Powieść krytyków (3)

Justyna Sobolewska

Wiedział, że musi wyjść. Odtrącił pannę Eltzner i wypadł z gabinetu. Szybko zbiegł po schodach, przeskakując po dwa, trzy stopnie i już był na parkingu

Jeszcze 1 minuta czytania

Powieść krytyków (1): Juliusz Kurkiewicz
Powieść krytyków (2): Dariusz Nowacki



Powieść krytyków (3): Justyna Sobolewska

712
Powieść krytyków

Czy krytyk to niespełniony pisarz? A może każdy pisarz jest – w istocie – niespełnionym krytykiem? Dlaczego pisarzowi nie wypada krytykować literatury, a krytykowi jej pisać? I co by się stało, gdyby podobne, niepisane zakazy na chwilę uchylić? W końcu pisarzom zdarza się oceniać twórczość kolegów. Dajmy więc krytykowi literacki głos! Juliusz Kurkiewicz zakończył swój pierwszy odcinek pytaniem o dziewczynę, którą bohater spotkał w punkcie opłaty za autostradę („Gdzie poszła? I kim jest? Czy wróci jutro? Czy uda mu się ją odszukać?”). Dariusz Nowacki także przywołał jej postać: „Panienka z autostradowego okienka nie dawała mu spokoju. Dlaczego? Czuł niepokój, ale przecież nie mogło to być erotyczne drżenie. Od pierwszego roku studiów prawniczych był wszak trwale i pięknie pogodzony z tym, że jest gejem”. Co z naszym bohaterem zrobiła Justyna Sobolewska? A już za dwa tygodnie…Pomyślał, że musi wyjść, że dłużej już nie wytrzyma. Do napięcia i nieokreślonego uczucia niepewności, zawieszenia, dołączyły regularne zwidy. Sekretarka najwyraźniej o czymś zapomniała i już w drzwiach obróciła się na pięcie. W jej oczach zobaczył nagle ślepia prążkowanego kocura, którego rozjechał był tego ranka na podjeździe przed garażem. „Nigdy go nie lubiłem”, pomyślał, ale szybka ucieczka z miejsca wypadku pozostawiła na języku tchórzliwo-słony osad lekkiego poczucia winy. Teraz w twarzy sekretarki ujrzał coś więcej niż tylko oczy biednego dachowca. Cała jej twarz nabrała kociego wyrazu. Czarniawe, zwykle dyskretne wąsiki, z którymi nie radził sobie jej make-up, zdawały się teraz prostować w sprężyste wąsiska. Gdy podeszła do jego biurka zwinnym (w innych okolicznościach powiedziałby sobie, że „kocim”) krokiem, z jej ust wydobył się zduszony charkot szybko przechodzący w syk kota, któremu nadepnięto na ogon. Pomyślał o śladach, jakie jej krwisto-czerwone pazury, choć dawno już nie ostrzone o fotel w stołowym pokoju, zostawią na jego przedramionach (w tej duchocie zdjął przecież marynarkę!); nie wspominając już o potencjalnych infekcjach, jakie mogą z tego wyniknąć (że też w takiej chwili myśli tak praktycznie!). Najgorsze miało jednak dopiero nastąpić... W jej oddechu poczuł nieprzetrawiony whiskas. A może był to po prostu trupi odór?

Wiedział, że musi wyjść. Odtrącił pannę Eltzner i wypadł z gabinetu. Szybko zbiegł po schodach, przeskakując po dwa, trzy stopnie i już był na parkingu. Wypadły mu jeszcze kluczyki, gdy szarpał się z drzwiczkami samochodu, ale potem wszystko już poszło gładko. W godzinę był na niewielkim podmiejskim lotnisku i wyczarterował mały pasażerski samolot. W dwie godziny później widział przez okno kojącą przestrzeń oceanu, a w dłoni trzymał równie kojącą szklaneczkę Jamesona na lodzie. Nawet myślami chciał być jak najdalej od pręgowanej Erny. Rozłożył się wygodnie w lotniczym fotelu i oddał wspomnieniom. Na ostatnie takie wypady pozwalał sobie jeszcze z Waldkiem, pięknym dwudziestolatkiem poznanym w modnym ostatnio klubie „Zajezdnia”. Waldek miewał najdziksze pomysły, a że miał też bajecznie bogatego ojca, od słów przechodził do czynów, na jakie tylko z rzadka stać było wziętego adwokata.

Myśl o brązowo-złotym Waldku w błękitnych slipkach i czerwonych Ray-Banach, rozpartym na ręczniku na plaży w Jaffie, gdzie zwykle udawali się wynajętą Cessną, odpędziła wprawdzie wspomnienie o nierównych siekaczach Frau Eltzner, nadal jednak wiedział, że musi wyjść. Szybkim ruchem rozpiął pas bezpieczeństwa, szarpnął za wewnętrzną dźwignię drzwi w połowie długości kadłuba i wyskoczył. To było silniejsze od niego.

Natychmiast zorientował się, że zapomniał spadochronu. Co za idiotyzm! Intensywnie niebieska powierzchnia oceanu zaczęła się szybko zbliżać. Co za bzdury gadają o tej taśmie życia przewijającej się przed oczami w takiej chwili. Zamiast niej zaatakowało go tylko jedno wspomnienie. Ma osiem, może dziewięć lat, razem z matką jest na ogrodowym przyjęciu, ona w pomarańczowej nieładnej sukience, chyba za dużo wypiła, bo non stop wybucha hałaśliwym śmiechem. Jakiemuś nieznanemu mężczyźnie opowiada, jak rzygała, kiedy była z nim w ciąży. „I mówię panu, kaszaneczka i już, chlup” –­ śmieje się sama, a mężczyzna rozgląda się dyskretnie, jak uciec. „Wuzetka i znowu, a nie!, zapomniałam, najbardziej rzygałam, nie zgadnie pan, po izraelskich pomarańczach, co je rzucili na święta”. A on wpatruje się intensywnie w swoje nowe tenisówki i udaje, że jest gdzieś daleko. Co za absurd, takie wspomnienie, teraz?

Spadał szybko. Pod sobą widział coraz wyraźniej kłębiące się stado głodnych rekinów...


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.