Krystyna Miłobędzka,
„Dwanaście wierszy w kolorze”

Joanna Krenz

Utwory Miłobędzkiej można rozsyłać jak pocztówki, połączyć wersy o tych samych kolorach, nawet zagrać w karty. Z tą wszakże świadomością, że te kombinacje są pociągającą najwyższe konsekwencje ingerencją w porządek świata

Jeszcze 2 minuty czytania

Za-pisanie

Nowy tomik – a ściślej: kartonik – wierszy Krystyny Miłobędzkiej, zawiera zaledwie dwanaście utworów, tak krótkich, że łączny czas potrzebny na rozpakowanie pudełeczka i pierwszą lekturę całości nie przekracza dwunastu minut. Na nic jednak miary i zegary, gdy wstępujemy w świat, w którym – bez obaw o niewspółmierny do wagi poruszanych problemów patos rzec można – jedna godzina jest jak cała wieczność, a wieczność jak godzina, zaś droga od słowa do słowa wydłuża się w nieskończoność, gdy oko, co „nie widzi głęboko” – jak głosi ósmy wiersz cyklu – przeskakuje z litery na literę. Ostrzeżenie przed trudami wędrówki i aporiami, którym będzie musiał stawić czoła czytelnik, można zresztą wyczytać z utworu otwierającego zbiór i składającego się z czterech szaroniebieskich (czy też przezroczystych, jak definiuje tę barwę poetka kilka kart dalej) wersów rozmieszczonych symetrycznie względem centralnego wersu czarnego, który stanowi oś wiersza, symboliczną „bramę ciemności”. Przed nią obowiązują jeszcze zwyczajne kategorie przestrzenne („zamknięcie, ciasno”), za nią zaś rozpościera się już obszar niezbadany i nieopisywalny:

jej zawsze zamknięcie

jej za ciasno
za ciemno
za głucho

jej za-wiersze

Krystyna Miłobędzka, „Dwanaście wierszy w kolorze”.
Biuro Literackie Wrocław, 12 wierszy/kartek,
w księgarniach od marca 2012
Można ten niezwykły utwór odczytać jako manifest, wiersz programowy, który w jednej powtarzającej się sylabie zapowiada trzy rodzaje duchowej i intelektualnej aktywności, trzy techniki, jakimi w niemal całej swej poezji Miłobędzka coraz precyzyjniej się posługuje. „Za”, rozumiane jako synonim niosącego znaczenie przesytu słowa „zbyt”, każe zastanowić się nad niebywałym zagęszczeniem, kondensacją poetyckiej materii, jaką chyba tylko Miłobędzka potrafi osiągnąć. W jej wierszach pojęcia, poddawane alchemicznym przemianom, osiągają stan najwyższego nasycenia sensem. Za „za” kryje się jednak także strategia bardziej jeszcze ryzykowna. Odczytane jako „zamiast” implikuje już nie tylko zamknięcie rzeczywistości w słowie, ale jej zastąpienie poezją, a więc projekt literatury, która ontologicznie w niczym nie będzie ustępowała rzeczom, która wypełni brak – każde „ciasno, ciemno i głucho”. Wreszcie, w wymiarze najbardziej tajemniczym, odsyła „za”, gdzieś „poza” – poza świat poznawalny i odczuwany jako ciasny, ciemny i głuchy, na przedpola bytu, pod podszewkę języka, w „za-wiersze”, w „za-pisanie”, w „za-myślenie”, do tego, co najbardziej pierwotne, do niewyrażalnych źródeł.  Niewykluczone, że temu przybliżaniu się do doświadczeń najbardziej podstawowych, przed-świadomych, mają służyć barwy wierszy, misterne synestezje, angażujące w proces czytania jednocześnie różne zmysły, całą uwagę, odwołujące się do wymykającej się mowie natury rzeczy. Ile języka, ile myśli tak naprawdę nam koniecznie do istnienia potrzeba – sama poetka jeszcze się waha, o czym świadczy piąty z wierszy, zostawiony jakby w brudnopisie, który przechowuje dwa warianty odpowiedzi:

wykreślić co ( drugie ) pomyślane ( słowo )
z pozostałych ( co ) trzecie zapisać
i wtedy .  .  .
wtedy. . .  ……………………………………………..
………………………………………………………………
………………………………………………………………
……………………………………………………………..
……………………………………………………………..

Jeśli uwzględnimy zawartość nawiasów, będziemy mieć do czynienia z dość jasną wykładnią zasad poetyki minimalistycznej, jeśli zaś ich treść pominiemy, otrzymamy definicję granic poezji: moment, w którym wyprzedza ona myśl i wchodzi w bezpośrednią komunię z byciem.

Za-istnienie

Zstąpienie na poziom „czystego bycia” bynajmniej nie gwarantuje jeszcze wyjścia z labiryntu, rozwikłania struktury świata. Samo „jestem” okazuje się bowiem splątane, pełne sprzeczności, niejasne. Wiersz drugi, podejmujący tę kwestię, brzmi (i wygląda) tak:

połamane poskręcane  jestem

gdzie mi tam do ciebie, do twojego  jesteś

Wolno nam pewnie czytać ten tekst jako deklarację dialogu, gotowości do otwarcia się na drugą osobę czy na istotę wyższą. Ale można i spróbować zrekonstruować na jego podstawie wykazujący pewne analogie do taktyki Białoszewskiego „wywód (do) jestem’u”, widzieć w nim apostrofę do „jestem”, wypowiadaną przez podmiot, któremu własne bycie nie wystarczy, który pragnie objąć myślą bycie bycia, jestem „jestem’u”, esencję esencji, w nadziei na jeszcze większą przejrzystość, w innym miejscu wyobrażoną jako strumień przezroczystych liter-łez kapiących z nieba, jakby z oczu Boga przywoływanego w pierwszych słowach:

mój boże,

p
r
z
e
j
r
z
y
ś
c
i
e
j
ę             za szklistym płaczem.  

A może to wcale nie łzy, lecz drabina Jakubowa, po której odbywa się też ruch odwrotny, od ziemi do nieba, i która z przejrzystości czyni najdoskonalszą formę modlitwy… Zresztą, kwestia kierunków to kolejna zagadka tej poezji; zagadka, której złożoność odbija się we frapującej poetkę strukturze słowa „donikąd”.

Za-czytanie

Słowo „donikąd” pada w kontekście rozważań nad bezcelowością „kłaniania się światu”:

Kłanianie się światuśmieszne, do nikąd

 

                                                               DONIKĄD

Najpierw występuje ono w formie „analitycznej”, sugerującej rozdział kierunku (reprezentowanego przez przyimek „do”) od miejsca („nigdzie”), wyraźną semantyczną opozycję drogi i celu, która zakłada istnienie jakiejś aktywności podmiotu, jakiegoś świadomego dążenia, choćby ów cel był jedynie ułudą, utopią. Później kierunek zrasta się z punktem odniesienia, sklejone zostają jednym słowem „donikąd”, które skądinąd kojarzy się z „donikaniem”, ciągłą redukcją, nadającą tomikowi charakterystyczny, bo dalekowschodni rys mistyczny. Podobnie i sam techniczny projekt – wierszy umieszczonych na luźnych kartkach – w połączeniu z treścią opiewającego opadające złote liście przedostatniego utworu cyklu, może nasuwać skojarzenia z poezją japońską, której najstarsza i najważniejsza antologia nosi znamienny tytuł „Dziesięć tysięcy liści”.

Choć utworów Miłobędzkiej jest, niestety, znacznie mniej, to przecież układać je można w niezliczonych konfiguracjach, niemal jak obłędny „multisonet” Queneau – rozsyłać przyjaciołom jak pocztówki, każdą w inną stronę, połączyć ze sobą wersy o tych samych kolorach, nawet zagrać w karty, na przykład w wojnę, porównując moce słów. Z tą wszakże świadomością, że w tym przypadku kombinacje nie są li tylko formalnym eksperymentem i beztroską zabawą, lecz pociągającą najwyższe konsekwencje ingerencją w porządek świata, którego integralną część stanowi poezja. Wymagają maksymalnej odpowiedzialności, przenikliwości i uwagi, totalnego za-czytania.



JOANNA KRENZ
, ur. 1989, studentka sinologii oraz filologii polskiej na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, publikowała m.in. w „Polonistyce”, „Pro Arte” i „Poznańskich Studiach Teologicznych”, członkini zespołu redakcyjnego serwisu „Pro Arte Online”.