Miejski grunt cmentarny
Cmentarz Rakowicki, 1926 / „Ilustrowany Kurier Codzienny”, NAC

23 minuty czytania

/ Obyczaje

Miejski grunt cmentarny

Roma Sendyka

Czego szuka Rafał Matyja w historii modernizującego się Krakowa? Czy Kraków jest wzorcowy czy wyjątkowy? Czy esej „Miasto zero” to lektura istotna dla kogokolwiek poza masochistycznymi krakowianami lub tymi, których ucieszy solidny łomot spuszczany na nadęte boki tego miasta?

Jeszcze 6 minut czytania

„Historia Polski, jaką powszechnie znamy, choćby z podręczników, nie jest historią terytorium, na którym mieszkamy” – pisał przed trzema laty Rafał Matyja. Alternatywna historia „gruntu pod nogami”, którą proponował, była kontrą wobec tradycyjnej genealogii nowoczesnej Polski. Zamiast na tak bardzo już zużyty „kolaż tego, co było potrzebne elitom walczącym o niepodległość” w XIX i XX wieku, Matyja radził spojrzeć uważniej na to, co nas jako społeczeństwo podtrzymuje i unosi na powierzchni codziennego życia.

W „Miejskim gruncie” zostaliśmy skierowani w stronę „nowej wyobraźni historycznej”. Obrót był energiczny: Matyja bezceremonialnie wyprowadzał z dworku („jesteśmy – w wielkiej części – spadkobiercami tych «dołów», tych początkowo tylko niemych uczestników wielkiego procesu modernizacji, jaki był treścią ostatnich dwustu pięćdziesięciu lat”). Prowadził do miasta, gdzie na placach i ulicach, między „kapitałem, państwem, ideologiami i religiami” – budowało się nowoczesne życie. Proletariackie, robotnicze, mieszczańskie, prące do przodu, rzutkie, nowe. Niezakorzenione, przyjezdne, którego status zależał od pracy, nie koligacji, pomysłowości, a nie reprodukcji wzorców. To tu toczyła się gra z nowoczesnością, której wynik wpływa na to, kim dziś jesteśmy i jak nam się żyje. Miasto było jej terenem, ale – co ważne – pionkiem (a może graczem?) w tej rozgrywce.

Polska autonarracja, którą Matyja porzucał, ma swe tradycyjne punkty kondensujące: konfederacja, sejm, powstańcy, zdrajcy, konspiratorzy, narodowe nabożeństwa, walka, cierpienie i śmierć. W „Miejskim gruncie” odsłaniała się potencjalna, niedoceniana historia „tych, którzy uzyskiwali wolność od poddaństwa i pańszczyzny, przeżywali moment, kiedy mogli pierwszy raz posłać dzieci do szkoły i zamieszkać po ludzku, pracować”, a zatem: ratusz, fara, rynek, szkoła, szpital, bank, droga, dworzec, stadion i galeria handlowa. Cmentarza nie było na tej liście z 2021 roku.

Rafał Matyja, „Kraków – miasto zero”. Karakter, 272 strony, w księgarniach od kwietnia 2024Rafał Matyja, „Kraków – miasto zero”. Karakter, 272 strony, w księgarniach od kwietnia 2024

„Kraków – miasto zero” to ciąg dalszy tej opowieści, tyle że w innej skali i z inną ogniskową obiektywu. To zbliżenie, wywód na konkretnym przykładzie: poruszamy się już nie między średnimi i większymi miastami Polski (Opole, Nowy Sącz, Tychy, nie tylko Warszawa), nie w światowych konstelacjach Wiednia, Berlina i Petersburga, ale skromniej, po gruncie stolicy Małopolski. Tym razem Matyja bardzo dosłownie gruntuje czytelniczą wyobraźnię – w ziemi. Proponuje spacer, najpierw tramwajem do pętli na Osiedlu Oficerskim, u końca alei Beliny-Prażmowskiego (dawniej: Juliana Marchlewskiego). Solidny ruch (a z nim: ruch myśli) zaczyna się na największej krakowskiej nekropolii, na Rakowicach, w którą wkraczamy przez bramę z czterech kolumn w barwie piaskowca, z napisem „Rok założenia 1803”. Tu też narracja się skończy, gdy tramwaj numer 2 z jednego cmentarza ruszy przez miasto w stronę drugiego, tego na Salwatorze. Po drodze, jak obiecuje autor, miniemy „wszystko, co trzeba”.

Alternatywny spacerownik

Krakowska opowieść Matyi jest efektem wielu spacerów po terenie cmentarza, gdzie na rozległych czterdziestu dwóch hektarach wzdłuż alei i alejek rozłożyły się siedemdziesiąt dwa tysiące grobów: mijamy mauzolea, groby, kaplice, grobowce, kolumbaria, katakumby i pomniki, a także małe nagrobki i ziemne kopczyki z krzyżem. Labiryntowość tej przestrzeni jest pozorna, to w rzeczywistości czytelny geometryczny układ ponumerowanych kwater.

Matyi nie interesuje biografia cmentarza sprowadzana do spisu wybitnych zmarłych. Autor „Miasta zero” krytykuje te listy za ich elityzm, ograniczoną perspektywę i konserwatyzm (brak na nich przedsiębiorców, zarządców miast i fabryk, przyjezdnych, kobiet, są natomiast „przywileje alejkowe” duchowieństwa, profesury i przede wszystkim ziemiaństwa). Bardziej demokratyczna opowieść o cmentarzu, ta w formie dokładnego rejestru, zatrzymuje się jednak na roku 1939. Znika zatem z horyzontu okres powojennego życia w komunizmie i czasach transformacji. Jeszcze jedna, potencjalna, naszkicowana w kilku akapitach cmentarna narracja opowiadałaby o nie-ludziach: zwierzętach i roślinach, które zasiedlają ten szczególny miejski park i jego „formy nagrobne”. Tu listy obejmują kasztanowce, robinie, lipy, klony, cyprysiki, jałowce, zasychające bukszpany oraz pomniejszą, nieokiełznaną „biologiczną frywolność” dyskutującą z powagą kamieni.

Cmentarz jest od czasów wkroczenia semiotyki do studiów regionalistycznych czytany jako tekst kultury. Matyja widzi w nim mechanizm, który prywatne wystawia w kontrolowany sposób na widok publiczny, co w efekcie daje całkiem wyraźny zapis socjologiczny. W alejkach i nagrobkach szyfrowane są ważne dane: daty, nazwiska, sentencje – alternatywne opowieści o mieście. Ich odczytywanie u Matyi polega na popatrywaniu od dołu: autor bada rewers miasta. Równy i elegancki ścieg, którym szyto krakowskie fraki, dziedziczone żupany i kontusze Bractwa Kurkowego widać z tej perspektywy dokładniej. Dostrzec można skrywane wstydliwie cery, łaty i supły. Widać też – co właściwie najważniejsze – robotę tych, których praca umożliwiła ten paradny splendor, którym miasto lubi się chwalić przed światem.

Całe miasto kontra mity

Interwencja Matyi polega na wywróceniu do góry nogami miejskich hierarchii tak, by dało się myśleć, jak to ujmuje, „całym Krakowem” (tym symbolicznym i utytułowanym, tym administracyjnym, pracowniczym oraz obszernym, napływowym, aglomeracyjnym). Czyta zatem nazwiska i opisy z nagrobków, szuka nieznanych, nieprominentnych biografii, pomagając sobie wpisami w Wikipedii, rejestrami handlowymi i księgami adresowymi. Dane ogólne pochodzą z cenionej monografii cmentarza (Karolina Grodziska-Ożóg) i historii Krakowa (Janina Bieniarzówna, Andrzej Chwalba, Jan M. Małecki, Jacek Purchla). Matyja woli jednak lekturę szkiców planistów i architektów od dokumentów rady miasta i wspomnień prominentnych mieszczan.

Wyjątek czyni dla Karola Estreichera juniora: jego „Dziennik Wypadków” przydaje się do wykazania uwikłania krakowianina pochodzącego z utytułowanej profesorskiej rodziny (nazywanej „pierwszą inteligencką dynastią”), niegdyś niemieckiej, przybyłej z Moraw. Estreicher sprawnie lawiruje między przywilejami pochodzenia, wykształcenia, odziedziczonego statusu, korzysta z apanaży uniwersyteckich, nie stroni przy tym od wzięcia tego i owego z rąk partii lub dołączenia na chwilę do opozycji. I do emerytury, przez ćwierćwiecze (typowo po krakowsku), dzierży ster instytucji, którą sam wymyślił w 1946 roku, czyli Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego, zarządzając nim z Collegium Maius.

Budynek ten, choć wygląda jak średniowieczne kolegium, faktycznie został z brawurowym tupetem zlepiony z resztek i dobudówek w czasie przebudowy zakończonej w 1964 roku (Wojciech Bałus w roku 2018 wyliczał długą listę Estreicherowych „pastiszy, podróbek i fałszerstw”) i jest dowodem krakowskiej nadzwyczajnej sprawności w konstruowaniu i uprawdopodobnianiu własnych mitów. Ta do dziś czynnie działająca fantazja o przeszłości gruntuje legendę pradawnego miasta akademickiego.

Matyja kruszy gliniane nogi tej i innych tego rodzaju kolosalnych miejskich narracji, deklarując zaangażowanie, w którym można rozpoznać coś w rodzaju rewizjonistycznego posłannictwa. Ten inny Kraków „trzeba było pokazać”, alternatywna opowieść „musiała zostać przedstawiona”, te opaczne, prowokacyjnie rozpoczynane od erraty cracoviana to „błąd, który trzeba było popełnić”.

Rozwój zignorowany

Matyja deklaruje, że nie napisał alternatywnej monografii cmentarza ani tym bardziej konkurencyjnej historii miasta. Może i nie, ale na pewno robi szkic i wyczerpujący plan ideowy takich interwencyjnych edycji. Setka spacerów po cmentarzu prowadzi od prominentnych grobów (Matejko, Belina-Prażmowski, Daszyński i Szymborska) w stronę mniej prestiżowych alejek, a nawet za ulicę Prandoty, gdzie tłoczą się skromne grobki i kopczyki żołnierskie.

Tak samo rozwijana równolegle w „Mieście zero” historia Krakowa otrzymuje odmienne punkty orientacyjne. W domyślnej historiografii opowieść o okresie Rzeczypospolitej Krakowskiej (1815–1846) rzadko pojawia się w narracji o polskich dążeniach do niezależności. Bunt chłopski roku 1846 i rewolucje demokratyczne roku 1848 wciskane są zwykle między dwie heroiczne opowieści o powstaniach. Autonomia galicyjska (1869–1873), w czasie której ukształtował się model samorządności miejskiej, jest przyćmiona spiskami i powstaniami.

Podobnie przeoczany bywa okres międzywojenny, choć to wtedy Kraków zyskał niepowtarzalną szansę na awans i wyjście z cienia Lwowa, stając się miastem wojewódzkim. Znaczący skok rozwojowy wydarzył się jednak dopiero w PRL-u. To wtedy tak naprawdę Kraków urósł i zmężniał: przyczyniły się do tego rozszerzenie terytorialne (nieomal dwukrotnie zwiększył się obszar miasta), wzrost liczby ludności (z niespełna 300 tysięcy po II wojnie światowej do 750 tysięcy w 1989 roku), wybudowanie prężnej dzielnicy Nowej Huty, rozbudowa miasta akademickiego (cztery nowe uczelnie, przekształcenia już istniejących szkół w akademie).

Matyja zastanawia się, czemu nie lubi się o tym opowiadać, czemu nie powstała legenda, której zalążki można by znaleźć tam, gdzie on zagląda: na ulicach powołanego po wojnach napoleońskich Wolnego, Niepodległego i Ściśle Neutralnego Miasta Kraków i jego okręgu?

Życie przeszłością

„Kraków żyje czasem przeszłym, przeszłą skalą i dawną formą”. To prosta i zarazem ostra jak brzytwa odpowiedź, dobrze uzasadniana na stronach eseju Matyi. Rekonstrukcja krakowskiej przeszłości rozpoczęła się na początku XIX wieku, gdy w wyniku ruchów demograficznych między zaborami, imperialnych polityk i przemian cywilizacyjnych Kraków stał się miastem szlachty szukającej nowego miejsca do życia, drugiego miejskiego domu albo przestrzeni, w którym można by kształcić kolejne pokolenia. Słabe ekonomicznie mieszczaństwo z entuzjazmem przyjęło pieniądze i mecenat arystokratów, a wraz z nimi narzucony kod kulturowy, który z czasem zasklepił się w konserwatywną, duszącą miasto – jak nazywa to autor – „zbroję”.

W Krakowie zaczął rządzić konserwatyzm, paternalizm i konwenans kast oraz koterii ziemiańskich. W centrum uwagi były salony, bale i etykieta. Ospałość feudalnych, przedkapitalistycznych mentalności dała w efekcie taki rozwój ekonomiczny, który nie zagrażał dawnym formacjom ekonomiczno-społecznym. Antyprzemysłowa polityka szlachty doprowadziła do dominacji usług i handlu, za cenę rozkwitu wytwórczości i produkcji. Kraków w XIX wieku – z czym, jak twierdzą lokalni aktywiści, nie uporał się do dziś – był raczej miejscem kupowania mieszkania na wynajem niż nowych przedsięwzięć. Mieszczanie, zamiast przeciwstawić się trendom sprzecznym z ich interesami, ochoczo nabywali dworki oraz tytuły. Inteligenci wspierali szlachecką opowieść o przeszłości, niezdolni do dostrzeżenia szans na emancypację. I tak krakowska burżuazja, zanim jeszcze powstała, stała się postziemiańską karykaturą. Podobny los czekał akademików i duchownych.

Ten triumwirat tóg, pisze dalej autor „Miejskiego gruntu”, ma szanse upaść w Krakowie dopiero dziś, po złożeniu władzy przez wieloletniego prezydenta profesora. Może – Matyja bywa optymistyczny, a nawet marzycielski – odejdą w niepamięć tradycyjny serwilizm, nepotyzm, elityzm, prowincjonalizm i to dziwaczne, dziś już komiczne, nadęte zadufanie, które identyfikują w deklaracji o „krakowskiej wyjątkowości” przyjezdni i odwiedzający.

Matyja nie ma litości i nie oszczędza Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa. Dla niezorientowanych: tak brzmi oficjalna nazwa metropolii od 1990 roku, poprzednie były niewiele mniej pompatyczne, wyjątek stanowią cztery dekady rozsądku w latach 1950–1990, kiedy to była po prostu Miastem Kraków. Ale o tym czasie, jak dowodzi autor, akurat niechętnie i rzadko się pamięta.

Wzorcowe czy wyjątkowe?

Czego szuka autor „Miejskiego gruntu” w historii modernizującego się Krakowa? Czy Kraków jest paradygmatyczny, wzorcowy? Czy wyjątkowy? Innymi słowy, czy esej o „Mieście zero” to lektura istotna dla kogokolwiek poza masochistycznymi krakowianami lub tymi, których ucieszy solidny łomot spuszczany na nadęte boki tego miasta?

Matyja z jednej strony przekonuje, że Kraków to obiekt, „od którego można zacząć myśleć o mieście w ogóle”. Jest on „uniwersalnym laboratorium końca epoki, która […] przerabiała to, co feudalne, na kapitalistyczne, to, co przesądne, na naukowe”. Że to tu można obserwować narodziny metropolii, że to dobre miejsce do badania miejskiej nowoczesności.

Załóżmy, że w Krakowie da się dostrzec, jak to, co „quasi-feudalne, klerykalne, paternalistyczne”, nie dość jawnie, lecz jednak ustępuje procesom modernizacji i demokratyzacji. Żeby to jednak faktycznie zrozumieć, jeśli dobrze rozumiem wywód Matyi, trzeba by czytać pod włos, na przekór i wspak, chwytać się potencjalnych historii i wydobywać na światło dzienne karty alternatywnych narracji. Albo poczekać na hipotetyczną pełną egalitarną monografię miasta, naszkicowaną w „Mieście zero”.

Z drugiej strony Kraków to jednak także byt wyjątkowy. Jego rozwój historyczny spowodował, że to jedyne polskie duże miasto, którego tkanka materialna i społeczna nie zostały znacząco przekształcone w ostatnich dwóch stuleciach – to miasto, co podkreśla autor, „o niezerwanej ciągłości”. Dalej: żadne z polskich miast, które studiował Matyja, nie wykazywało tak skutecznego oporu, by do narracji o sobie włączyć istnienie i osiągnięcia klas niższych oraz docenić zysk z rewolucji przemysłowej. Kraków to unikatowe miejsce, w którym przetrwała władza ziemiaństwa, daje tym samym „wyjątkową w polskich realiach okazję, by zrozumieć ciągłość i długie trwanie społecznych hierarchii”.

To także w pewnym sensie miejsce, w którym studiować można dokładnie przeciwne od podkreślanych powyżej zjawisk modernizacji: opór wobec nowoczesnych przemian i sukcesy antydemokratycznych kontrrewolucji. W jakim sensie Kraków jest zatem „miastem zero”?

Tytułowa metafora wraca wiele razy na kartach szkicu. Po pierwsze, opisuje miasto, które można obserwować w momencie stawania się nowoczesną metropolią. Jest ono „zerowe”, bo można w nim zrozumieć procesy, które zaszły lub zachodzą w innych miejscowościach. Po drugie – w szerszym ujęciu – to miasto, które „bez reszty wyczerpało przyciągającą moc opowieści o stolicy polskiej tradycji w wieku XIX”. W tym sensie byłby to byt, który „wyzerował” narrację o przeszłości albo, dokładniej, czyni to właśnie teraz, o wiele za późno, na naszych oczach, co znów pozwala zobaczyć w nim urbanistyczny laboratoryjny preparat dla studiów miejskich.

W innym sensie dziś widzimy je w nowym „punkcie zero”, gdy opuszcza gardę, daje miejsce i głos przybyszom, cieszy się rozwojem gospodarczym, „wymyśla się na nowo”. Jest też w „punkcie zero”, jeśli idzie o rozpoznawanie własnej przeszłości: po latach zaniedbań i odwracania się od swoich losów (choćby tych z czasów Polski Ludowej) musi na nowo napisać swoją historię. Matyja, mimo rewerencji wobec prac poprzedników, zwłaszcza Purchli i Chwalby, bez owijania w bawełnę domaga się odnowionej, egalitarnej opowieści.

Podczas lektury „Miasta zero” trudno nie poczuć żalu albo choć krótkiego ukłucia rozczarowania: Kraków powinien usłyszeć tę diagnozę dobre trzydzieści lat temu. Wtedy, gdy wkraczał w miejski demokratyczny świat i gdy pod ciężarem gloryfikowanej szlacheckiej przeszłości ugięły się kawiarnie i antykwariaty, redakcje i księgarnie, wydawnictwa i uniwersytet.

Nad esejem Matyi unosi się duch lat 90., ale nie tylko w ten sposób, że wskazuje na czas potencjalnej, niespełnionej premiery. Także sposób myślenia, który proponuje autor, ma wiele wspólnego z metodą przyswajaną w Polsce w tamtym okresie. Gdy z „kwatery pewności” ruszamy w „zaułki niepewności”, to w gruncie rzeczy uprawiamy z Matyją typową hermeneutyczną dekonstrukcję: szukamy szwów i ściegów wielkich narracji, by je rozpruć. Czytamy odrzucone w procesie ich tworzenia teksty, identyfikujemy przedsądy i struktury, by się im przeciwstawić, poszerzamy archiwum, odwracamy opozycje i przemieszczamy system, aż w końcu całą odziedziczoną opowieść wywracamy do góry nogami i na nice. Krytyczna podejrzliwość nie prowadzi szczęśliwie wyłącznie w obszar negatywizmu, ale pozwala sformułować nowy program.

Premiera książki Matyi zapewne nieprzypadkowo zbiegła się z ostatnią fazą kampanii przed wyborami samorządowymi. Trudno było w tym czasie nie czytać jej jako manifestu politycznego, jako zachęty do dokonania takich wyborów, dzięki którym można by przekreślić ostatnie lata politycznego antykolegialnego, zachowawczego marazmu. Matyja wskazuje zupełnie bez ogródek i wprost na prezydenturę Jacka Majchrowskiego jako przyczynę powstrzymania procesów demokratyzacji i pełnej transformacji kapitalistycznej w mieście. Wzywa, by zakończyć rządy pragmatyków, konserwujących dawny, bezpieczny sojusz między kurią, uniwersytetem a miastem, w którym nie ma miejsca dla przybyszów, robotników, właścicieli przedsiębiorstw (o ile nie są profesorami), nowych utalentowanych pracowników otwieranych tu firm i korporacji, na imigrantów oraz na kobiety.

Nowy powyborczy Kraków byłby świadomy siebie, wyciągałby wnioski ze swej pełnej przeszłości, tak ze swoich ograniczeń, jak i szans oraz możliwości. Industrializację widziałby jako szansę, przyjezdnych (każdego typu) jako wzbogacenie. Byłby miastem prawdziwie akademickim, to znaczy sprzyjałby rozwojowi wiedzy, a nie dziedziczeniu katedr. Wspierałby „rewolucjonistów i marzycieli”. Byłby terenem „otwartym”, zapraszającym do nieskrępowanych „gier z wyobraźnią”. Zamiast kultu nauki (uczelnia to ostatni bastion sił postfeudalnych, pisze Matyja) wprowadzałby świecką religię wolności myślenia i celebrował momenty twórczej nudy. Nie gromadziłby, ale wytwarzałby wiedzę. „Matecznik Tradycji alias Muzeum Polski” stałby się – wreszcie! – miejscem wyłaniania się przyszłości.

Studia cmentarne

Czy dałoby się napisać ten manifest nowej miejskości inaczej? Czy faktycznie potrzeba zanurzyć stopy w cmentarnym humusie, by zrozumieć, jak bardzo krępuje narracja dobrze strzeżonej przeszłości? Matyja wpisuje się na swój sposób w tzw. studia cmentarne, które, jak oceniał Sławomir Sikora, czynnie rozwijają się przynajmniej od końca ubiegłego wieku w nurcie semiotyki miejskiej przestrzeni i nauczyły się już sprawnie łączyć badania antropologiczno-pamięciowe z archeologią, demografią, socjologią, historią architektury, religioznawstwem i kulturoznawstwem (epigrafy, nekrofotografia) i ekoanalizą. Wybór punktu zero u Matyi (centrum obserwacji umieszczone na Rakowicach) narzuca jednak pewne ograniczenia zakładanej oddolnej perspektywy na całe miasto – jest ona nieuchronnie, mimo wysiłków autora, postkatolicka (cmentarz jest komunalny, jednak dominanta wyznaniowa jest oczywista).

Cmentarz Rakowicki, lata 20. lub 30. XX wieku / Narodowe Archiwum CyfroweCmentarz Rakowicki, lata 20. lub 30. XX wieku / Narodowe Archiwum Cyfrowe

Matyja jest tego świadomy i chce uzupełnić potencjalną ekonomiczno-społeczną historię Krakowa myśleniem o jego żydowskich czy ewangelickich mieszkańcach. Jednak kilkustronicowa „Kwatera nieobecnych” nie pomieści nawet podstawowego rysu opowieści o oddolnej miejskiej zaradności i alternatywnej, nie-szlachecko-profesorskiej miejskości, która mogłaby być opowiedziana z cmentarza na Miodowej, podgórskiego na Jerozolimskiej albo – myśląc najradykalniej – z wielkiego cmentarzyska, krakowskiego ground zero – terenu egzekucji byłego KL Plaszow.

Da się tę historię wyczytać jednak z niedawnego „Nie tylko Kroke. Historii Żydów krakowskich” Edyty Gawron i Michała Galasa lub z dwóch monografii Ryszarda Kotarby o dawnym niemieckim obozie. Grażyna Kubica, która w 2021 roku napisała książkę „Społeczności krakowskich ewangelików w drugiej połowie XIX wieku do 1918 roku”, może natomiast zabrać zainteresowanych do Łuczanowic (dziś część Nowej Huty), na nekropolię zwaną ariańską, ewangelicką czy też dysydencką, gdzie na małym wzgórku (kopiec Lutrów) ostały się obelisk i cztery nagrobki. Jej opowieść dałaby doskonały wgląd w Kraków przedsiębiorców i urzędników, inżynierów i robotników dających skuteczny odpór preindustrialnym rodzinno-parafialnym enklawom rządzącym miastem.

Autorów nie mają kolejne potencjalne oddolno-funeralne historie, choć wiadomo od niedawna, skąd ci mogliby patrzeć na Kraków. W 2022 roku na wniosek mniejszości wyznaniowych Zarząd Cmentarzy Komunalnych w Krakowie przekazał na rzecz Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Palestyńczyków Polskich oraz Parafii Prawosławnej w Krakowie kwatery grzebalne na cmentarzu komunalnym w Podgórkach Tynieckich. Cmentarz znajdziemy w lewym dolnym rogu mapy miasta, już za autostradą, na miejskim marginesie, w metropolitalnym zakątku. Czas i miejsce udostępnienia tych lokalizacji grzebalnych wiele mówią o gotowości Krakowa na nowoczesną wielkomiejską różnorodność. „Funeralne upodmiotowienie” nowych krakowskich społeczności daje jednak pewną nadzieję, że nowe, oddolne miasto rośnie w siłę i pisze już swoją opowieść.

Przedkapitalizm w postkapitalizmie

Czego zatem życzy Matyja Krakowowi? Powinien „wreszcie zobaczyć w sobie duże miasto”. „Znaleźć normalne lustro i porzucić krzepiącą opowieść o mieście żyjącym poza historią”. Skorzystać z szans, jakie dają globalizacja, kapitalizm, napływ turystów i rozwój usług, rozpoznać siebie na nowo bez zamykania oczu na warunki ekonomiczne, w jakich przyszło mu funkcjonować. Innymi słowy, autor „Miasta zero” proponuje stolicy Małopolski, by stała się świadomym uczestnikiem w kapitalistycznej wymianie rynkowej.

Patronite

Paradoksalnie, życzenie to stoi w sprzeczności z duchem całego szkicu. Czy to nie zachowawcze, bezpieczne, pragmatyczne, zdroworozsądkowe, innymi słowy: typowo krakowskie zgłaszać teraz, tak późno, gdy kapitalizm osuwa się w swą późną formację zwiastującą radykalne zmiany, pełny akces do wolnorynkowej gry? Co z uwalnianiem energii utopijnych marzycieli i nieujarzmionych rewolucjonistów? Czy miasto, które tak długo lekceważyło i postponowało kapitalizm (choć wiedziało o nim sporo, skoro czerpało z niego korzyści), nie jest idealnym miejscem, by tu, w obliczu kryzysu neoliberalnego modelu ekonomicznego, rodziła się postkapitalistyczna, skorygowana, sprawiedliwsza przyszłość?

Czy nie byłoby zgodne z kontrkoniunkturalnym duchem „Miasta zero” życzyć Krakowowi, by to w jego uczelniach i na jego aktywistycznych forach tworzyły się i rozwijały idee bezwarunkowego dochodu podstawowego, postwzrostu, powszechnej gwarancji zatrudnienia, nowych zielonych koalicji, reformy opodatkowania bogactwa i nadmiarowych zysków, nowoczesne teorie monetarne oraz zasady ekonomii współpracy i współdzielenia, a może jeszcze śmielsze pomysły, w których przeglądałaby się bardziej egalitarna przyszłość?