Maski

8 minut czytania

/ Sztuka

Maski

Alek Hudzik

Jakub Julian Ziółkowski zakłada egzotyczne maski, wprowadza nas i siebie w trans, by na końcu tej podróży pokazać, co naprawdę może artysta

Jeszcze 2 minuty czytania

Podobno nie ma przypadków. Późnym popołudniem 1 kwietnia Jakub Ziółkowski wybrał się do Muzeum Etnograficznego w Krakowie. Już przy kasie usłyszał: „Szanowny panie, za późno, muzeum zamknięte”. Spojrzał na zegarek, na kasjerkę, jeszcze raz na zegarek i ze zdziwieniem, bo według planu muzeum miało być otwarte jeszcze przez jakiś czas, odwrócił się na pięcie. Nie odszedł daleko, gdy usłyszał: „Prima aprilis”, a na ladzie czekał bilet. Godzinę później przerażony wrócił do kasjerki: „W galerii jedno z dzieł spadło z kołka i leży na podłodze” – zaalarmował kasjerkę, która ruszyła na ratunek. Ziółkowski za nią, tylko po to, żeby móc się zrewanżować pięknym za nadobne. Prima aprilis. A gdy następnego ranka odebrał telefon z MOCAK-u, gdzie właśnie otworzył swoją wystawę „Jesteście moi”, i usłyszał, że jedna z jego prac spadła ze ściany, sprawdził, czy jak w „Dniu świstaka” nie obudził się ponownie dnia poprzedniego. Nie. „Teraz to nawet w żartach wolę nie tworzyć wizji, bo nigdy nie wiesz, kiedy staną się rzeczywiste” – mówi mi, pół żartem, pół serio, zanim wejdziemy na wystawę, w której siła myśli, wyobraźni i fantazji wygrywa z rzeczywistością.

„Jesteście moi” Ziółkowskiego w Krakowie to duże wydarzenie. Po pierwsze dlatego, że w MOCAK-u zawieszono kilkaset, w większości nowych, prac malarza, który cieszy się dużym uznaniem, a przed blisko piętnastoma laty uznawany był za czołowego reprezentanta polskiej nowej fali malarstwa. Poza tym Ziółkowski wraca po przerwie. Jego ostatnia obszerna wystawa, w duecie z rzeźbiarką, a prywatnie partnerką Si On, została pokazana pięć lat temu w Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie. Może dlatego w dniu wernisażu w kolejce do muzeum ustawiło się ponad tysiąc osób. Jeśli jednak ktoś zatrzymał w pamięci obrazy Ziółkowskiego z czasów „Hokainy” (Zachęta, 2010) czy nawet „Przebłysków” (Fundacja Galerii Foksal, 2017), mógł poczuć się zdezorientowany.

Chociaż wystawa zaczyna się wielkim autoportretem artysty ubranego w sukno ozdobione maleńkimi okrągłymi płaskorzeźbami (ceramiki na tej wystawie jest zresztą sporo), to prawdziwe przedstawienie zaczyna się kawałek dalej. W przyciemnionej sali Ziółkowski rozstawił gigantyczny obraz utrzymany w brązach, czerwieni i żółci. Obraz jest jak podróż po labiryncie, w którym kształty morfują w zapętleniu. Tło staje się przedmiotem, obiekt wtapia się w tło. Gdyby sprowadzić to wszystko do absurdu, można by wsadzić obraz Ziółkowskiego do szufladki ze sztuką psychodeliczną, obok Amandy Sage i Alexa Greya. Ot, kolejny artysta, który doznał objawienia. A jednak obraz ten ma siłę gotyckiej nastawy ołtarzowej, zamyka w sobie całą kosmologię, od piekła, przez Ziemię, po niebo, tyle że znaną ikonografię ludzi, świętych, diabłów i niebiańskich stworzeń zastępują tu postaci z prywatnej mitologii Ziółkowskiego. Wielki wąż oplata gniazdo mrówek, nad nim wzbija się ptak, z popiołów rodzą się myszy. Ziółkowski mówi, że obraz jest zawsze tylko fragmentem, niewielkim urywkiem rzeczywistości, która istnieje, choć nie została namalowana. Obraz, nawet tak wielki jak ten, nie jest w stanie pomieścić wszystkiego. Może dlatego w sali sączą się zapętlone dźwięki muzyki, którą nagrał artysta. W ten sposób, jak podpowiada tytuł, jesteśmy jego.

Jakub Julian ZiółkowskiJakub Julian Ziółkowski, „Znaki na niebie i ziemi”, 2019, Kolekcja MOCAK-u, fot. R. Sosin

Jakub Julian Ziółkowski, „Jesteście moi”

kuratorka: Delfina Jałowik, MOCAK, Kraków, do 24 września 2023.

To poczucie osaczenia przez Ziółkowskiego miesza się z czymś jeszcze. Czuję się tutaj, jakbym sam trafił do muzeum etnograficznego. Jest to zresztą skrupulatnie przez zespół pracujący nad wystawą zaprojektowane. W kolejnej sali obrazy zawieszono za ustawionymi na podium ceramicznymi postaciami. Rzeźby Ziółkowskiego mają kształt idoli, człekokształtnych figur, które odciągają nas daleko w przeszłość albo poza Europę. Widać to również na obrazach. Niektóre są malowane techniką przypominającą tynk. Farba zmieszana z piaskiem powoduje, że powierzchnia jest ziarnista, jak niewygładzona ściana. W połączeniu z ludycznymi wzorami daje to wrażenie, jakby Ziółkowski bez ustanku przywdziewał egzotyczną maskę. I znów, łatwo byłoby go osądzić: bogaty artysta z Europy podbiera to, co mu pasuje, z kultur globalnego południa, biały facet maluje czarnych. Ale Ziółkowski nie jest ani pazerny na zdobycze innych kultur, ani nie chce nas umoralniać. Nie chce też specjalnie taplać się w kulturowym wstydzie białego człowieka. Ucieka od świata sztuki. Jeśli kiedyś przyklejono mu łatkę „zmęczonego rzeczywistością”, to dziś jest zmęczony art worldem rozumianym jako mieszanina koterii, mód, egotycznych ambicji, które przysłaniają samą sztukę. „Twórczość to wolność od oceniania, od myśli, od umysłu i ciała”, pisze w katalogu wystawy.

„Jaskinia Darwina”, 2016, Kolekcja MOCAK-u, fot. R. Sosin. „Jesteście moi”, 2021, fot. M. Torbus  

Dlatego Ziółkowski uwalnia się od wszystkiego, nawet od stylu, który przyniósł mu uznanie i pieniądze. Ta twórcza wolność czasem prowadzi go na manowce. Jestem przekonany, że na wystawie wiszą najwybitniejsze jego obrazy: zielono-błękitna „Świadomość” z 2021 roku, przypominająca słynny cykl czterech błękitnych obrazów Jeana Miró wiszących w paryskim Centre Pompidou, albo zwracający ku nam swoją dupo-twarz „Człowiek” z tego samego roku, namalowany tak kunsztownie, że gdyby powiesić go obok prac Philipa Gastona, to ten drugi byłby zazdrosny. Obok nich, tu i tam, pojawiają się jednak prace, które tak bardzo uciekają od manier czy stylu, że wpadają w pułapkę kolejnej maniery. Ten ogrom sprawnie okiełznała kuratorka Delfina Jałowik, która idąc z duchem Ziółkowskiego, pozwoliła wystawie przepoczwarzać się i morfować. Jeśli w pierwszym obrazie patrzymy na niewielkie kamyczki zdobiące autoportret malarza, to w jednej z ostatnich sal cała podłoga zasypana jest ręcznie malowanymi przez niego kamiennymi formami.

Sztuka to dla Ziółkowskiego kontemplacja, uważne przyglądanie się, obserwowanie siebie i świata z każdej możliwej strony. Posiłkując się w tym celu doświadczeniem obcych kultur, artysta ryzykuje, ale jak nigdy czuję, że jest to działanie usprawiedliwione. W 2010 roku profesor Andrzej Turowski przyjechał do Warszawy z cyklem wykładów zatytułowanych „Politozy”. Jeden z nich, „Początek egzotycznej podróży”, opowiadał między innymi o wyprawie Stanisława Ignacego Witkiewicza do Cejlonu. Witkacego tropiki przeraziły, w upiornej podróży rozpadła się jego przyjaźń z Bronisławem Malinowskim. Ziółkowskiego tropiki pochłaniają, konsolidują jego życie uczuciowe. Ale jest coś, co łączy obu. „Witkacy wraca do Krakowa i zostaje formistą, outsiderem z utopii postępu”, mówił Turowski. Ziółkowskiego przeżycia, których doświadcza poprzez sztukę i poprzez styczność z filozofią Wschodu, również spychają na pozycję outsidera. Nie interesuje go malowanie tego, co aktualnie słuszne. Wręcz ucieka od popsurrealizmu. Nie sądzi też, żeby jego obrazy miały być odpowiedzialne za coś więcej niż one same, nie stawia tez, które dzieła mają potwierdzać. Estetycznie balansuje na krawędzi tego, co genialne i kiczowate. To poczucie odosobnienia wychodzi poza dzieła. W katalogu zamiast tekstów krytycznych przeczytamy esej Olgi Tokarczuk i długi referat filozoficzny na temat duchowości.

Genesis, 2020, fot. M. Torbus„Genesis”, 2020, fot. M. Torbus

Wychodząc z wystawy, na koniec stajemy jeszcze przed wielkim abstrakcyjnym obrazem. „Teraz powinieneś już wiedzieć” – raczej stwierdza, niż pyta, Ziółkowski. Nie wiem nic, nie rozumiem wcale, ale o to chyba właśnie chodziło.