Maciej Gierszewski, „Luźne związki”

Karolina Rożniatowska

Gierszewski doskonale oddaje stan niedopasowania bohatera, dla którego magią są codzienne korporacyjne „instrukcje i procedury”. Niepokojące rozedrganie i brak absolutnej pewności są nowym obliczem tej poezji

Jeszcze 1 minuta czytania

Maciej Gierszewski debiutował w 2006 roku tomem „Profile”. Pokazał w nim umiejętność radzenia sobie z literaturą jako tworzywem, a z poetyką jako swoistym medium. Wykazał sprawność w dogadywaniu się z cudzymi tekstami, które były inspiracją i – przeważnie – nośnikiem nowych wierszy. Sondował czytelnicze koligacje, badał znajomość książek, puszczał oko i zerkał, czy uśmiechamy się w tych samych momentach. Można było też odnieść wrażenie, że debiut poety zawdzięczamy istnieniu „życia literackiego” jako takiego. Dla porządku przypomnijmy więc, że autor w tzw. środowisku tkwił od lat: najpierw jako redaktor pisma literackiego, później jako autor książek, komentarzy, antologista, bloger.

Maciej Gierszewski, „Luźne związki”.
Wojewódzka Biblioteka Publiczna i Centrum
Animacji Kultury, Poznań, 54 strony,
w księgarniach od kwietnia 2010
Naczelną cechą debiutanckiej książki Gierszewskiego było poetyckie samplowanie, czyli wykorzystywanie znanych skądinąd fraz, zasłyszanych dźwięków, podobnych zestawień słów czy motywów. Ten tekstualny zabieg nie tylko umieszczał „Profile” pośród innych tomów takich autorów jak Pasewicz, Podgórnik czy Grzebalski, ale dodatkowo wydobywał z nich jakąś zmiksowaną świeżość. Autor, samplując, nie tyle pisał nowe poetyckie wersje już istniejących wierszy, co zagarniał, przemielał, pokazywał inność; proponował nieprzerwany wielogłos. Rezygnował ze spójnego tonu na rzecz różnych stylów mówienia. Wierszem mogło być wszystko: sen, esemes ułożony w strofy, lista rzeczy do zrobienia, strzępki zdań, czy po prostu knajpiane życie.

W pierwszym tomie można było odnaleźć ślady poetów najnowszych, a jednocześnie – między innymi pogłosy Iwaszkiewicza czy skrawki Whitmana.

Bohater pierwszej książki to zdziwiony sobą didżej, chcący

Połączyć te i inne słowa w jeden wzór
który będzie obowiązywał dzisiejszego wieczoru
(„Leniwy lalkarz”)

Dodajmy jednak od razu: wzoru nie ma i nie będzie. Bo – prócz miksowania – istnieje inna opcja, jak choćby ta: „Zignoruj. Wykasuj.” („Rozmówki”).

Debiut Gierszewskiego autoerotycznie „sycił się sobą”. „Luźne związki” uwalniają już bohatera wierszy z dyktatu literackości i wreszcie może powiedzieć coś o sobie. Po pierwszej lekturze tomu w pamięci pozostaje kilka frapujących wierszy opowiadających o poluźnianiu się więzi familijnych („Dom”, „Apokryf”, „Wartości rodzinne”), o miłosnym nieprzyleganiu („Zwrot”, „Maniery”). Zmieniają się rekwizyty, pojawia się inne otoczenie – praca, stancja, miejsca i podróże.

Mamy tu także do czynienia z rozluźnieniem formy wiersza, cała książka jest zawieszona między poezją a prozą.

Kładę się spać późno, wstaję rano. Od szóstej dzwoni telefon
Ludzie szukają swoich paczek; płytka robota płaza
(„Deformacje”)

Albo:

Siedzę w Warszawie na szkoleniu. Nic nie rozumiem z tego, co mówi miła pani z działu marketingu. Nie łapię różnicy między klientem zmigrowanym a zintegrowanym
(„Zjazd”)

W tekstach pojawiają się przypisy, rysunki Kiry Pietrek, które uzyskały status autonomiczny i stały się osobnym bytem, a na końcu tomu autor umieścił „Notes” – obszerny odsyłacz, będący jednocześnie prozatorską częścią poematu „Blady ogień”. Dzięki tym zabiegom można zmieścić więcej w otoczeniu wiersza, na jego obrzeżach i w szczelinach – wersów, słów, fraz. W tym sensie „Luźne związki” są permanentne, bo doskonale oddają stan niedopasowania bohatera, dla którego magią są codzienne korporacyjne „instrukcje i procedury”. Zmiany nie dają się zatrzymać, indukują nowe. Coś, co raz zostało poluzowane, nigdy nie wróci na swoje miejsce. Niepokojące rozedrganie i brak absolutnej pewności są nowym obliczem tej poezji. Jak w wierszu „Zwrot”:

Umyty. Ubrany. Wypróżniony. Głodny. Przepalony. Gotowy
do wyjścia.

Jeśli pierwsza książka autora była w jakimś sensie korporacyjna, bo opowiadała o przygodzie branży literackiej widzianej przez pryzmat perypetii wiersza, to drugą można odczytać jako próbę antykorporacyjności (np. wiersz „Po godzinach”). Nie jest oczywiście tak, że Gierszewski nagle przestał być poetą środowiskowym, na pewno jednak nabrał dystansu do tego typu pisania. Zyskał na tym nie tylko autor, ale także czytelnik. Poza korporacją jest wolność.