Wykrwawianie
Eduardo Galeano, 2008 / fot. Casa de América, CC BY-NC-ND 2.0

13 minut czytania

/ Literatura

Wykrwawianie

Tomasz Pindel

„Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej” Eduarda Galeano to książka polityczna w dobrym i złym znaczeniu. Ma niewątpliwą wartość historyczną, ale jako narzędzie poznania regionu dziś wydaje się zwodnicza

Jeszcze 3 minuty czytania

Prawdopodobnie w każdym rankingu najważniejszych dwudziestowiecznych książek o Ameryce Łacińskiej albo z Ameryki Łacińskiej esej Urugwajczyka Eduarda Galeano miejsce ma zagwarantowane. Dzieło ogłoszono drukiem w 1971 roku i z miejsca stało się manifestem tudzież katechizmem latynoamerykańskiej lewicy, oferowało bowiem zgodną z jej polityczną agendą, spójną i przekrojową wizję dziejów regionu. A do tego miało znakomity tytuł: „Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej” – tylko cztery słowa, a tak celnie syntetyzują przekaz. Na dobitkę zostało żywiołowo napisane, biegunowo odmiennie od typowych, z zasady nudnych elaboratów politycznych. Książka manifest, która natychmiast stała się książką legendą.

W Polsce po raz pierwszy wydano ją w 1983 roku w przekładzie Ireny i Marka Majchrzaków. Teraz, po ponad pięćdziesięciu latach od premiery, wraca w nowym przekładzie Barbary Jaroszuk. Czy to książka dziś potrzebna? Aktualna? Czy warto ją czytać? Moja odpowiedź na ostatnie pytanie brzmi: tak. Ale w kwestii pierwszego, a zwłaszcza drugiego mam wątpliwości.

Kontekst: 1970

Eduardo Galeano, „Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej”. Przeł. Barbara Jaroszuk, Filtry, 432 strony, w księgarniach od października 2022Eduardo Galeano, „Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej”. Przeł. Barbara Jaroszuk, Filtry, 432 strony, w księgarniach od października 2022

Proszę wybaczyć tę serię truizmów: świat, w którym Galeano pisał swoją książkę (powstała ponoć głównie w roku 1970), był światem znacząco innym. Ameryka Łacińska trwała w kleszczowym uścisku zimnej wojny: tradycyjnie Stany Zjednoczone uznawały ją za swoje podwórko i dość konsekwentnie wcielały w życie zasadę, że wszystkie chwyty są dozwolone, o ile tylko służą blokowaniu sowieckich zakusów. A to, jak się łatwo domyślić, nie sprzyjało rozwiązywaniu społecznych i gospodarczych problemów, tylko generowało nowe i potęgowało stare. W powszechnym użyciu było określenie Trzeci Świat i mieszkańcy Ameryki Łacińskiej wyraźnie odczuwali, że w takim właśnie przyszło im żyć. Zdecydowana większość latynoskich problemów wynikała z potężnych nierówności, niedorozwoju, biedy i interwencji z zewnątrz. Próby społecznych zmian kończyły się puczami i rządami twardej ręki. Propozycje socjalizmu czy komunizmu brzmiały jak cudowne rozwiązanie wszystkich bolączek. Związek Radziecki czy Chiny Ludowe były na tyle daleko, że prawie żadna chmurka nie zaciemniała pięknej wizji. Zaś sukces rewolucji kubańskiej pokazał, że status quo może zostać obalone, i to skutecznie.

I to w tym świecie pojawiają się „Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej”, które stawiają bardzo jasną tezę: jest nam tu źle, bo od czasów odkrycia i kolonizacji po dziś dzień padamy ofiarą regularnego i bezpardonowego wyzysku. By zapoznać się z zasadniczym przesłaniem eseju, wystarczy przeczytać wprowadzenie „Sto dwadzieścia milionów dzieci w oku cyklonu”: „Ameryka to region, który się wykrwawia”, „nasze bogactwo zawsze generowało naszą biedę”, „niektóre kraje specjalizują się w wygrywaniu, inne w przegrywaniu”.

Oczywiście, gdyby wszystko sprowadzało się tylko do tych tez, nikt by nie czytał następujących dalej prawie czterystu stron. Tymczasem Galeano zabiera na nich czytelników w intensywny rajd po historii i geografii regionu, i to jest naprawdę imponujące. Pierwszy rozdział opowiada o czasach podboju i kolonii. Tu sprawa jest prosta, tragicznie prosta, kolonializm wszak polegał właśnie na tym, o czym pisze autor we wstępie: czysto łupieżczej polityce, eksploatacji ludzi i zasobów. Strumień bogactw, które płynęły przez ocean, paradoksalnie, wcale nie wzbogacił największych beneficjentów (Hiszpanii i Portugalii), tylko przepłynął przez nich wezbraną falą, by po okresie nieprzytomnego przepychu zostawić nędzne resztki. To akurat jest część, o którą najtrudniej się pokłócić: może i znalazłby się gdzieś jakiś obrońca kolonializmu, no ale komu by się chciało z nim dyskutować?

W kolejnych rozdziałach Galeano porusza się po historii późniejszej i najnowszej. Bardzo dużo uwagi poświęca kwestii monokultur, pisze o plantacjach trzciny cukrowej, o kauczuku, o wydobyciu surowców kopalnych i guana – czyli o bogactwach ziemi, które pozwoliły wzbogacić się nielicznym kosztem wielu. Pisze o próbach reform, rewolucjach i dyktatorach. Skaczemy po całym regionie: z brazylijskich równin na kubańskie pola, z ledwie wyzwolonego od Hiszpanii Paragwaju do rozdartej wewnętrznym konfliktem Argentyny, z ogarniętej wojną domową Kolumbii do rozwijającego swój przemysł Chile, z reformującego się na potęgę Peru do rewolucyjnego Meksyku. Dziesiątki nazwisk i nazw – ale, przyznajmy, dat i liczb nie za wiele – masa epizodów i zdarzeń, wielki kalejdoskop historii tego gigantycznego przecież obszaru. Poszczególne wątki omawiane bywają zwykle w osobnych podrozdziałach, ale zdarza się też autorowi skakać po kontynencie i po epokach w obrębie jednego akapitu. I całe to bogactwo wydarzeń i faktów nieustająco potwierdza nadrzędną tezę: wyzysk, wyzysk, ciągle wyzysk.

Neoliberalna beka

Przez dobre dwie dekady „Otwarte żyły…” pozostawały dla wielu księgą wiedzy objawionej, budziły autentyczne uniesienia, zrywały klapki z oczu, obnażały prawdę. Książka trafiała na indeks u złych i stawała się przedmiotem żarliwych debat wśród dobrych. Ale przyszły lata 90., zimna wojna dwóch bloków dobiegła końca, sowiecki kolos się posypał, a Kuba ku zaskoczeniu wielu przetrwała, tyle że w koszmarnej nędzy. Górą byli teraz neoliberałowie i ich wizja świata, te wszystkie terapie szokowe, cięcia budżetowe, kapitalizm turbo. Galeano nie mógł wyjść z tego cało.

W 1996 roku Plinio Apuleyo Mendoza, Carlos Alberto Montaner i Álvaro Vargas Llosa (syn Maria, który zresztą dorzucił od siebie przedmowę) ogłaszają esej pod także dość wymownym tytułem „Manual del perfecto idiota latinoamericano” (Podręcznik totalnego latynoamerykańskiego idioty). Ten tytułowy idiota to po prostu lewicowiec, marksista, ten, kto nie podziela neoliberalnego punktu widzenia. I idiota ów ma swoją Biblię: są nią oczywiście „Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej”.

Autorzy nie poprzestali na ogólnikowych złośliwostkach, tylko dokonali gruntownej analizy wprowadzenia do eseju Galeana i nie zostawili na nim suchej nitki. Besztali Urugwajczyka, że nie ma pojęcia o ekonomii, że nie wie, czym jest rozwój gospodarczy: nie chodzi przecież o to, żeby siedzieć na swoich zasobach, tylko nimi handlować; inwestycje zagraniczne to nie diabeł wcielony, tylko potrzeba i cel; konsumpcja jest pochodną produkcji – i tak dalej. Co to są „sprawiedliwe ceny”? – pytają autorzy – czy tu chodzi o regulacje rynku (a kysz!)? Zarzucają Galeanowi, że wszystko, co pisze, to jedna wielka licentia poetica, bo procesy historyczne opisane zostały tu, jakby rządził nimi jakiś dziejowy determinizm.

Dziś „Podręcznik…” bawi zdecydowanie mniej niż w swoim czasie. Po pierwsze dlatego, że nazywanie przeciwników idiotami to nie jest zbyt finezyjna praktyka. Po drugie, neoliberalizm też nie zdziałał aż takich cudów, jakie obiecywał.

Z okresu neoliberalnego wzmożenia dzieło Galeana wyszło nieco pokiereszowane, ale wciąż czytane i symbolicznie nośne. Na amerykańskim szczycie w Trynidadzie i Tobago w 2009 roku wenezuelski prezydent Hugo Chávez tę właśnie książkę wręczył Barackowi Obamie. Obama podobno nie przeczytał (książka była w oryginale), ale wymowa gestu pozostała jednoznaczna.

Gorzej, że w 2014 roku na targach w Brasílii sam Galeano publicznie wyrzekł się swego dzieła. Stwierdził, że niczego nie żałuje, ale dziś nie byłby w stanie go przeczytać, a w ogóle to napisał je, nie mając odpowiedniego przygotowania. W bardzo inteligentnym posłowiu do nowego polskiego wydania Artur Domosławski opisuje ten epizod wnikliwie i sugeruje, że być może wcale nie był to rzeczywisty gest wyparcia, tylko oznaka zmęczenia. Galeano miał imponujący dorobek literacki, a wszyscy pamiętali go tylko jako autora „Otwartych żył…”.

Kontekst: 2022

Drugie polskie wydanie trafia do rąk czytelników w zgoła innych okolicznościach. Nie trzeba, oczywiście, nikomu przypominać, że wciąż jesteśmy wewnętrznie szalenie podzieleni i rozpolitykowani, ale jeśli chodzi o refleksję nad nieco dalszymi regionami świata i ogólniejszymi procesami, można chyba mieć pewne oczekiwania. Post- i antykomunistyczny pył nieco opadł, powinno być już nas stać na bardziej wyważone sądy, choćby przyznanie, że Castrowska Kuba zmieniła się w regularną tyranię i przyniosła krajowi katastrofę, ale rewolucja ta zrodziła się jako autentyczny ruch niepodległościowy; że przeróżne teorie o podstępnych i zbrodniczych działaniach USA, o wspieraniu junt i puczów na terenie wielu państw latynoamerykańskich to nie komunistyczna propaganda, tylko weryfikowalne fakty historyczne; powinniśmy umieć przyznać, że olśniewające wyniki chilijskiej gospodarki nie są usprawiedliwieniem dla zabijania i torturowania przeciwników politycznych itd. Możemy być kapkę mądrzejsi, bo mamy czasowy dystans. I tu właśnie jest z „Otwartymi żyłami…” spory problem.

Nie chcę zapuszczać się w rozważania na temat tego, co Galeano wiedział, a o czym uczciwie nie miał pojęcia, co zmanipulował, a w co wierzył, w czym się mylił, co powinien był powiedzieć, a czego nie – bo to ryzykowne i grozi anachronizowaniem. Choć można by się trochę poprzyczepiać, głównie za sprawą epilogu datowanego na 1978 rok, siedem lat po pierwszym wydaniu. Autor komentuje w nim najnowsze wydarzenia, a jest co komentować, bo była to dekada dla regionu tragiczna, zaś kolejne dyktatury, represje i kryzysy zdawały się potwierdzać postawione tezy. Ale nie wspomina o zamordystycznym kursie Kuby ani o tym, że Castro dokładnie tak samo jak jego poprzednicy wpakował swój kraj w koszmar monokultury, leje za to łzy nad końcem absolutnie katastroficznych rządów lewicowej junty wojskowej w Peru. To jednak zostawmy, mówienie ludziom z przeszłości, co powinni byli myśleć, to marny proceder. Ale jeśli czytam Galeano dziś, w nowym wydaniu i przekładzie, to przecież czytam go z całym bagażem myślowym, jaki mi współczesność oferuje. I znajduję w „Otwartych żyłach…” rzeczy, które mnie uwierają.

Czy to wszystko nie jest zbyt proste? Czy nie mieli jednak sporo racji neoliberalni i aroganccy krytycy, zarzucając Galeano, że jego rozumienie obiegu towarów i handlu nie odpowiada rzeczywistości? Czy naprawdę protekcjonizm i zamykanie granic stanowią najlepsze wyjście z gospodarczego kryzysu? Czy rzeczywiście uczciwy eseista powinien zamiatać pod dywan niewygodne wątki, żeby mu nie psuły tezy?

Widać to bardzo wyraźnie na przykład w sąsiadujących podrozdziałach o dziewiętnastowiecznych dyktatorach: Juanie Manuelu Rosasie w Argentynie i José Gasparze Rodríguezie de Francii w Paragwaju. Galeano podziwia ich pronarodową politykę i najwyraźniej nie przeszkadzają mu ich zamordystyczne skłonności. Nieważne, że tyran, ważne, że nasz – czy to nie jest odbicie rozumowania drugiej, tej „złej” strony? Czy nie prowadzi jednak na manowce ciągłe zrzucanie winy na innych, na tych osławionych „onych”, niecnych wyzyskiwaczy ze Stanów i z Europy?

Galeano pisze o obiektywnych procesach historycznych i postępie naukowym (na przykład o wynalezieniu sztucznych nawozów, które położyły kres guanowej bonanzie), jakby to były działania wymierzone w Amerykę Łacińską. Pisze o niecnych Amerykanach rzucających się na Amazonię i o podstępnych misjonarzach sterylizujących Indianki. Dziś wiemy dobrze, że Amazonię mogą sobie wycinać sami Brazylijczycy (a inni Brazylijczycy tracą życie, by jej bronić), zaś rasistowskie i łamiące prawa człowieka polityki wprowadzali niejankescy i niebiali przywódcy (jak Fujimori w Peru, acz, racja, z pochodzenia Japończyk, więc „nie swój”).

Dzisiejsza Ameryka Łacińska walczy z potężnymi problemami: jak wcześniej – z nierównościami, z nędzą, z przemocą, czasami ekstremalną, z korupcją. Pewnie, że Meksyk nie osuwałby się w narkootchłań, gdyby nie zainteresowani koką i trawką konsumenci po północnej stronie granicy, i że nie byłoby wszechobecnej przestępczości zorganizowanej w Ameryce Środkowej oraz wynikającej z niej masowej migracji, gdyby Stany przez dekady nie destabilizowały miejscowej sytuacji w imię swoich zimnowojennych interesów. Ale czy wykrzyknięcie: „To wszystko przez nich!”, oddaje całą prawdę i cokolwiek załatwia?

„Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej” to książka polityczna w dobrym i złym słowa tego znaczeniu. Jako dokument pewnej epoki ma niewątpliwą wartość historyczną, ale jako narzędzie poznania regionu dziś wydaje mi się zwodnicza. Nie jestem pewien, ale może jest tak, że publikacja tej książki w Polsce w 2022 roku i całkiem, jak rozumiem, dobre jej przyjęcie przez czytelników mówią coś istotnego nie tyle o Ameryce Łacińskiej, ile o nas, tu i teraz.