W kinie można wszystko

11 minut czytania

/ Film

W kinie można wszystko

Agnieszka Jakimiak

Nowe Horyzonty ruszają w trasę po kraju z trzema filmami. Dwa z nich – „Ema” Pablo Larraína i „Liberté” Alberta Serry – to portrety wolności seksualnej, najbardziej znienawidzonej i wypieranej przez konserwatywnych purytanów, którzy od lat dyktują reguły gry w naszej społecznej rzeczywistości

Jeszcze 3 minuty czytania

Na granicach kontrole, w miastach obowiązek zasłaniania twarzy w zamkniętych przestrzeniach, wybory – zorganizowane pomimo epidemii – wygrywa Andrzej Duda, któremu bliskie jest ograniczanie swobód obywatelskich, rozochocone Ordo Iuris próbuje zawęzić rozumienie równości do reguł wyznaczanych przez katolicyzm. W Polsce zaczyna brakować powietrza. Na przekór tej dusznej atmosferze Nowe Horyzonty ruszają w trasę po kraju z trzema filmami, które zajmują miejsce po drugiej stronie barykady. Dwa z nich – „Ema” Pablo Larraína i „Liberté” Alberta Serry – to portrety wolności seksualnej, najbardziej znienawidzonej i wypieranej przez konserwatywnych purytanów. Oglądając je, ma się wrażenie, jakby ktoś otworzył okna na oścież. Różni się pora: „Ema” to okno otwierane w dzień lub wraz z zapadnięciem zmierzchu, „Liberté” – raczej w trakcie niepokojącej nocy uciekającej przed świtem.

Punktem wyjścia najnowszego filmu Larraína jest naruszenie jednego z największych społecznych tabu: małżeństwo oddaje dziecko do adopcji. Sześcioletni Polo spędził tylko rok z Emą (Mariana Di Girolamo) i Gastónem (Gael García Bernal), ale zdążył sprawić im wiele kłopotu. Nie dość, że z jego winy twarz siostry Emy stanęła w płomieniach, to jeszcze wsadził do zamrażarki kota. W chwili, w której wszystko zapowiada, że będziemy oglądać kolejną odsłonę „Musimy porozmawiać o Kevinie”, Larraín zmienia kierunek i zaczyna inną opowieść, piękniejszą. Ema przejmuje stery.

Chilijski reżyser jest specjalistą od mylenia tropów, obierania nieoczywistej perspektywy, opowiadania przez detal albo przez krajobraz o najbardziej palących społecznych napięciach. Zasłynął dzięki trzem filmom osadzonym w czasach dyktatury Pinocheta: „Tonym Manero” (2008), „Post Mortem” (2010) i „No” (2012). Żaden z nich nie nosił znamion paradokumentalnego kina publicystycznego albo kina faktu – raz Larraín powołuje do życia postać owładniętego żądzą zbrodni impersonatora Johna Travolty z „Gorączki sobotniej nocy”, innym razem patrzy na czasy chilijskiej dyktatury przez pryzmat zakochanego w kabaretowej tancerce asystenta koronera.

Nie inaczej jest w „Emie” – tytułowa bohaterka nie jest styraną matką, ale tancerką z utlenionymi włosami, która pracuje w zespole kierowanym przez Gastóna, uczy dzieci ekspresji ciała w szkole, ale przede wszystkim tańczy na boiskach, murach, parkingach i w trolejbusach. W jej życiu wydarzyła się tragedia, ale oddanie adoptowanego dziecka to tylko jej konsekwencja. Tragedia wynika z tego, że w tym społeczeństwie Ema nie może żyć własnym życiem i na własnych zasadach. Zamiast zajmować się skutkiem, dociera do przyczyny i podejmuje ryzykowną próbę całkowitego przeformułowania takich kategorii jak rodzina, relacja, seks, zaangażowanie, współistnienie. Przekształcenie zastanego porządku i rozpychanie jego tradycyjnych ram nie jest zadaniem łatwym ani jednoznacznie pozytywnym – ale w kinie Larraína nie chodzi o paternalistyczne ocenianie bohaterów i postaw. Chodzi raczej o pewną możliwość, potencjał istniejący w systemie, który przyjmujemy za oczywisty i bezsprzeczny. Czy rodziną Emy jest jej mąż, z którym przerzuca się oskarżeniami o pozostawienie Polo? Czy jej rodziną jest grupa tancerek, które w chwilach jej słabości stają za nią murem i pomagają zrealizować najbardziej pokrętny plan? „Ema” nie jest zero-jedynkowa, nie wikła się w dylematy albo-albo. Pracuje na niejednoznaczność oraz – cytując Rorty’ego – na ironię, przygodność, solidarność.

W przeciwieństwie do większości poprzednich filmów Larraín bierze tym razem na warsztat nie przeszłość, ale pulsującą kolorem teraźniejszość – oraz wybiega wyobraźnią w przyszłość. Ema jest młoda, dwanaście lat młodsza od Gastóna, trzy dekady młodsza od estetyki Sashy Waltz pożenionej z krajobrazem Ólafura Elíassona, którą Gastón wprowadza do swoich spektakli. Jej żywiołem jest ulica, tętniąca rytmem reggaeton (znanym choćby z piosenki „Despacito”, w której udziela się najpopularniejszy wykonawca reggaeton Daddy Yankee). Jej wentylem bezpieczeństwa jest cielesność i seksualność – najlepiej czuje się przy dźwiękach, które, jak mówi jej przyjaciółka, „grają orgazm”. Naturalną przestrzenią są dla niej kameralne, ale intensywne imprezy z przyjaciółkami, w trakcie których zatraca się granica między poszczególnymi ciałami. Larraín twierdzi, że kiedy wraz z Nicholasem Jaarem szukali ścieżki dźwiękowej do filmu, ten zaproponował, żeby sprawdzili, co jest na szczycie chilijskiego Spotify’a – padło na reggaeton. Trudno się nim zachwycić, rytm jest prosty („więzienna muzyka, zmienia cię w głupka” – mówi Gastón), teksty bywają prostackie („żeby nie trzeba było myśleć – tak, nie, seks, dragi, tak, heroina, tak, orgie, tak” – mówi Gastón), przekaz często trąci seksizmem („jakby ktoś wam wmówił, że jak ruszacie bioderkami, to jesteście wolne – a jest wprost przeciwnie, to kultura przemocy” – mówi Gastón). Ostatecznie Larraín zmienił zdanie: „Chcemy powiedzieć tyle, że nikt nie może ci mówić, jak jest i do jakiej muzyki masz tańczyć”.

„Ema” Pablo Larraína


Lewicowy Larraín, którego rodzice pełnili i pełnią wysokie funkcje w konserwatywnym rządzie w Chile i którzy dobrze odnajdywali się także w dyktaturze Pinocheta, doskonale zna stawkę towarzyszącą przecieraniu alternatywnych politycznych szlaków i byciu na przekór obowiązującej narracji. Traktuje kino jako przestrzeń politycznego eksperymentu – jako miejsce, w którym zderzają się ze sobą nieoczywiste konteksty, nieudane albo skazane na porażkę próby emancypacji, ale także jako przestrzeń umożliwiającą ostrą krytykę uprzywilejowanych. W „El Club” ze swojego przywileju korzystali księża odsunięci od służby w ramach kary za pedofilskie czyny, w „No” na szczycie społecznej hierarchii stoją pozbawieni skrupułów marketingowcy i PR-owcy.

W „Emie” sytuacja jest bardziej skomplikowana: reżyser przyznaje, że nie chciałby określać filmu jako feministyczny – bo wyreżyserowali, wyprodukowali i napisali go mężczyźni; chciał przede wszystkim ukazać współdzieloną wrażliwość wobec feministycznych tematów. To stanowisko czyni „Emę” filmem absolutnie wyjątkowym – twórcy nie przywłaszczają sobie cudzej walki i nie roszczą pretensji do zagarniania wizji świata przynależnej komuś innemu, ale tworzą film, który stanowi gest solidarności, zrozumienia i empatii, w pełni zdając sobie sprawę z własnych pozycji w filmowym przemyśle. Jednocześnie „Ema” nie jest namalowaną jasnymi barwami laurką na cześć równouprawnienia – wprost przeciwnie, chwilami bliżej jej do thrillera. Bezczelna, uwodzicielska i bezkompromisowa bohaterka przestawia tradycyjne porządki w brutalny sposób, siejąc zniszczenie, pozbawiona specjalnej troski wobec możliwych ofiar. „Ludzie palili drzewa, żeby zasadzić nowe plony i mieć co jeść” – mówi Ema piromanka i wdraża w życie swój ekscentryczny plan przebudowy społeczeństwa.

O kinie Larraína mówi się czasem, że jest zbyt nietypowe jak na mainstream i zbyt przystępne jak na arthouse. Wobec kina Serry trudno mieć wątpliwości: to arthouse pełną parą, pozbawiony skrótów i uproszczeń, niewyciągający pomocnej dłoni w stronę widza. „Liberté” to nie jest film, który podbije serca tłumów, ale zapewniam, że wszyscy, którzy zdecydują się obejrzeć film na dużym ekranie, przeżyją jedną z najoryginalniejszych kinowych przygód.

Przed filmem był spektakl – w 2018 roku kataloński reżyser wystawił na deskach Volksbuehne w Berlinie historyczną fantazję o grupie libertynów uciekającej przed reżimem Ludwika XVI. Scenografia Sebastiana Voglera nawiązywała do pastelowego i ornamentacyjnego rokoko, krajobraz świetlistej łąki działał w kontrze wobec dość prowokacyjnej treści. W filmie nie ma tego sprzężenia – mroki lasu spowijają libertyńskie fantazje seksualne, które trudno dostrzec, ale łatwo sobie wyobrazić. Napięcie pojawia się gdzie indziej, między widzami a ekranem, na którym – zdaje się – widzimy coś, co nie do końca jest przeznaczone dla postronnych obserwatorek.

„Liberté” Alberta Serry


 „Liberté” to voyeurystyczne kino, które skłania do przemyślenia jednej z najbardziej nośnych filmowych kategorii, czyli podglądactwa. Chociaż opisy seksualnych fantazji są obfite i pełne szczegółów, filmowi Serry daleko do pornografii w potocznym rozumieniu tego słowa – na ekranie za mało widać, żeby przyjemność płynąca z oglądania perwersyjnych scen pozostała niezakłócona. Libertyni spotykają się pod osłoną nocy właśnie dlatego, żeby nikt nie mógł dostrzec kobiety onanizującej się pniem drzewa ani usłyszeć o wizji wkładania członka w nozdrza rozjuszonego młodego byka. Mimo to każda scena jest pod baczną obserwacją chłopów i trędowatych, którzy zapuścili się do lasu, w kinie to miejsce należy do widzów, próbujących przebić się przez ciemności ekranu i – z przyzwyczajenia i ciekawości – dojrzeć praktyki, za które libertynki i libertyni zostali wygnani z królewskiego dworu. W kulminacyjnych chwilach Serra z premedytacją odbiera patos wielkiego finału – zamiast szerokich wytrysków i majestatycznych orgazmów widzimy bohatera, którego członek odmawia posłuszeństwa, i oblewane moczem ciało, które nie drży w konwulsjach rozkoszy.

Nowy film Serry wiele mówi o kinie jako medium, które więcej ukrywa niż udostępnia i nie otwiera drogi do łatwego zaspokojenia. Ale jest też komentarzem do wybiórczego i ograniczającego spojrzenia na historię (także seksualności). Spychana na margines i chętniej zamieniana w pikantną anegdotę niż w filmowy plan osiemnastowieczna libertyńska orgia wreszcie staje się nie tłem opowieści o dworskiej polityce, ale jej clou. Praktyki grupy wygnanych są intrygujące nie dlatego, że są wyuzdane albo wymyślne, ale właśnie dlatego, że są zakazane i niedostępne. Libertyni na czele z diukiem de Walchenem (w tej roli sam Helmut Berger) czują, że ich dawni przyjaciele rewolucjoniści stali się ich wrogami, dlatego ruszają do Niemiec, żeby krzewić swoje antyautorytarne i sprzeciwiające się tradycyjnemu kodeksowi moralnemu idee. Lecz po drodze pochłania ich ciemność lasu i własna impotencja – przeciwnicy systemu i pruderii sami nie są w stanie sprostać własnym fantazjom i wyobrażeniom, najlepiej czują się w ukryciu, tracą impet, kiedy trzeba skonfrontować się z dniem.

Kiedy na gali otwarcia festiwalu Nowe Horyzonty w zeszłym roku Marcin Pieńkowski wspominał, że po zobaczeniu „Liberté” wysłał do Romana Gutka esemesa o treści: „Kino to wolność”, przyznaję, że zdusiłam w sobie śmiech i pomyślałam: „Co za banał”. Po seansie „Liberté” pomyślałam jednak: „Kino jest wielkie, można w nim wszystko, kino to wolność”. Wiem, jak to brzmi – i zapewniam, że po seansach „Emy” i „Liberté” brzmi o niebo lepiej.