2020: Horror rodzinny
„Babadook”

8 minut czytania

/ Film

2020: Horror rodzinny

Agnieszka Jakimiak

Wróżenie z horrorowych fusów jest nieco prostsze niż przepowiadanie przyszłości na podstawie resztek herbaty zgromadzonych na dnie kubka, bowiem rodzinna fala w kinie nie skończy się tak prędko

Jeszcze 2 minuty czytania

„Jebią ci życie mamcia z tatkiem, / Może i nie chcą, ale jebią, / Oprócz win własnych na dokładkę / Jeszcze ci kilka ekstra wrzepią” – tak zaczyna się przepiękny „To może taki wierszyk” Philipa Larkina (przekład Jacka Dehnela). Larkin wiedział, że nasza przyszłość nie do końca leży w naszych rękach, a przynajmniej część naszych losów została przesądzona nie ze względu na ingerencję sił wyższych, ale właśnie przez rodzinne i społeczne sploty. W takiej konstelacji życie bywa trudniejsze, ale wróżenie przychodzi o wiele łatwiej.

Chociaż grzebanie w rodzinnych traumach zawsze było w kinie na czasie, to tendencja do używania relacji rodzinnych jako mięsa armatniego w horrorach uległa wyraźnemu nasileniu w przeciągu ostatniej dekady. Toksyczne matki i dziwaczni ojcowie, sadystyczne dzieciaki, mściwe córki i oszalali synowie, zmarłe babki i opętani dziadkowie, zastępy groźnych stryjów i stryjenek, niewidzialnych braci i sióstr, prześladowanych macoch i ojczymów, wielkodusznych i dogłębnie popsutych rodziców adopcyjnych – to na nich w horrorach ostatnich lat czekało piętnaście minut sławy. Być może bywali mniej efektowni niż rozszczepienie osobowości Normana Batesa z „Psychozy” Hitchcocka i mniej spektakularni niż „Lśnienie” Stanleya Kubricka, ale z pewnością pozwalali zrozumieć, że małe rodzinne waśnie i krzywdy potrafią przerodzić się w czyste i wszechogarniające Zło.

Jak powszechnie wiadomo, horror miał różnić się od thrillera obecnością elementów nadprzyrodzonych, ale w ostatnich latach ten podział ulega zatarciu. W „To przychodzi po zmroku” Treya Edwarda Shultsa z 2017 roku dwie rodziny walczą o przetrwanie w obliczu zarazy, która opanowała ludzkość – zabunkrowani w leśnej chacie wykańczają siebie nawzajem w sporze o wodę i pożywienie, trwając w przekonaniu, że dobro własnej rodziny to rzecz najważniejsza, choćby na jego rzecz należało wymordować dziesiątki innych rodzin. Tajemnicza epidemia nadaje filmowi metafizyczny dreszczyk, ale to realistyczny wymiar „To przychodzi po zmroku” wywołuje prawdziwe ciarki.

2020

Wyzerowanie licznika w kalendarzu skłania do podsumowań, ale też do myślenia o tym, co nadchodzi. Poprosiliśmy naszych autorów, żeby wskazali jedno zjawisko z minionej dekady – niepozorne, marginalne, osobne – które może zapowiadać, jak będzie wyglądała kultura i nasze życie w rozpoczynających się latach dwudziestych. Czy udało nam się trafić, sprawdzimy za kolejne dziesięć lat.

„Dziedzictwo” Ariego Astera z 2018 roku zaczyna się od śmierci babci, która poukrywała w swoim życiu wystarczająco wiele sekretów, żeby kolejne pokolenia nie mogły zaznać spokoju przez długie miesiące po jej odejściu. Podobnie jak „Midsommar” Astera z 2019 roku, „Dziedzictwo” opowiada o radzeniu sobie z rodzinną traumą, ale w przeciwieństwie do psychologicznych portretów rodziny w kryzysie w horrorowej wersji wychodzenie z żałoby to proces bolesny, krwawy, okupiony cierpieniem i przerażający. Wyjście z zaklętego kręgu pułapek zastawionych przez poprzednie pokolenia jest praktycznie niemożliwe – ledwo Annie Graham (Toni Collette) zabierze się za przepracowanie śmierci matki, a już na horyzoncie pojawia się kolejna rodzinna tragedia, jeszcze trudniejsza do przebolenia. Pozostaje wierzyć, że sekwencja katastrof ma jakiś głębszy sens – ale ponieważ mamy do czynienia z horrorem, trudno oczekiwać zbawiennego katharsis.

„Midsommar” rozpoczyna się mistrzowską sekwencją, w której Dani Ardor (Florence Pugh) odkrywa, że jej rodzice mają dość jednoznaczny powód, dla którego nie odbierają telefonu – jej siostra Terri zabiła ich i siebie tlenkiem węgla. Związek Dani, który i tak wisiał na włosku, musi przejść jeszcze jedną próbę: chłopak Dani, Christian (Jack Reynor), zamiast rozluźniać więzy, musi zapewnić wsparcie straumatyzowanej dziewczynie. Para szuka spokoju i równowagi w Szwecji, gdzie w jednej z wiosek samozwańcza komuna religijna spotyka się na zaprawionym odurzającymi substancjami święcie – i gdzie wszystkie relacje i związki zostają wywrócone na opak. Trauma po stracie rodziców i siostry wraca do Dani na każdym kroku, a rozgoryczenie i żal wobec Christiana znajduje najbardziej nieoczekiwane ujście. Paradoksalnie, żeby poradzić sobie z zerwanymi więzami, czasem trzeba zerwać jeszcze więcej więzów.

„Dziedzictwo”, „Widzę widzę”, „Midsommar”

Horrory ostatnich lat stają się coraz mniej metafizyczne, coraz luźniej i bardziej abstrakcyjnie odnoszą się do figury Potwora z Horroru, coraz częściej okazują się nie do końca zakamuflowaną metaforą psychologicznych i społecznych relacji. Chociaż filmowe horrory zawsze miały silne związki z rzeczywistością, a elementy nadprzyrodzone służyły jako wielkie przenośnie realnych lęków i zagrożeń, to z rzadka Wielkim Innym okazywała się tylko i wyłącznie rodzina. Tymczasem tacy twórcy jak Veronika Franz i Severin Fiala, którzy wspólnie wyreżyserowali „Widzę widzę” z 2014 roku i „The Lodge” z 2019, odważnie pogrywają sobie z przyzwyczajeniami dotyczącymi tego, co nadprzyrodzone, i wyobrażeniami na temat tego, co rodzinne. Ich filmy opierają się na minimalnej liczbie bohaterów (od trojga do pięciorga) i maksymalnym zagęszczeniu wyrachowanych strategii siania zła, zawsze w obrębie najbliższych sobie osób, zawsze na łonie pozornie bezpiecznego gniazda rodzinnego. Co ciekawe, Veronika Franz, scenarzystka filmów Urlicha Seidla, poznała Severina Fialę właśnie w blasku domowego ogniska – Fiala pracował jako niania jej dzieci. Biorąc pod uwagę rolę, jaką małe i psotne pociechy odgrywają w ich filmach, na wadze zyskuje jeszcze jedna przestroga Larkina: „Zwiewaj stąd, póki możesz uciec - / I nigdy nie miej własnych dzieci”.

Wróżenie z horrorowych fusów jest nieco prostsze niż przepowiadanie przyszłości na podstawie resztek herbaty zgromadzonych na dnie kubka, bowiem rodzinna fala w kinie nie skończy się tak prędko. Już 2020 rok przyniesie nam niecierpliwie wyczekiwany horror „Antlers” w reżyserii Scotta Coopera o dysfunkcyjnej relacji chłopca i jego zwyrodniałego opiekuna, konceptualny film „Swallow” Carla Mirabelli-Daviesa o Hunter (Haley Bennet), która próbuje poradzić sobie z depresją przedporodową poprzez pochłanianie najdziwniejszych przedmiotów, oraz drugą część „Cichego miejsca” Johna Krasinskiego z Emily Blunt w roli głównej. Widocznie rodzinne traumy to niewysychające bagno filmowych inspiracji, a nawet jeśli traktuje się je nadzwyczaj poważnie, to w przeciągu dziesięciu lat można jedynie prześlizgnąć się po ich powierzchni. Dysfunkcyjne rodziny mają też ten atut, że nawet po finale horroru nie znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wprost przeciwnie – nabierają tylko sił, żeby odrodzić się w następnych pokoleniach jako jeszcze bardziej przerażająca inkarnacja zła.

Na horyzoncie pojawiła się też mała grupka horrorów pod przewodnictwem przejmującego „Babadooka” z 2014, które nie tylko straszą rodzinną traumą, ale też próbują ją oswoić. Film w reżyserii Jennifer Kent przetarł nowy szlak na mapie kina grozy: historia matki (Essie Davis) samotnie wychowującej syna (Noah Wiseman) – ojciec zginął w wypadku, wioząc żonę na porodówkę – przemienia się w opowieść o tym, że nie zawsze musimy ukrywać przed światem nasze poharatane osobowości i unikać najbardziej bolesnych historii. Przerażający Babadook z książki z obrazkami pragnie tylko jednego – chce, żeby wpuścić go do domu, żąda swojego miejsca w rodzinnym krwiobiegu. Nie pochodzi z zewnątrz, cały czas czai się pod skórą, ale wypierany rośnie w destrukcyjną siłę. Być może po dekadzie straszenia rodzinnymi potwornościami kino nauczy nas, jak z nimi żyć.