Dzicz
fot. Richard Tanton, "Strapped", CC BY-NC 2.0 DEED

9 minut czytania

/ Ziemia

Dzicz

Daniel Petryczkiewicz

W „Dzikich miejscach” Robert Macfarlane rusza w góry, na wrzosowiska, słone bagna, ale tak naprawdę to podróż mentalna. Raczej poszerzenie percepcji niż rozszerzenie rzeczywistości

Jeszcze 2 minuty czytania

Rozlewisko rzeki Małej to miejsce niszczone przez koparkę – w ramach tzw. prac utrzymaniowych prowadzonych przez Wody Polskie – co najmniej kilka razy, ostatnio cztery lata temu. To w tamtym czasie zaczął się mój aktywizm i obrona rzeki oraz bagien, mokradeł i w ogóle dzikości w najbliższej okolicy. Od ostatniej dewastacji przysiągłem sobie, że Mała zdziczeje. Że nie pozwolę już nigdy więcej na jej przekopanie. Od czterech lat jej rozlewiskiem gospodarują bobry. Kiedy kogoś tam zabieram – szczególnie w okresie, kiedy jest tam mokro, a jednocześnie bujnie, co niestety zdarza się coraz rzadziej z uwagi na postępującą zmianę klimatu i pogłębiającą się w związku z tym suszę – widzę na twarzach uczestników wędrówki szok i niedowierzanie. 17 kilometrów na południe od Warszawy, na stosunkowo gęsto zaludnionym obszarze można wejść w dziki, wilgotny gąszcz, który zamyka się nad głowami i sprawia, że przenosimy się do innego świata. Obok rozlewiska mkną samochody i prawie nikt z ich kierowców i pasażerów nie wie, że całkiem niedaleko istnieje równoległa rzeczywistość.

To trochę jak w angielskich holwegach, do których dociera Robert Macfarlane w swojej najnowszej książce „Dzikie miejsca”. Holweg (po angielsku holloway) oznacza „wyrytą ścieżkę” albo „zapadnięty trakt”. To szlak, który przez wieki używania przez ludzi znalazł się poniżej poziomu otaczającego krajobrazu. „Wejście do holwegów było jak wstąpienie w świat zamierzchłej historii; nieoczekiwanie dziki świat, zagrzebany pośród rzeczy znajomych i bliskich”.

Robert Macfarlane, „Dzikie miejsca”. Przeł. Katarzyna Bażyńska-Chojnacka, Wydawnictwo Poznańskie, 368 stron, w księgarniach od lutego 2024Robert Macfarlane, „Dzikie miejsca”. Przeł. Katarzyna Bażyńska-Chojnacka, Wydawnictwo Poznańskie, 368 stron, w księgarniach od lutego 2024W totalnie przekształconej przez człowieka Wielkiej Brytanii, gdzie wydaje się, że dzikość zniknęła niemal z powierzchni ziemi, holwegi „niedostrzeżone przez mapy, nieutrzymywane przez ludzi, niezagospodarowane z powodu swoich stromizn, te pionowe światy dodają tysiące mil kwadratowych do powierzchni Wielkiej Brytanii i Irlandii – a wiele z nich to jej najdziksze mile”. Do tych miejsc prawie nikt nie wchodzi – tak jak do rozlewiska Małej – bo ich granic bronią chaszcze, woda i dzikie róże. Kiedy już jednak wejdzie, odkryje tajemnicze ogrody.

Macfarlane na łamach swojej nowej książki odbywa podróż w poszukiwaniu dzikości w, zdawałoby się, kompletnie uczłowieczonych i do cna zagospodarowanych pod ludzkie potrzeby Wielkiej Brytanii i Irlandii. Rusza w góry, na wrzosowiska, słone bagna, ale tak naprawdę – i nie robię tu wielkiego spoilera – to podróż mentalna. Raczej poszerzenie percepcji niż rozszerzenie rzeczywistości. „W miarę jak przemieszczałem się bardziej na południe, zmieniało się moje rozumienie dziczy – albo powiększył się jej zasięg. Moja wczesna wizja dzikiego miejsca jako jakiegoś odległego, pozbawionego historii, nieoznaczonego, teraz wydała mi się bardzo niepełna” – pisze. I dokonuje podobnego odkrycia co Paul Kingsnorth w „Wyznaniach otrzeźwiałego ekologa” – to nie tak, że dzikość jest tylko pierwotna i tylko o taką trzeba walczyć.

Takiej dzikości już nie ma. Człowiek odcisnął swoje piętno wszędzie. Dwutlenek węgla ze spalanych paliw kopalnych krąży w całej atmosferze, podgrzewając temperaturę na ziemi i w oceanie, zmieniając cyrkulacje oceaniczne i rzeki chmur. Cząstki plastiku, sieci rybackie i inne ludzkie śmieci wraz z prądami oceanicznymi docierają na najdziksze i najbardziej niedostępne miejsca na ziemi. Niszczycielski efekt motyla pędzi przez świat, napędzany ludzką konsumpcją. Czy w związku z tym należy porzucić walkę o dzikość? Nie. To prawdopodobnie jedyne, co możemy dziś w ogóle sensownego zrobić.

Gdzie jednak szukać dziś dzikości? „Dzikość jest wszędzie – powtarza Macfarlane za swoim nieżyjącym już przyjacielem Rogerem – jeśli tylko zatrzymamy się na szlaku i rozejrzymy dookoła”. Przyczynkiem do powyższych słów są żywopłoty – element krajobrazu Wielkiej Brytanii, który zniknął wraz z pędem do maksymalizowania produkcji rolniczej i łączenia pól uprawnych w coraz większe areały, którymi łatwiej gospodarować bez śródpolnych zadrzewień i przeszkód w postaci jakichś zielonych chaszczy. Podobnie działo się w całej Europie, w tym Polsce. Po II wojnie światowej stopniowo znikały miedze i szpalery drzew, które na pierwszy rzut oka wydawały się nieproduktywne, zawadzały potężnym machinom postępu sunącym przez bezkresne uprawy rzepaku czy kukurydzy.

Szybko okazało się, że wraz z żywopłotami, drzewami i miedzą zniknął dobroczynny cień, przeszkoda dla wiatru oraz dzikie zapylacze i wszystko inne dzikie, które utrzymywało ekosystem w równowadze. I na to rosnące korporacje rolnicze znalazły sposób w postaci coraz większej ilości wylewanych w coraz mniej produktywną ziemię pestycydów. Aktualnie nawet pozostawienie jakiegoś skrawka ziemi na sezonowy odpoczynek od monoupraw wzbudza wściekłość, która wywraca najważniejsze od dekad unijne akty prawne jak Zielony Ład czy Nature Restoration Law.

W podróż trudno wyruszyć bez mapy. Macfarlane także ją rysuje, prowadząc jednocześnie rozważania na temat współczesnej kartografii, która jest płaska i jednowymiarowa, „tłumi dotyk, emocje i tymczasowość”. Im dalej autor zagłębia się w bliższe i dalsze zakątki Wysp, tym bardziej mapa okazuje się mieć różne warstwy i temporalności. Każdemu odwiedzonemu miejscu odpowiadają kawałki skał, które autor zabiera na pamiątkę. Ułożone razem, tworzą mapę geologiczną, poza-ludzką. „Moje miejsca zostały połączone zarówno siecią opowieści i pamięci, jak i innymi, bardziej materialnymi pokrewieństwami. Połączenia tworzone przez wszystkie te siły – skały, stworzenia, pogodę, ludzi – nałożyły nowy wzór na kraj, jakby został on nasączony rozchodzącym się płynem, i wyłoniły się niespodziewanie obrazy, widmowe postacie, ukazujące się przez plątaninę dróg i miast” – mówi Macfarlane.

Najciekawsza okazuje się niemożliwość ucieczki od historii pisanej przez ludzi. Nosimy w głowach mit sielanki, który każe nam tęsknić do pierwotnej, nieskalanej przyrody, której od momentu pojawienia się ludzi na Ziemi już nie ma. Patrząc na krajobraz, w zasadzie zawsze patrzymy na miejsca zmienione przez historię ludzi. Nie da się patrzeć na dolinę Strathnaver w północnej Szkocji bez kontekstu cierpienia, którego doznały lokalne społeczności podczas wysiedleń w XIX wieku, kiedy całą okolicę dla zysku zamieniono w ogromne pastwiska dla owiec. Nie można podziwiać przyrody skalistego płaskowyżu Burrien w zachodniej Irlandii bez kontekstu Wielkiego Głodu, który także w XIX wieku spustoszył ten kraj. Jak zagłębić się w dzikie piękno Puszczy Białowieskiej bez wiedzy o pushbackach, ludziach umierających na bagnach z głodu i wychłodzenia?

Autor odwiedza miejsca „naprawdę dzikie” w potocznym wyobrażeniu: zimne, odległe, leżące wysoko albo bardzo daleko (choć wciąż na Wyspach). Ale rozumienie dzikości również poszerza, wędrując np. nocą, bo „ciemność nadaje dzikość nawet nieciekawemu krajobrazowi (...) a nocą pojawiają się nowe porządki powiązań: dźwiękowe, zapachowe, dotykowe”. Odkrywcze jest to, co pojawia się przy okazji nocnej wędrówki przez Lake District (bardzo turystyczny, schodzony region Szkocji): „Nocą na dworze rozumiesz, że dzikość to nie tylko trwała właściwość krainy – to również cecha, która może przeniknąć jakieś miejsca wraz z opadem śniegu albo z kresem dnia”. Sam doświadczyłem tego wielokrotnie i być może dlatego „moje” rozlewisko odwiedzam, opisuję i fotografuję od lat prawie codziennie – bo dzikość to jej cecha, która pojawia się wraz z porą dnia, roku, pogodą, a czasem nastrojem odwiedzającego.

Oprócz uwielbienia lokalności, które tak mocno we mnie rezonuje, oraz poszerzania percepcji dzikości nowa książka Macfarlane’a niesie coś jeszcze, czego tak bardzo dziś potrzebujemy – nadzieję. Aby ją jednak odczytać, trzeba się oderwać od tu i teraz, od rutyny codzienności i materialnych przywiązań, od przymusu użyteczności. „Dzicz była przed nami i będzie po nas. Kultura człowieka przeminie z czasem, którego jest obfitość. Bluszcz oplecie z powrotem nasze domy i balkony, tak jak rozsadził rzymskie wille. Piasek zasypie nasze centra biznesowe, tak jak pochłonął brochy z epoki żelaza. Drogi zapadną się w ziemię” – mówi Macfarlane i namawia nas do pewnego dystansu wobec chaotycznych i afektywnych działań.

Nicnierobienie może być równie skuteczne jak działanie. Potrzebujemy nie tylko działań produktywnie użytecznych, ale też poezji. Nie tylko parków narodowych, ale też żywopłotów, miedz, zagajników, samosiejek, mokradełek i rozlewisk – pełnych dzikości, której nie dostrzegamy. Może i są one podzielone drogami, osiedlami i polami, ale łączy je dziki wiatr. I tak jak my, pisze Macfarlane, „rozpadliśmy się na rozbite w większości kawałki (...), tak dzicz może przywrócić nas samym sobie”.