mąż siedział obok i pomagał – może kawy, może herbaty?

Z każdą dziewczyną się przytula i robi sobie zdjęcie (z nami też). Zaprzyjaźniła się z pierwszą klientką. – Teraz tu, w Ursusie, organizujemy spotkania dziewczyn, naszych dziewczyn, rosyjskich, Ukrainek, Białorusinek – opowiada. Planuje przenieść się do gabinetu, ale przez epidemię nie chce się spieszyć – może po zimie? Uważa, że Polska dała jej możliwości. To dla niej kraj rozwoju. – Myślę, że każdy, kto został w domu, chciałby poczuć wolność, którą my tu, niezależnie od tego, jak jest ciężko, czujemy – mówi Olia.

Znalazła się też dalej od skłonnych do oceniania sąsiadek. Większa swoboda w Polsce pojawia się czasem w rozmowach. Bo w Ukrainie wszystko musi być po kolei. Trzeba iść na studia, zdobyć prestiżowy zawód, potem mąż i dziecko. Czasem rodzice nie rozumieją, że to nie wstyd robić paznokcie po dwóch fakultetach. Może to dlatego, że jesteśmy z byłego ZSRR i pokolenie naszych rodziców nie widzi innej drogi życiowej? – zastanawiają się.

Ale kiedyś zaczynała pracę o dziesiątej, teraz zdarza się, że nawet i o siódmej. – Bo jednak, jakby nie było wszystko pięknie i pozytywnie, my tu musimy płacić za mieszkanie, podatki, za zajęcia dodatkowe dziecka, musimy ubrać je do szkoły. Jest bardzo dużo wydatków. I ty to wszystko powinnaś rozumieć, pokrywać, wszystkie ZUS-y, zwłaszcza jeśli chcesz tu być legalnie i wszystko robić legalnie – tłumaczy.

W piżamie

Zdania są podzielone. Trafił się głos, że Polki lubią mocno narysowane brwi. Albo że są mniej wymagające. Jak już przyjdą do specjalistki, to niech robi, jak uważa, w końcu to ona się zna. Albo: w Białorusi dziewczyny ciągle chodzą na obcasach, a Polki wychodzą z domu ubrane, jakby były w piżamie. Jedna dziewczyna, tłumacząc nam wschodnie, postsowieckie podejście do urody, powiedziała, że polega na tym, że dziewczyna jest w stanie kupić sobie szminkę, chociaż potrzebuje jedzenia. Ale to raczej doszukiwanie się na siłę. A poza tym – słuchałyśmy – nie chodzi tu o urodę czy atrakcyjność (no, może trochę), tylko o zadbanie o siebie samą, poświęcenie czasu na rytuał, oderwanie się na chwilę od swojego życia.

Za to poziom wyszkolenia to już inna historia.

– W każdej pracy spotkałam się z oszczędzaniem na produktach i pracownikach ze strony szefów – dziwi się 23-letnia Anastazja, która zajmuje się makijażem permanentnym. To częsty zarzut wobec polskiej szefowej. Istnieje też poczucie wśród rosyjskojęzycznych kosmetolożek, że w Rosji, Ukrainie i Białorusi poziom tych usług jest wyższy niż w Polsce. Że to stamtąd idą trendy. Dziewczyny mówią, starając się być przy tym bardzo uprzejme, że polskie specjalistki oczywiście są dobre, ale te ukraińskie, no, może znają nowsze techniki. A rosyjskojęzyczne klientki lgną do „swoich” specjalistek, bo mają do nich większe zaufanie. W poczekalni u Ani z Pragi klientka opowiadała, że nie znalazła jeszcze swojej fryzjerki, a do polskiej, po jednej próbie, już się boi pójść. Strzyże się, jak odwiedza rodzinę w Białorusi.

Część z tych dziewczyn woli pojechać na szkolenie do Ukrainy niż uczyć się w Polsce (chociaż to nie jest reguła) i stawia na wąską specjalizację. Chcą robić jedną–dwie rzeczy, ale najlepiej. Te, które zatrudniają pracownice, zauważają jeszcze jedno – że trzeba wiedzieć, jak zarządzać zespołem. – Chyba nie myślałam o tym wcześniej, a teraz myślę bardzo dużo. Napotkałam już parę problemów, odkąd prowadzę własny gabinet. Dlatego poszłam na szkolenie z zarządzania i planuję kolejne – opowiada Julia, która prowadzi studio manikiuru na Powiślu. Z kolei Kasia – właścicielka gabinetu z manikiurem przy ulicy Kruczej – lubi słuchać wywiadów z psychologami. Przydaje się to w kontakcie z klientkami.

Na kozetce

Bo klientki opowiadają o wszystkim. O chłopaku, mężu, polskim szefie, wynajmie mieszkania, karcie pobytu. Polki umawiają się raczej na zabieg. A rosyjskojęzyczne klientki przychodzą jak do koleżanki. Wiedzą, że osoba, która ich słucha, dobrze je zrozumie. O samej karcie można by napisać książkę. Kto ile czekał. Czy przez kwarantannę wszystko się jeszcze bardziej wydłuży. Jedna miała szczęście i dostała kartę w trzy miesiące, inna dopiero złożyła odciski palców. Dziewczyny skarżą się i wymieniają radami. Na przykład: podobno to ważne, czy składasz wniosek sama czy z rodziną. Albo: jak dostaniesz decyzję, to potem i tak czekasz jeszcze na wydanie karty.

Kobiety czują, że jest u nich trochę jak w gabinecie psychologicznym. Zresztą parę z nich jest po psychologii. To tutaj najłatwiej zrozumieć, co oznaczają słowa „nasze dziewczyny”, które często padają w rozmowach.

Wyjazd z kraju często przerywa więzi rodzinne, ale uruchamia nowe – towarzyskie. Do tego potrzebna jest jednak sieć – a same znajomości z domu nie wystarczą – w końcu nie każdy idzie na studia w Polsce z koleżanką z tej samej szkoły w Ukrainie. I tu pojawiają się np. grupy na Facebooku, konta po rosyjsku na Instagramie czy gabinety urody. Taka sieć to nie tylko sposób na poczucie odosobnienia, ale też źródło wsparcia. Bo migracja to sytuacja większej niestabilności, co od miesięcy przypomina epidemia. Anka (prowadzi swój salon na Ursynowie) zna ludzi, którzy przez wiosenny lockdown wyjechali do domu. – W szczególności młode osoby, te, które wróciły do rodziców. Mają tam gdzie mieszkać, co zjeść. A tu? Jak nie będziemy mieli pracy, to stracimy mieszkanie, zdolność do zakupów i, no, do życia po prostu – mówi.

Slalom

– Ja nie mówię, że całe zło jest zameldowane pod jednym adresem – opowiada Kasia z Kruczej. – Ale uczciwie płacę tu podatki, zatrudniałam legalnie pracownika, gdzieś coś finansuję, bo czuję potrzebę, żeby pomagać. Staram się uszczęśliwiać kobiety, niezależnie od tego, czy są z Ukrainy, Białorusi, Podlasia czy Warszawy. A za każdym razem urząd daje mi do zrozumienia, że nie jestem tu potrzebna – tłumaczy. Za to Nastia, która prowadzi salon kosmetologiczny na Wilczej, nie może już znieść czekania na wyrobienie karty pobytu. Woli przebywać na wizie i czasami zerka na inne kraje europejskie.

Opóźnienia i uciążliwe procedury to slalom urzędniczy. Jedyny plus jest taki, że przez niego zakładanie firmy to dla migrantek bułka z masłem. Julia wynajęła lokal od miasta. Siadła, przeczytała zasady na stronie, napisała co trzeba. I wygrała konkurs. Tak, słyszała, że Polacy narzekają na wszechobecną papierologię, ale jej to nie rusza. – Może dlatego, że u mnie zaczęło się jeszcze od Kijowa, trzeba było zrobić tę Kartę Polaka, potem przyjechać i jeszcze tu robić kartę, a potem wypełniać różne papiery na obywatelstwo – mówi.

Olga i Anna, cz. I

Przyszedł kryzys finansowy i biznesy zaczęły padać, także Olgi. Zostawiła więc fajne ubrania i przyjechała z mężem do Grójca zbierać jabłka.

Jest z Chersonia nad Morzem Czarnym, ma 47 lat i wykształcenie wyższe. W Polsce mieszka już od jedenastu lat. – Przyjechaliśmy z marzeniem o lepszej przyszłości dla dziecka – mówi.

Córka, 28-letnia Anna, wspomina to trochę inaczej. – Pamiętam, jak patrzyłam na swoich rodziców. Siedzieli przy stole, zastanawiając się, z czego zapłacić czynsz. Jak poradzić sobie z życiem w trakcie kryzysu. Miałam wrażenie, że nie chodzi o podjęcie najlepszej decyzji, tylko wybranie jedynego możliwego rozwiązania, żeby przetrwać. Albo się wyprowadzą, albo koniec.

Olga nauczyła się wtedy, na przykład jak oberwać drzewo wiśni w pięć minut. – Jak się raz na jakiś czas zdzwanialiśmy, to rodzice nie chcieli mówić, że jest fatalnie, i tylko z żarcików rozumiałam, że warunki życia i pracy są okropne. Dopiero później dowiedziałam się, że spali na materacach, a obok biegały szczury – mówi Anna.

W sadach wytrzymali krótko. Następny i do tej pory ostatni przystanek: Warszawa. Olga znalazła pracę w całodobowych delikatesach. Nie radziła sobie językowo, ale na tym polegał deal: pracodawca zatrudniał po niskiej stawce kogoś, kto nie miał innego wyboru. Bo jeśli chcesz wszystko robić legalnie, to jesteś uzależniona od tego szefa, który da ci umowę o pracę. – To była sytuacja w stylu „musicie być wdzięczne, że w ogóle ktoś was chce zatrudnić” – mówi Olga. – Nie było urlopu. A pieniądze za nasz urlop zabierał właściciel sklepu. Dostawałyśmy niższą wypłatę niż Polki. Dzienną taką samą, ale za noc już inną. Może coś tu zdradzam, ale już od dawna chciałam komuś wyjawić tę tajemnicę.

Potem był kolejny sklep i trochę lepsze warunki. W międzyczasie dorabiała sprzątaniem, powoli zaczynała też robić masaże. Aż pojawiła się opcja na zmianę. Dostała pracę w fabryce suplementów diety, porządnym miejscu z możliwością awansu, Multisportem i uczciwą wypłatą. – Nigdy nie poczułam tam, że jestem innej narodowości – ocenia Olga.

– Każda praca była nowym levelem. To samo z mieszkaniami, zmienialiśmy je z pięć razy. Teraz mieszkam sama, ale przedtem mieszkałam cały czas z rodzicami. To były malutkie kroczki, ale za każdym razem stanowiły kolejny etap na ścieżce ku temu, żeby poczuć się tu jak w domu – tłumaczy Anna.

Olga od dłuższego czasu marzyła o własnej działalności. Kiedy dostała kartę rezydenta, dla pewności jeszcze rok przepracowała w fabryce, a potem otworzyła salon masażu i odnowy. Niech się dzieje co chce! To były wielki strach i wielkie szczęście naraz. – Przeżyłam pracę, gdzie było bardzo zimno i płakałam, że marzną mi ręce. Tutaj mam ciepło, przytulnie, sama tworzę to miejsce i ta praca dla siebie daje mi satysfakcję – mówi Olga.

Dziesięciu miłych Polaków

Rosyjskojęzyczne migrantki są w Polsce niewidoczne. Można je natomiast usłyszeć. Akcent to cały rozdział w życiu migrantki. Także dlatego, że polskie ucho od razu go wyłapuje. Aaa, pani z Ukrainy. Albo mniej entuzjastycznie. – Bywa, że jedziesz autobusem i cicho rozmawiasz w swoim języku, po rosyjsku albo po ukraińsku, a Polacy patrzą na ciebie z niezadowoleniem. W stylu „po co tu przyjechałaś” – opowiada Ania. Wtedy zaczynają się zazwyczaj ćwiczenia z żelaznej logiki. Jak na dziesięciu miłych Polaków spotkam jednego niemiłego, to czy mam pamiętać tylko o tym jednym? Albo: to każdy Ukrainiec jest zawsze taki miły?

Kasia z Kruczej o nieprzyjemnych sytuacjach opowiada wyłącznie w ten sposób. – Miałam się na tym skupić, usiąść, popłakać się, spakować swoje rzeczy i wyjechać z powrotem? – wspomina poszukiwania pracy. Dzwoniła wszędzie, jeszcze wtedy było Gumtree. – Chodziło o bezpłatne praktyki. Mówię dzień dobry, czy oferta nadal aktualna? Aktualna, ale słyszę akcent. Pani z Polski? No nie, z Ukrainy. A to nie, nieaktualna.

Te historie zwykle opatrzone są rachunkiem zysków i strat. Viktoria, zanim zaczęła prowadzić gabinet kosmetyczny razem z koleżanką na Muranowie, pracowała w gastronomii. – W jednym miejscu mówili ci, że będziesz pracować 10 godzin. Przychodziłaś na ósmą rano, a wychodziłaś o pierwszej w nocy. I nie wolno ci było usiąść – wspomina. Jest po studiach, w Ukrainie pracowała w biurze. W Polsce, jak mówi, zrozumiała, czym są rasizm i dyskryminacja. Ale jednocześnie dobrze zarabiała. – Jest ci tak ciężko, a potem dostajesz pieniądze do ręki i kurczę, takich pieniędzy nie zarabiasz, nawet jak masz studia, doświadczenie i oddajesz się swojej pracy – mówi Viktoria. – Patrzysz na tę wypłatę i myślisz: no dobrze, dobrze, popracuję jeszcze, młoda jestem.

Czasem zdarza się i tak: praca po 15 godzin dziennie, ciężka atmosfera, ciągła rotacja ludzi. Szefowa Ukrainka, wśród pracowników i Ukrainki, i Polki. Bo migrantki są narażone na więcej dyskryminacji i nadużyć, ale trafiają przecież na ten sam rynek pracy co Polki. Rynek, który pracowników nie szanuje.

Olga i Anna, cz. II

Po 26 godzinach w autobusie Anna, córka Olgi, wysiadła na dworcu autobusowym przy Stadionie w Warszawie. Do rodziców dołączyła po roku, najpierw chciała skończyć szkołę w Ukrainie. Jej pierwsze wspomnienie z nowego kraju: pije truskawkowy żywiec zdrój i pyta rodziców, czy to jest bardzo drogie. Bo coś tak pysznego chyba musi być? Anna ma włosy za ucho, wyprostowaną postawę i przyjemną pewność siebie.

Na początku rozdawała ulotki za pięć złotych za godzinę. Potem były studia – dziennikarstwo i socjologia. Tuż po przyjeździe miała wrażenie, że dla nikogo nie jest po prostu koleżanką czy dziewczyną, tylko najpierw Ukrainką. Przez to uczyła się polskiego tak, żeby nikt jej nigdy nie zapytał, skąd jest. – Dopiero od jakichś czterech lat na luzie rozmawiam z mamą po rosyjsku w przestrzeni publicznej – opowiada.

Anna spełniła swoje marzenie, pracowała jako dziennikarka. Tylko że znudziła się pisaniem po nocach i poszła do agencji reklamowej. Ważni klienci, duże budżety, czego chcieć więcej. – Ale jestem coraz bardziej zmęczona korporacją. Nie lubię swojej pracy, bo nie widzę w niej ani misji, ani pasji. Zaczęło mi chodzić oko. Czasami płakałam, jak jechałam tramwajem do biura – wspomina Anna. Rodzice widzieli, że jest nieszczęśliwa. Anna zawsze interesowała się masażem, refleksologią, ziołolecznictwem, jak to nazywa: pracą z ciałem i umysłem. Zresztą ich cała rodzina zajmuje się masażami. Tata poznawał różne techniki, podróżując po Indiach czy Nepalu. Więc przekonywali ją, żeby nie martwiła się pieniędzmi. Jakoś to będzie. Postanowiła spróbować.

Anna pokończyła odpowiednie kursy i rok temu dołączyła do biznesu mamy. Wcześniej pomagała tylko w sprawach marketingowych. Studio ma już cztery lata i same dobre komentarze w internecie. Lubią swoją pracę, tłumaczą, że stawiają na holistyczne podejście w zabiegach. Ale ich miejsce jest trochę inne. – Jak się otwierałyśmy, to nigdy nie celowałyśmy w rynek rosyjskojęzyczny – opowiada. – Na starcie naszym językiem w studiu był polski. Rosyjskojęzyczne dziewczyny często spodziewają się klimatu, dzięki któremu poczują się jak w domu. Mała Ukraina, mała Białoruś. U nas tak nigdy nie było, chociaż mamy też rosyjskojęzyczne klientki. Zawsze byłyśmy zakochane w Warszawie. Chciałyśmy czuć się tu jak u siebie i działać dla ludzi, którzy tutaj mieszkają.

Żegnam

Praca na swoim nigdy się nie kończy. Samo prowadzenie Instagrama to jak bycie blogerką na pełen etat, rano, w południe i w nocy, bo trzeba napisać post, odpowiedzieć klientkom, porobić zdjęcia, najlepiej takie w stylu „przed i po”. Oprócz tego jesteś własną szefową, księgową i manikiurzystką. Bierzesz odpowiedzialność za swoje klientki. Permanentne powiększanie ust czy brwi to przecież grubsza sprawa. No i trudno się wyluzować, zwłaszcza na początku, bo myślisz, czy jutro też będą klientki. Jak nie będzie, to pensja znikąd nie spłynie. Niektóre kobiety mówią, że nieuczciwy pracodawca je zahartował, pokazał, ile mogą znieść. Bo własny biznes nie przyszedł za darmo, ale przyniósł więcej niezależności.

Ale nie każda dziewczyna miała złe doświadczenia z pracy. Stosunki pracy się zmieniają. Anka z Ursynowa pięć lat temu pracowała na kuchni w pizzerii. Miała wtedy osiemnaście lat. Ciągle musiała zmywać podłogę, więc po tygodniu powiedziała swojemu szefowi, że albo będzie gotować, albo żegna. Młodsze dziewczyny, które przyjechały tu w wieku siedemnastu lat na studia, czują się po prostu mieszkankami dużego miasta. Jak ktoś burknie na przystanku, że Ukraińcy chcą dostać wszystko za darmo, to czy one mają się z tą opinią identyfikować? Jasne, tęsknią za domem, jak się da, to do niego jeżdżą, ale to tutaj czują się na miejscu. Tutaj rzeczy są dla ludzi.

Coś pomiędzy

– Moje koleżanki mówią, że jadą do domu i dom to dla nich Ukraina – opowiada Kasia. Jest z małego miasteczka, na studia wyjechała do Kijowa. – Byłam nim zachwycona, takie duże miasto. Ale tu mieszkam już dwa razy dłużej niż w Kijowie, więc dla mnie dom jest tu – mówi. Tylko że ostatnio czuje się mniej bezpiecznie, wieczorami woli nie rozmawiać na mieście po ukraińsku. – Ze wszystkimi pozostałymi kwestiami to tu czuję się jak w domu. Pytasz mnie, czy jestem u siebie. Nie umiem tego rozdzielić. To jest stan pomiędzy.