W foyer Teatru Narodowego wciąż można kupić cienki zeszyt w ciemnobłękitnej okładce z tytułem: „Giacomo Joyce”. Na karcie tytułowej więcej informacji: Richard Ellmann, „«Giacomo Joyce» Jamesa Joyce’a”. Przekład: Ewa Krasińska. Wydawca: Teatr Narodowy, 2001. Zeszyt ma format B5. Wewnątrz szesnaście stron numerowanych w formacie A5, a także wklejka na papierze kredowym – całostronicowa reprodukcja fotografii Jamesa Joyce’a.
Zaskakuje brak informacji o redakcyjnym i graficznym opracowaniu publikacji. Charakterystyczna typografia wskazuje na Janusza Górskiego. To zresztą dość oczywiste, on odpowiadał za kształt wszystkich druków Teatru Narodowego do roku 2003. Strona merytoryczna to pewnie zasługa ówczesnej kierownik literackiej teatru, Małgorzaty Dziewulskiej. Na dole ostatniej strony cena: osiem złotych. Faktycznie zeszyt kosztuje już tylko symboliczne dwa. Przez kilka lat był to jedyny namacalny znak przedstawienia, którego oficjalnie nie było.
Janusz Majcherek opowiadał mi kiedyś o pomyśle spisania historii spektakli, które funkcjonują w świadomości, choć faktycznie nigdy nie zaistniały; projektów zrealizowanych tylko częściowo lub niezrealizowanych w ogóle, niedokończonych lub dokończonych przez współpracowników, kiedy próby przerwała gwałtowna śmierć reżysera. Można wymienić ich kilka. Dość wspomnieć najsłynniejsze dwa: „Hamleta” Konrada Swinarskiego (1975) i „Dziś są moje urodziny” Tadeusza Kantora (1991). Ale jest też przypadek szczególny – spektakl, który był gotowy, a mimo to się nie odbył, w ostatniej chwili został zdjęty z afisza, a wszelki ślad po nim zatajony. To „Giacomo Joyce” Jerzego Grzegorzewskiego.
1.
Program „Giacomo Joyce” / Teatr Narodowy„Giacomo Joyce” to poemat Jamesa Joyce’a, napisany w Trieście, prawdopodobnie w połowie roku 1914, pomiędzy „Portretem artysty w wieku młodzieńczym” a „Ulissesem”. Przechowywany przez brata pisarza, a później prywatnego kolekcjonera, został ogłoszony dopiero pośmiertnie, w roku 1968. „Giacomo...” (włoski odpowiednik Jamesa, ale zarazem ironiczna aluzja do postaci Casanovy) to poetyckie świadectwo intelektualnej i erotycznej fascynacji Joyce’a jego dziesięć lat młodszą uczennicą Amalią Popper, córką żydowskiego kupca, po którym swoje imię odziedziczył Leopold Bloom. Tekst bardzo intymny i niesłychanie intensywny, spośród lektur JG niewątpliwie najbliższy „Duszyczce” Tadeusza Różewicza – nawiasem mówiąc, inspirowanej „Ulissesem” (pierwodruk w „Odrze” nosił tytuł „Circe”).
Kiedy z „Giacomem...” zetknął się JG? Nie wiemy tego na pewno. Tekst w przekładzie Macieja Słomczyńskiego ukazał się najpierw na łamach jubileuszowego numeru „Twórczości” w roku 1970. Następnie włączony został do dwujęzycznego tomu „Utworów poetyckich” Joyce’a, opublikowanego nakładem Wydawnictwa Literackiego w roku 1972 i wznowionego w roku 1975. Potem znalazł się jeszcze w pierwszym tomie popularnej edycji dzieł zebranych pisarza w roku 1995. Bardzo prawdopodobne, że JG przeczytał poemat jeszcze w okresie śmiałych scenicznych eksperymentów na początku lat 70. Zrealizowany wówczas w warszawskim Teatrze Ateneum autorski spektakl „Bloomusalem” (1974) według dramatycznego epizodu piętnastego „Ulissesa”, to nie tylko jego pierwsza przygoda z Joyce’em, lecz także jeden z punktów zwrotnych na drodze poszukiwania własnego języka.
Ewa Bułhak twierdzi, że do czasu objęcia funkcji dyrektora artystycznego w Teatrze Narodowym JG nie zdradzał się z zamiarem zainscenizowania poematu Joyce’a. Może to świadczyć o tym, że decyzja o jego realizacji została podjęta pod wpływem impulsu. Zazwyczaj pomysły dojrzewały w reżyserze długo, czasem całymi latami. Nad „Powolnym ciemnieniem malowideł” (1985) – adaptacją „Pod wulkanem” Malcolma Lowry’ego – pracował podobno dziesięć lat. A jednak, kiedy przystąpił już do prac nad „Giacomem...”, na próby przychodził z zaczytanym egzemplarzem „Twórczości”.
Pierwsze wzmianki o tym, że JG zamierza wziąć na warsztat poemat Joyce’a, pojawiły się dopiero pod koniec roku 1996. W przeprowadzonej przez Zdzisława Pietrasika rozmowie dla „Polityki” reżyser wspomniał o dwóch planowanych na przyszły rok czy też na przyszły sezon projektach joyce’owskich. Pierwszym miał być oparty na motywach „Ulissesa”, a także, być może, „Pod wulkanem”, autorski spektakl „Zaniosę ci serce me. Pożegnanie z Molly” – niejako na pożegnanie Teatru Studio; drugim – planowanym jako trzecia premiera Teatr Narodowego – właśnie „Giacomo Joyce”, połączony z „Ameryką” Franza Kafki. Żaden z nich nie doczekał się swojej realizacji.
2.
W roku 1999 odbyła się premiera „Nowego Bloomusalem”. Próba ponownego zmierzenia się z Joyce’owskim mitem Nocnego Miasta została zrealizowana jako pierwsza część dyptyku pod tytułem „JJJ(G)”, co deszyfrowano jako syntezę inicjałów pisarza i reżysera. Po chłodnym i akademickim raczej niż awangardowym przedstawieniu w Sali Bogusławskiego, grany w niewielkiej przestrzeni teatralnej szatni „Giacomo Joyce” miał być intymną pointą, spektaklem kameralnym, przeznaczonym dla wąskiego grona widzów. Jak wkrótce się miało okazać, o wiele węższego niż zaplanowali to twórcy.
Próby rozpoczęły się najwcześniej w marcu roku 2001. Nie odbywały się zbyt regularnie. Dwie główne role JG powierzył aktorom, którzy pomimo etatu w Teatrze Narodowym intensywnie angażowali się w inne projekty: Jerzemu Radziwiłowiczowi i Mai Ostaszewskiej. On wciąż kursował między Warszawą i Krakowem, ona grała u Krystiana Lupy i Grzegorza Jarzyny. Kiedy artyści wreszcie się spotykali, pracowali w szczególnej atmosferze, anegdotycznym „nie dzianiu się”, charakterystycznym dla prób JG, tym razem jednak podszytym napięciem większym niż zwykle, także erotycznym. Radziwiłowicz wspomniał później, że było to doświadczenie elektryzujące.
W przeddzień premiery, 22 maja, dyrekcja teatru otrzymała wiadomość od Stephena J. Joyce’a, wnuka irlandzkiego pisarza i jego prawnego spadkobiercy, że nie wyraża on zgody na przedstawienie. Spektakl odwołano.
„Giacomo Joyce” został jednak zaprezentowany podczas siedmiu zamkniętych pokazów z udziałem zaproszonych gości. Każdego wieczora do szatni Teatru Narodowego przychodziło około dwudziestu-trzydziestu osób. Podobno JG osobiście wskazywał każdemu miejsce. Widzowie byli uprzedzani, że przedstawienie, które oglądają, objęte jest ścisłą tajemnicą i żadna informacja o nim nie może wydostać się na zewnątrz. Najmniejsza wzmianka o tym, że spektakl został zagrany, dla spadkobiercy Joyce’a mogła stanowić wystarczający pretekst do wszczęcia postępowania sądowego.
Wkrótce podjęto negocjacje w nadziei na zmianę decyzji. Wobec kategorycznej odmowy James Joyce Estate w czerwcu ostatecznie zakończono wszelkie prace nad przedstawieniem. „Giacomo Joyce” został objęty zmową milczenia.
3.
Przeglądam niebieski zeszyt z Teatru Narodowego. To program „Giacomo Joyce’a”. Choć może „program” nie jest odpowiednim określeniem. Uderza brak jakichkolwiek informacji na temat spektaklu. Owszem, premierę odwołano, ale druk musiał być przecież gotowy wcześniej. To zresztą nie musi niczego oznaczać, do końca sezonu 2002/2003 dane obsadowe drukowane były na wkładkach. Może po prostu została wyjęta? Może gdzieś się zawieruszyła, zaginęła, akurat w tym egzemplarzu, który trafił do mnie dopiero po dziesięciu latach?
W programie brak również typowych dla ówczesnych wydawnictw Teatru Narodowego kart tytułowych, w tym jednej powtarzającej układ graficzny afisza. Okładka też w niczym nie przypomina tych projektowanych przez Janusza Górskiego. Zwyczajna, złożona na pół niebieska tekturka, papier niezbyt wysokiej jakości, szyta, a nie klejona, i tylko tytuł, nic więcej, nawet charakterystycznego medalionu z profilem Wojciecha Bogusławskiego.
„Giacomo Joyce”... Ale Grzegorzewskiego czy Joyce’a? A może Ellmanna? Cały program stanowi przecież krytyczny szkic Richarda Ellmanna, najwybitniejszego bodaj monografisty irlandzkiego pisarza. Tekst został napisany jako wstęp do drugiego wydania poematu (1984). Nigdy wcześniej – i nigdy potem – nie został ogłoszony w Polsce. Teatr postarał się o prawa autorskie do tej publikacji, zainwestował w tłumaczenie, zapłacił za druk. Nie mógł więc tak po prostu zniszczyć czy zamknąć nakładu.
A jeśli to jakiś zapobiegliwy pracownik działu literackiego po prostu usunął z gotowego programu nie tylko wkładkę z informacjami o twórcach spektaklu, lecz także wszystkie inne strony zawierające „niebezpieczne” treści, po czym włożył pozostałe kartki w zastępczą okładkę? Podobne korekty zdarzają się przecież wcale nie tak rzadko i w sytuacjach o wiele błahszych niż ryzyko procesu o pogwałcenie praw autorskich. Scenariusz wydaje się dość prawdopodobny.
Dzwonię do kilku osób. Małgorzata Dziewulska: „Tak, to ja zamawiałam przekład tego Ellmanna u Krasińskiej. Nie, nie pamiętam”. Małgorzata Piekutowa: „Pańska intuicja wydaje mi się trafna. Ale nie możemy przecież założyć, że Grzegorzewski od początku sam sobie tego tak nie wymyślił”.
Okładka ma kolor niebieski, tak jak program „Nowego Bloomusalem”. Ale odcień inny, ciemniejszy. Yves Klein? A może po prostu „niebieski zeszyt”? Zwyczajem JG było robienie notatek do spektakli w zwykłych, szkolnych, kratkowanych zeszytach, zawsze w niebieskich okładkach, zawsze szesnastokartkowych. Jak na ironię, program – jeśli nie liczyć wklejki z portretem Joyce’a – ma właśnie szesnaście stron. Karta tytułowa jest oczywiście nienumerowana, na odwrocie wakat, a potem tekst Ellmanna zaczyna się już od strony – trzeciej. I tak przeoczony detal wyklucza moją spiskową teorię.
4.
Milczenie trwało trzy lata. W roku 2004 „Giacomo Joyce” znalazł się na afiszu indywidualnego przeglądu prac artysty pod hasłem „Planeta Grzegorzewski”, choć z oczywistych względów nie został włączony do programu. Krótka informacja o próbach do legendarnego już wtedy spektaklu i okolicznościach odwołania jego premiery, a także opracowany przez Anetę Pawlak egzemplarz, zostały zamieszczone w opublikowanej w tym samym roku przez Teatr Narodowy kronice sezonów. W udzielonym „Kronice” wywiadzie na pytanie: „jakie to było przedstawienie?”, Radziwiłowicz odpowiedział: „Piękne!”.
Dopiero w roku 2005, już po śmierci JG, o „Giacomo Joysie” zaczęto mówić otwarcie i powoli ujawniać kolejne związane z nim szczegóły. Na łamach „Didaskaliów” ukazało się wspomnienie Joanny Walaszek „Teatralne epifanie” zilustrowane zdjęciem Andrzeja Rybczyńskiego, odnalezionym w archiwum PAP-u. Nagle okazało się, że istnieje dokumentacja spektaklu, a środowisko obeszła plotka, powtarzana nieśmiało i bardzo ostrożnie, że to dokumentacja nie tylko fotograficzna, że jest też nagranie, chociaż dyrekcja Teatru Narodowego temu zaprzecza.
W tym samym czasie, na posiedzeniu redakcji „Teatru”, podczas którego planowano poświęcony zmarłemu artyście numer monograficzny, jeden z kolegów zupełnie serio zaproponował, aby do każdego egzemplarza dołączać bonus w postaci płyty DVD z rejestracją „Giacomo Joyce’a”. Nikt oczywiście nie potraktował tego poważnie. Ale – co istotne – wiele osób dowiedziało się o istnieniu nagrania dopiero przy okazji tamtej rozmowy. Wśród nich taki pasjonat teatru JG jak Janusz Majcherek, co świadczy o pilności, z jaką strzeżono tajemnicy.
Dziś mówi się, że kategoryczna odmowa spadkobiercy wcale nie była zaskoczeniem. Spodziewano się, że Stephen J. Joyce może robić problemy. Już wtedy był znany z kuriozalnych cenzorskich ruchów, które nazywał działaniem na rzecz ochrony rodzinnej reputacji, choć to dopiero trzy lata później posunął się do tego, że zabronił radnym Dublina organizować publiczne odczyty fragmentów „Ulissesa” w ramach obchodów Bloomsday. Mimo to próby „Giacomo Joyce’a” kontynuowano w przekonaniu, że „jakoś to będzie”. Nie bez znaczenia był również fakt, że dostosowywanie polskiego prawa autorskiego do norm europejskich było wciąż w toku i, niezależnie od wprowadzanych nowelizacji, nie przekładało się to jeszcze na praktykę myślową. Nagłe uświadomienie, że naruszenie zakazu prezentacji spektaklu może faktycznie grozić procesem, na twórców i dyrekcję teatru podziałało jak zimny prysznic.
5.
Wkrótce powód zatajenia rejestracji się zmienił. Tak chętnie powtarzane przez środowisko twierdzenie o geście artysty, który w ten sposób buduje legendę nieistniejącego spektaklu, należy włożyć między bajki. Wbrew anegdocie, JG był trzeźwo myślącym człowiekiem. Nieujawnianie nagrania, kiedy bezpośrednie zagrożenie zdążyło już minąć, miało powód nie mniej ważny, choć dużo bardziej prozaiczny.
Podczas „Planety Grzegorzewski” reżyser zajrzał przypadkiem do działu literackiego. Zobaczył tam Grzegorza Niziołka i Rafała Węgrzyniaka, którzy potajemnie oglądali „Giacoma”. Bez jego wiedzy i zgody. Nie przerwał projekcji, nie zwymyślał ich, nie wyprosił. Wyszedł sam, bez słowa. Później, w teatralnym bufecie, przysiadł się do ich stolika. Grzecznie, acz bardzo stanowczo oświadczył, że nie życzy sobie oglądania rejestracji jego przedstawień, ponieważ są to nagrania robocze, wewnętrzna dokumentacja teatru, która ma pomagać przy odtwarzaniu poszczególnych działań scenicznych podczas prób wzniowieniowych, ale z całą pewnością nie jest przeznaczona dla widzów.
W powszechnej świadomości taka rejestracja jest najbliższa dokumentowanemu przedstawieniu, „bo się rusza” (Dziewulska), ale takie myślenie wprowadza w błąd i JG z tej pułapki doskonale zdawał sobie sprawę. Dlatego nie lubił zapisów technicznych, chociaż rozumiał konieczność ich wykonywania. Wolał fotografię. Bardzo rzadko i nader niechętnie wyrażał zgodę na prezentacje nagrań swoich spektakli, tylko dla specjalistów, wyłącznie we fragmentach i zawsze z odpowiednim komentarzem. Nawet tak wytrawni badacze jego teatru jak Niziołek i Węgrzyniak – nawiasem mówiąc: goście panelu dyskusyjnego „Planety” – nie mogli liczyć na specjalne traktowanie. Tym bardziej, że „Giacomo Joyce” stanowił przypadek szczególny. Skoro przedstawienie nie mogło zaistnieć, powiedział im wtedy JG, niech tak już zostanie. Utrzymywanie go w tajemnicy po śmierci artysty wynikało w znacznej mierze z respektowania jego woli.
Z dniem 1 stycznia 2012 roku uwolnione zostały prawa autorskie do utworów irlandzkiego pisarza. Teatr Narodowy oficjalnie przestał zaprzeczać istnieniu rejestracji „Giacomo Joyce’a”.
6.
Kiedy razem z I. wybrałem się do Teatru Narodowego – przypadek sprawił, że był to akurat Międzynarodowy Dzień Teatru; aby obejrzeć rejestrację spektaklu, czekała mnie podróż pamięci.
Nie, nie widziałem „Giacoma”. W roku 2001 nie mógłbym liczyć na zaproszenie do uczestnictwa w zamkniętym pokazie. Nie zdawałem sobie nawet sprawy z tego, że takie się odbywają. Miałem natomiast to szczęście, że każde warszawskie i pokazywane w Warszawie przedstawienie JG od roku 1996 – czyli od „La Bohème” – widziałem na żywo. Te pierwsze nie w pełni świadomie. Po „Nowym Bloomusalem”, obejrzanym w wieku lat piętnastu, pozostały mi w głowie obrazy (perłowe kamienie z plaży Sandycove), kilka muzycznych taktów („Niechaj Bóg na niebie ześle nam gołębie...”) i pełne zachwytu niezrozumienie. „«Ulissesa» się przede wszystkim nie rozumie”, oświadczyli Grzegorzewski i Radwan w roku 1974.
O istnieniu „Giacoma...” dowiedziałem się przypadkiem kilka lat później, podczas „Planety Grzegorzewski”. Wychodziłem z teatru po „Duszyczce”. To było pierwsze przedstawienie po premierze. Pamiętam, jak prof. Jerzy Koenig, obok którego siedziałem, po spektaklu gratulował reżyserowi. Sam nie odważyłem się podejść wtedy do Grzegorzewskiego. Żałuję, później już takiej szansy nie miałem. Nieznany tytuł na afiszu przyciągnął moją uwagę. Zacząłem się dopytywać. Dzięki uprzejmości starszego kolegi, archiwisty Teatru Narodowego, ja, student pierwszego roku WoT-u, homo novus w teatralnym środowisku, obejrzałem rejestrację „Giacomo Joyce’a”.
Nie umiem dzisiaj powiedzieć, czy to odtwarzacz nie działał jak trzeba, czy to słuchawki były uszkodzone. Na pewno nie miałem wtedy wyczulonego ucha, które potrafiłoby wyławiać dźwięk spośród brudów archiwalnego zapisu. Nie znałem też jeszcze tekstu Joyce’a. Zamiast słów zapamiętałem więc pojedyncze fragmenty muzycznej frazy, a przede wszystkim jednostajny szum, przerywany od czasu do czasu stukotem obcasów Ostaszewskiej i szczękiem klingi Bobrowskiego. W pamięć wyraźnie zapadły mi natomiast obrazy; sceny, rozpoznawane z późniejszych spektakli, które widziałem wcześniej: „Nie-Boskiej komedii” Zygmunta Krasińskiego (2002), „Morza i zwierciadła” Wystana H. Audena (2002), „Duszyczki”.
Teraz wspomnienia ożyły. Okruchy i odpryski spektaklu zaczęły układać się w całość, nabierać kształtów i barw. Wychowana w teatrze JG wyobraźnia uzupełniła luki w narracji roboczego nagrania. Niziołek napisał kiedyś o artyście, że jego „przedstawienia [...] żyją, a może rodzą się dopiero, w pamięci widzów”. Paradoks?
7.
Nie będę próbował opisywać „Giacomo Joyce’a”. Choć bez większego trudu mógłbym odtworzyć zapis kolejnych działań scenicznych, nie jestem w stanie przekazać towarzyszących im emocji. Chciałbym opowiedzieć o pierwszej scenie spektaklu, która wtedy, osiem lat temu, zapadła mi w pamięć i potem prześladowała mnie przez cały czas studiów i mojej krótkiej praktyki historyka teatru. Teraz to wrażenie powróciło.
Oto Jan Monczka, skurczony w czarnym motocyklowym koszu, zmięty, jak sterta ciśniętych w kąt łachów, powoli unosi głowę. Spod ronda głęboko nasuniętej na czoło fedory błyszczy para okularów w charakterystycznych okrągłych oprawkach. Monczka wolno odrzuca okrywający go jasnobrązowy skórzany płaszcz – chyba ten sam, który w „Miasto liczy psie nosy” nosił Krzysztof Chamiec i z pewnością ten sam, który w „Nie-Boskiej...” założy Radziwiłowicz. Na kolanach trzyma megnetofon szpulowy. Włącza go, przysłuchuje się. Później będzie zdejmował szpule, obracał je w palcach, zwijał je i rozwijał. Oglądał pod światło, jakby nie była to taśma magnetofonowa, ale fotograficzna klisza.
To niewątpliwie najlepsza realizacja „Ostatniej taśmy Krappa”, jaką miałem okazję zobaczyć. W kilku minutach teatralnego skrótu JG zawarł wszystko, co najważniejsze w sztuce Samuela Becketta. Słowa nie były potrzebne. Chcę jednak powiedzieć o czymś innym. Kiedy patrzyłem na Monczkę, nagle dotarła do mnie świadomość, że sam znajduję się w roli Krappa. Uparcie wsłuchuję się i wpatruję w nagranie. Wypowiadane szeptem słowa zagłusza szum, rysy twarzy rozmazują się, nieostre. Rozpoznaję aktorów po barwie głosu, sylwetkach, ruchach, gestach. Próbuję ocalać wspomnienia. Swoje czy cudze? I czy to nie wszystko jedno?
To niewątpliwie sytuacja emblematyczna dla teatru JG. Wtedy być może to przeczuwałem. Teraz wiem to na pewno.
Więcej o „Giacomo Joyce” w reż. Jerzego Grzegorzewskiego w serwisie Archiwum JG.