ZMĘCZENIE: Rzymskie wakacje
Catherine Mommsen Scott ROME, CC BY-NC-ND 2.0

13 minut czytania

/ Obyczaje

ZMĘCZENIE: Rzymskie wakacje

Zhenia Moliar

Przez permanentny stres z powodu wojny, troskę o rodziców i przyjaciół w Kijowie i tęsknotę za domem przestałam w nocy spać. Utrzymuję kontakt z przyjaciółkami z Kijowa, podziwiam te kobiety – prawdziwe bohaterki, które wytrzymują wszystko

Jeszcze 3 minuty czytania

Niedługo będzie rok, od kiedy z dwiema córkami zamieszkałam w Rzymie. Wcześniej Włochy zaczynały się dla mnie od akapitów z podręcznika do historii sztuki, a kończyły na odwiedzinach na Biennale w Wenecji. Nigdy nie sądziłam, że przyjdzie mi tak dobrze poznać ten kraj.

Na początku marca 2022 roku z dziećmi, przyjaciółką i jej córką wsiadłyśmy do auta i wyruszyłyśmy na zachód. Trasa była gęsta od samochodów, na początku wiele godzin jechałyśmy w niekończącym się sznurze pojazdów. Aż tu nagle przydało się moje zawodowe doświadczenie z inicjatywy artystycznej „De Ne De”: przez wiele lat jeździłam z kolegami po Ukrainie, badając i dokumentując nieoczywiste, chociaż ważne dziedzictwo kulturowe w różnych zakątkach kraju. Dlatego kiedy się ewakuowałyśmy, przy pierwszej okazji zjechałyśmy z głównej trasy i pojechałyśmy przez znajomą głuszę i wiejskie drogi. Tak udało nam się stosunkowo szybko dotrzeć do Użhorodu, a potem do granicy węgierskiej, gdzie zostawiłam samochód i dalej z dziećmi poszłyśmy pieszo. Nadal nie wiedziałyśmy dokąd. Po drodze pomagali nam wolontariusze, spotkałyśmy podobnie jak my zagubione kijowskie koleżanki w Budapeszcie i Berlinie, próbowałyśmy wymyślić, co robić dalej. I wtedy nagle dostałam propozycję z Towarzystwa Maxa Plancka, żeby dołączyć do ich programu wsparcia ukraińskich naukowców i pojechać na sześć miesięcy do Rzymu, żeby pracować nad badaniami z zakresu historii sztuki w Bibliotece Hertziana. Miałam tam możliwość kontynuowania pracy nad ukraińskim dziedzictwem kulturowym i tworzeniem bazy danych sztuki i architektury monumentalnej z czasu radzieckiego. Na początku nawet się wahałam, bo wydawało mi się, że pół roku – to za długo. Byłam przekonana, że wojna już wkrótce się skończy i wrócimy do domu. 

W Rzymie pomagali nam pracownicy i pracowniczki naszego instytutu i różnych międzynarodowych ośrodków kulturalnych. Na początku dostałyśmy mieszkanie tymczasowe w Belgijskim Instytucie Historycznym. W Hertzianie przydzielono mi gabinet do pracy z niesamowitym widokiem na centrum Rzymu i nieograniczonym dostępem do jednego z najlepszych księgozbiorów miasta. Wolontariusze pomogli zapisać dzieci do szkoły nieopodal biblioteki. Okazało się, że to prywatna katolicka szkoła, jedna z najstarszych i najbardziej prestiżowych w mieście. Choć dzieci zupełnie się z tego nie ucieszyły. Na początku się bały, obojętniały, niczego nie rozumiały po włosku. Czułam, że jest im bardzo trudno, starałam się je pocieszać i podnosić na duchu. Niesamowitym włoskim nauczycielkom dość szybko udało się je zachęcić do szkolnego życia. Już po miesiącu dziewczynki występowały w czarującym szkolnym przedstawieniu teatralnym. Koledzy i koleżanki z klasy ciągle zapraszali je na dziecięce imprezy i urodziny (podczas gdy ja nie miałam z kim porozmawiać, a bardzo chciałam).

Po pół roku moje córki zaczęły mówić po włosku, teraz rozmawiają już swobodnie. Starsza córka deklamuje po włosku „Iliadę” i „Odyseję” na lekcjach epiki w ramach programu szkolnego. Mi niestety nie udało się przez ten rok nauczyć włoskiego, chociaż byłam na dwóch krótkich kursach. Nigdy nie miałam czasu i sił na odrabianie zadań domowych i powtarzanie gramatyki. I szczerze mówiąc, nie miałam wystarczającej motywacji. W pracy wszyscy rozmawiali po angielsku, a w codziennych sytuacjach dzieci wszystko mi tłumaczyły. Zresztą, nawet nie dopuszczałam do siebie myśli, ze zostaniemy we Włoszech dłużej niż termin mojego kontraktu, dlatego minimalny zasób fraz na uprzejmy small talk w warzywniaku mi wystarczał.

W Rzymie miałybyśmy bardzo dobre warunki, można by nas uznać nawet za bardzo uprzywilejowane, gdyby nie jeden problem: mieszkanie. We Włoszech działa specjalna ustawa, która ma chronić osoby nieletnie. Polega na tym, że wynajmujących z dziećmi nie można wysiedlić z wynajmowanego mieszkania, nawet jeśli nie płacą czynszu. Taka troska o dzieci w praktyce przekształca się w ukrytą dyskryminację, ponieważ właściciele często zwyczajnie odmawiają najmu mieszkania rodzinom z dziećmi. A samotna Ukrainka z dwójką dzieci jest dla włoskich właścicieli uosobieniem braku wiarygodności. Nawet mój kontrakt ich nie przekonywał. Wszystkie rozmowy z potencjalnymi wynajmującymi kończyły się na kwestii dzieci.

Zwróciłyśmy się do służb socjalnych, które opiekowały się tymczasowo przesiedlonymi osobami z Ukrainy, i umieszczono nas w uchodźczym hotelu na przedmieściach. Bardzo się ucieszyłyśmy, bo hotel mieścił się gdzieś pomiędzy Rzymem i morzem. Jednak żeby dotrzeć do szkoły i do pracy, trzeba było jechać 2,5 godziny w jedną stronę. A w Rzymie transport miejski działa bardzo słabo, nie było dnia, żebym nie wspominała naszego kijowskiego zbiorkomu z wdzięcznością: mam wrażenie, że nasz transport w czasie wojny działa lepiej niż rzymski w czasie pokoju. Na całe ogromne miasto są tylko trzy linie metra, z których jako tako działają dwie. Żaden transport nie ma nawet przybliżonego rozkładu, na przystanku autobusowym można stać ze czterdzieści minut. Większość mieszkańców Rzymu korzysta z prywatnych samochodów, przez co w mieście są ciągłe korki. 

W każdym razie wyjeżdżałyśmy z naszego hotelu dla uchodźców o 6 rano, żeby zdążyć na lekcje o 8.30 i prawie nigdy nie zdążałyśmy. Dzieci drzemały na lekcjach, ja, żeby nie zasnąć w pracy, ciągle piłam mocną kawę. Po dwóch tygodniach w takim trybie byłyśmy zupełnie wykończone. I wcale nie miałyśmy czasu chodzić na plażę. Nienawidziłyśmy autobusów, byłyśmy rozdrażnione i ciągle chciało nam się spać.

Po jakimś czasie udało się jednak wynająć mieszkanie! Mama mojego kijowskiego fryzjera, jak się okazało, od dawna mieszka w Rzymie i jej przyjaciółka zamierzała jechać na urlop na kilka miesięcy. Od tego mieszkania do szkoły i pracy było 12 stacji metra, za to jedną linią, bez przesiadek! Jednak kiedy tylko się przeprowadziłyśmy, linię metra zaczęli remontować i ograniczyli grafik pracy, częściowo dublując trasę autobusami…

W październiku wojna się nie skończyła. W Instytucie zaproponowano mi przedłużenie kontraktu jeszcze o pół roku. Powrót do Ukrainy wydawał się straszny i zostałyśmy. Znów musiałyśmy szukać mieszkania. Trochę pomieszkałyśmy w hotelu dla uchodźców, potem w domu pielgrzyma, potem znów w Belgijskim Instytucie.

Wreszcie znalazłyśmy się w muzeum. Muzeum Casa di Goethe – to budynek, w którym w XVIII wieku mieszkał Johann Wolfgang Goethe razem ze swoim przyjacielem Johannem Heinrichem Wilhelmem Tischbeinem. Oprócz samego mieszkania, gdzie mieści się ekspozycja, w muzeum jest wielka biblioteka i pokój gościnny dla pisarzy. Nowy dyrektor muzeum sam dopiero co przeprowadził się z Berlina do Rzymu i wiedząc, jak w Wiecznym Mieście trudno żyje się cudzoziemcom, pozwolił nam tu pomieszkać przez półtora miesiąca. Teraz w muzeum trwa tymczasowa wystawa sztuki współczesnej, poświęcona podróżom do Włoch w XXI wieku. Dotyka trudnych tematów migracji i niezręcznego dziedzictwa kulturowego oraz patriarchalnych i klerykalnych cech współczesnego włoskiego społeczeństwa… Każda praca mnie dotyka, każda dotyczy mojego doświadczenia Rzymu. 

I tak, mieszkamy w muzeum. W starodawnym pałacu w centrum miasta. Do szkoły i pracy idziemy 10 minut nieśpiesznym krokiem. Nareszcie można by odetchnąć, gdyby nie to, że mając za sobą staż pracy w muzeum, zanadto czuję się odpowiedzialna za nasz pobyt tutaj. Do pokoju trzeba iść przez bibliotekę z oryginalnymi wydaniami oraz rycinami i ciągle się boje, żeby dzieci przez przypadek niczego nie zaczepiły. Na szczęście rosły w muzealnym środowisku i z powagą podchodzą do kolekcji sztuki. Obawiam się, że zapomnę wyłączyć płytę kuchenną albo wodę w łazience. Po kilka razy wracam sprawdzić, czy dobrze zamknęłam drzwi. Żeby zniwelować napięcie, przed snem regularnie włączamy audiobook „Fausta” w różnych językach i mamy nadzieję, że nawiedzi nas duch geniusza.

W Rzymie dobrze się wypoczywa, bada sztukę, zachwyca się pradawną historią, wyszukaną architekturą. Jednak życie jest tu bardzo trudne, choć mam pracę w najlepszej instytucji. Nie mogę w pełni poświęcić się pracy, bo ciągle zajmuję się rozwiązywaniem spraw biurokratyczno-codziennych, których nigdy nie udaje się sfinalizować. W dodatku ciągle zajmuję się ważnym wolontariackim projektem w Ukrainie: ewakuacją małych muzeów historii lokalnej ze strefy działań wojennych oraz wyposażeniem tymczasowych schronów dla zbiorów muzealnych w odległych regionach. Pomagam też szukać funduszy, co wymaga dużo czasu i wysiłku. Dzieci uczą się w najlepszej szkole w Rzymie, ale muszą łączyć naukę z ukraińską szkołą online. Przez permanentny stres z powodu wojny, troskę o rodziców i przyjaciół w Kijowie i okropną tęsknotę za domem przestałam w nocy spać. Pogorszyła mi się pamięć i koncentracja. Mówienie i pisanie w jakimkolwiek języku stało się trudne, zapominam słów, zacinam się. Na występy publiczne teraz przygotowuję dokładny tekst i czytam z kartki, chociaż wcześniej wolałam wolną wypowiedź i improwizację. A i napisanie tekstu wymaga dwa razy więcej czasu niż wcześniej. Często zapominam o ważnych spotkaniach w pracy, nawet jeśli są zapisane w notesie, a w telefonie mam przypomnienie. Po kilka razy sprawdzam, czy wysłałam listy i rachunki, bo zawsze mi się wydaje, że coś poplątałam.

Nie mogłam włączyć się w zrelaksowane rzymskie życie, nie należałam do niego. Obserwowałam je z daleka, będąc w ciągłym stresie i zmęczeniu. Kiedy pozwalałam sobie na krótkie weekendowe spacery, od razu żałowałam, że nie wykorzystałam tego czasu na pracę lub odrabianie lekcji z dziećmi. Czasami zastanawiałam się, czy nie odejść z pracy i nie załatwić sobie świadczenia socjalnego, jak to zwykle robią uchodźcy z różnych krajów. Mogłabym oszczędzać na wszystkim, ale być więcej czasu z dziećmi, i może nawet w końcu się wyspać. Ale oczywiście nie zdecydowałam się na porzucenie pracy. Moje życie toczyło się we fragmentach: oto przed nami jakieś zmiany (zwykle kolejna przeprowadzka), a potem będzie lepiej. Musimy tylko przetrwać. 

Spotkałam się też z potępieniem ze strony niektórych moich kolegów za to, że wyjechałam w kluczowym dla kraju momencie, że uciekłam. Naprawdę nie da się wytłumaczyć, jak to jest – znaleźć się nagle samemu z dziećmi w obcym kraju, nie znając języka. Utrzymuję kontakt z przyjaciółkami z Kijowa, które są teraz w Austrii, Niemczech i Irlandii. Dobrze wiem, jak im jest ciężko. Podziwiam te kobiety – prawdziwe bohaterki, które wytrzymują wszystko i nie boją się niczego oprócz dziecięcych smarków czy gorączki. Bo tego nie da się przewidzieć i nie da się tego zmienić.

Rzym to bardzo konserwatywne miasto, nie ma tu miejsca na spontaniczność, wszystko jest wywarzone i przewidywalne. Nie udało nam się dopasować do tego schematu i rzymskiego rytmu. Wszystko tu się skłania ku wielkiej historii, a nastawienie do współczesności jest nieco lekceważące, nowe technologie i digitalizacja nie są tu na czasie. Żeby skorzystać z najmniejszej administracyjnej usługi, trzeba przyjść osobiście, i to co najmniej dwa razy, a żeby załatwić na pewno – najlepiej trzy. Piano piano si va lontano – mówią Rzymianie, mając na myśli, że idąc powoli, można daleko zajść. Nie mój świat.

To miasto jednak porządnie mnie zahartowało. Na początku się nim zachwycałam, potem go nienawidziłam, a teraz, jak mi się zdaje, porozumieliśmy się i nauczyłam się je lubić. Będę za nim bardzo tęsknić. W następnym miesiącu wyprowadzamy się do Berlina, gdzie wszystko jest bardziej znajome i zrozumiałe. Mam nowy kontrakt i trzeba będzie zaczynać od początku. W mieście podobnym do Kijowa, które jest już trochę bliżej do domu. 

Powrót do domu pojawia się w jakiejś mglistej formie, jak stałe pragnienie, ale bez możliwości realizacji w najbliższej przyszłości. Widzę, że wiele osób wraca do Ukrainy, twierdzi, że jest już bezpiecznie. Jednocześnie wciąż od czasu do czasu spadają tam rakiety. Rozumiem, że szansa na śmierć od rosyjskiej rakiety w Kijowie jest minimalna. Ale czy wiedząc, że jest realna, mam prawo zabrać tam swoje dzieci? 

Przeł. Joanna Majewska-Grabowska 

Dział ukraiński powstaje dzięki dofinansowaniu Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego oraz Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu.

Centrum Mieroszewskiego 
i Instytut Nauk o Człowieku w Wiedniu