Górny Śląsk ma szczęście do literatury. Choćby w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy pojawiło się co najmniej kilka świetnych tytułów – to nie tylko znane w całym kraju „Pokora” Szczepana Twardocha czy „Od jednego Lucypera” Anny Dziewit-Meller. To też książki popularne bardziej lokalnie, jak „Underground” Františka Kotlety (przekład czeskiego bestsellera fantasy o polsko-czeskiej wojnie o Śląsk). Dopiero jednak lektura „Ballady o śpiącym lwie” Agaty Listoś-Kostrzewy uświadomiła mi, że o Śląsku piszą niemal tylko miejscowi. „Ballada” to pierwsza od 2007 roku i „Czarnego ogrodu” Małgorzaty Szejnert książka reporterska o regionie napisana przez osobę spoza Śląska. A zdaje się, że nawet pierwsza taka książka w ogóle, która trafiła do szerokiej dystrybucji.
Jest ona poświęcona Bytomiowi – to jedno z dwóch, obok Tychów, aglomeracyjnych miast, na którego biografię od lat czekałem najbardziej. I doczekałem się – książki pod wieloma względami znakomitej, uczciwej, wyjeżdżonej. Słowo biografia nie jest tu przypadkowe, choć może lepiej powiedzieć, że jest to biografia nie tylko miasta, a również miejsca, na którym się ono rozsiadło. Ziemia bytomska jest tu aktywnym aktorem. Nawet język Listoś-Kostrzewy to pokazuje: „kopalnie podszczypują miasto”, „pokład obiecuje pięć milionów ton węgla”, ziemia uspokojona, ziemia się ruszyła itd. Gdy przy kolejnych tąpnięciach ludziom pękają ściany i sypią się sufity, owa ziemia próbuje strząsnąć z siebie antropoceniczny nalot. Materii ożywionej i nieożywionej nie udaje się tu współżyć w harmonii.
Autorka pisze, że los Bytomia rozstrzygnął się w „fazie asturyjskiej orogenezy hercyńskiej”. Pod miastem zalegały i wciąż zalegają ogromne pokłady najróżniejszych minerałów, metali, surowców. Geologiczne szczęście Bytomia stało się jego przekleństwem i doprowadziło do miastocydu. Przed 1945 rokiem Niemcy planowali deglomerację – przesiedlenie ludzi w inne miejsca i dofedrowanie tutejszych złóż. Nie zrobili tego, a gdy po wojnie przyszli tu Sowieci i Polacy, zaczęło się najgorsze. Polskie władze pastwiły się nad tym miejscem. Kapitalistyczna chciwość komunistów wyrażała się w licznych dokumentach, które autorka chętnie przywołuje. Na przykład materiały z 1953 roku Głównej Komisji Oceny Projektów Inwestycyjnych w Warszawie, która przygotowała wycenę – tak, wycenę – Bytomia. A wyglądało to tak:
– wartość miasta – 272 mln zł
– koszt zniszczeń – 60 mln zł
– wartość węgla – 160 mln zł
– zysk gospodarczy – 100 mln zł
To odpowiedź, ale na jakie pytanie? Otóż brzmiało ono: czy Bytom można zniszczyć? Lub raczej: czy zniszczyć się go opłaca? Można się żachnąć, że to zbyt dosadne sformułowanie, ale największą wartością „Ballady” jest wyjście poza publicystyczne hasła i rzetelne pokazanie, że Warszawa wiedziała, jakie będą skutki rabunkowej eksploatacji Bytomia. Wiedziała, że doprowadzi ona do tego, do czego doprowadziła, czyli do rozpadania się budynków, zapadania miasta, sprawienia, że kolejne jego części będą niezdatne do życia, a ludzie z godziny na godzinę będą musieli być ewakuowani z domów. Za komuny rozważano tu ogłoszenie stanu klęski żywiołowej, ale zamiast ogłosić – fedrowano dalej. A ziemia pod miastem coraz bardziej przypominała szwajcarski ser.
Grozę sytuacji można oddać za pomocą spektakularnych przykładów. To Al Jazeera, która przyjechała do „polskiego Detroit”, aby nakręcić o nim materiał, w którym reporter mówi: „Bytom is slowly dying”. To zdjęcia zniszczonych secesyjnych kamienic. Bytomska katastrofa jest wyjątkowo fotogeniczna – katastrofy tym bardziej są wizualnie poruszające, im piękniejsze są dekoracje, w których się odbywają. A Bytom architektonicznie jest pięknym miastem. W polszczyźnie mamy idiom „zapadła wieś”, ale „zapadłego miasta” już nie mamy. Nad rzeką Bytomką rzeczywistość wyprzedziła językowy uzus.
Te obrazy, fakty robią wrażenie tak duże, że dziennikarze na ogół na nich poprzestają. Listoś-Kostrzewa to zmienia. Przekopuje archiwa, prasę, przepytuje ludzi, przedstawia mnóstwo dowodów. Książka ta wymaga od czytelnika zaangażowania, skupienia na wyciągach z kolejnych raportów, wspomnień, statystyk. Początkowo jako czytelnik kręciłem na takie podejście nosem, ale później doceniłem je – w innym wypadku „Ballada” również prześlizgnęłaby się po powierzchni problemu. Książkę traktuję więc jako literacki materiał dowodowy w sprawie „bytomianie przeciwko Polsce”. Jako kwity na rabunkową eksploatację przed osiemdziesiątym dziewiątym i szereg nieudolności po nim.
Dzisiejsze trzymanie się miasta na powierzchni „na słowo honoru” jest kulminacyjną myślą książki, ale horyzont czasowy „Ballady” jest znacznie szerszy. Na współczesność przypada mniejsza część 400-stronicowej książki. Autorka sprawnie porusza się w śląskiej historii, a opowiada ją na sposób drachowy. Choć narracja konsekwentnie pełznie od początków XVIII-wiecznej industrializacji po 2021 rok, to opowieść składa się z poszatkowanych i nielinearnie ułożonych puzzli. Na przykład w jednym z fragmentów, kilkunasto-kilkudziesięciozdaniowe fragmenty opowiadają kolejno o latach: 2019, 1932, 1920, 1355, 1367, 2004 itd. A przy tym „Ballada” porusza całe mnóstwo bytomskich tematów (znaczna część z nich dotyczy zresztą całego regionu). Jest XIX-wieczny eksport bytomskiego cynku do Indii, są sowieckie deportacje górników do ZSRR, są powstania śląskie, jest wielka śląska arystokracja (to wyszło autorce wyjątkowo ciekawie) itd. Trochę to palimpsestowe, trochę mozaikowe, trochę momentami ciąży w stronę lapidarium. Listoś-Kostrzewa szuka swojej formuły opowiedzenia o Bytomiu i to cieszy. Nie jest to bowiem książka ulepiona na typowej reporterskiej sztancy.
Rynek w Bytomiu przed 1939 / NAC
Na pewno „Ballada” to książka, której osią jest relacja materii ożywionej z nieożywioną, górotworu z nowotworem w postaci miasta, samo miasto nie jest jednak puste. Zamieszkują je ludzie, dla nich w książce też znalazło się miejsce. Naziemne problemy bytomian są konsekwencją podziemnych błędów. „Po wizycie Jola z mężem machali im z okna, gdy przyjaciele wsiadali do auta i odjeżdżali. Chwilę później na wcześniejsze miejsce fiata spadła blacha i wbiła się w ziemię jak topór” – czytamy, a takich opisów jest dużo, choć autorka wystrzega się też kuszącego przedstawiania miasta jako scenerii kolejnej części „Silent Hill”.
Co ważne, Listoś-Kostrzewa nie przyjeżdża na Śląsk uzbrojona w tani dydaktyzm. Snuta coraz głośniej powieść o ekologii czy nierentowności kopalń jest prawdziwa, ale powinna być zakończona przecinkiem, a nie kropką, i wymaga pochylenia się nad miejscowymi. Inaczej historia znów się powtórzy i nawet jeśli intencje centrum wobec peryferii ze złych zmienią się w dobre, to ludzie po raz kolejny będą pozostawieni sami sobie. Tyle że tym razem w dobrej wierze.
Ekologia była zresztą ważnym tropem towarzyszącym mi podczas lektury. Bo „Balladę” czytam nie tylko jako akt oskarżenia, ale i jako metaforę katastrofy klimatycznej – opowieść o nieuważnej na człowieka chciwości i odraczaniu końca ślepej degradacji przyrody. Być może tak samo jak dziś Listoś-Kostrzewa opisuje powojenne dekady w Bytomiu, tak niebawem ktoś będzie opisywał naszą współczesność.