W „Czarnobylskiej modlitwie” Swietłany Aleksijewicz słynna katastrofa ociera się o niewyrażalność. Sam wybuch reaktora i jego konsekwencje okazują się tylko jednym z wymiarów tego fenomenu, którego sens odkrywamy wraz z autorką-przewodniczką po świecie wspomnień i historii wydobytych z pamięci tych, o których inni woleliby nie pamiętać. Aleksijewicz sugeruje, że uchwycić znaczenie tego wydarzenia można tylko poprzez słowa naocznych świadków. Opowiadają nam o wszystkim żony strażaków gaszących pożar elektrowni, zmuszone do patrzenia, jak ich mężowie umierają na popromienną chorobę. Okoliczni mieszkańcy, tak przywiązani do swojej ziemi, że wbrew zdrowemu rozsądkowi i nakazom władzy nie opuścili swoich domów. Ludzie, którzy oczyszczali skażony teren.
Konstrukcja ich wypowiedzi sprawia wrażenie niepoddanej znaczącym ingerencjom; jakby jedyną rolą reportażystki było zebranie i przedstawienie zasłyszanych historii w logicznym porządku. W warstwie językowej czuć próbę wypowiedzenia tego, co trudne do wyrażenia – stąd zaznaczanie licznych pauz i przerw w monologach, a także opisy mowy ciała czy reakcji emocjonalnych umieszczone w nawiasach, tworzące specyficzne didaskalia dla tego dramatu. Autorka skrupulatnie rejestruje kolejne załamania głosu, wręcz je eksponuje, co dodaje autentyczności i tragizmu opowieściom.
Swietłana Aleksijewicz „Czarnobylska modlitwa.
Kronika przyszłości”. Przeł. Jerzy Czech, Czarne,
Wołowiec, 288 stron, w księgarniach od maja 2012Ludzie z Czarnobyla są inni. Budzą lęk, a na ich temat krążą niestworzone historie. Podobno świecą w ciemnościach. Zmieniają się w mutanty, dziwolągi. Ciała tych, którzy „umierali na Czarnobyl”, pokrywały się bąblami. Z każdym ruchem odrywały się od nich kawałki skóry i włosy. Aż do ostatniego tchnienia w klinice ostrej choroby popromiennej. Także pamiątkowa furażerka, którą oczyszczający elektrownię rekrut bezmyślnie podarował synowi, wywołała u niego raka mózgu.
Każdy z rozmówców Aleksijewicz ma coś wstrząsającego do opowiedzenia. Zdarzają się wśród nich bohaterowie i spekulanci, żołnierze i cywile, prości ludzie i wykształceni akademicy. Każdy z nich wnosi nową opowieść do utkanego ze wspomnień zbiorowego portretu, do tej próby zrozumienia motywów, które nimi kierowały, gdy byli postawieni przed trudnymi wyborami: racja stanu czy zdrowy rozsądek, własne bezpieczeństwo czy pomoc innym, sprzeciw czy podporządkowanie się rozkazowi przełożonego.
Czarnobyl jest symbolem, metaforą, punktem przełomu. Dotyka jednocześnie przeszłości i przyszłości. „Nikt nic nie rozumiał, to było najstraszniejsze” – wyznał po latach jeden z bohaterów. Zagrożenie wyczuwało się czysto instynktownie. Rola zmysłowych doznań, emocji, dźwięków, zapachów (lub ich braku) jest kluczowa dla zrozumienia paradoksalnej natury widzialnego/niewidzialnego zagrożenia Czarnobylem.
Reakcje dotkniętych katastrofą, ich zachowanie w obliczu zagrożenia, tworzą wyjątkowy portret homo sovieticus. Część Białorusinów okazała się bezradna wobec władzy, jak Segiej Gudin, filmowiec, który mimo świadomości zagrożenia wielokrotnie wyruszał filmować skażoną strefę, bo takie otrzymywał rozkazy. Inni bezgranicznie wierzyli w słowa rządzących. Ich motywacje sięgały głębiej, dotyczyły raczej istoty patriotyzmu, miłości do rodzimej ziemi, niż wierności krajowi w jego obecnym kształcie.
Przed Czarnobylem istniał „dobry atom” i „zły atom”. Ten drugi to broń kapitalistów, bomby zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki. „Dobry” to energia zasilająca żarówkę w domu. Katastrofa elektrowni pokazała, że występuje niekiedy między nimi znak równości, który stał się istotnym czynnikiem rozpadu potęgi imperium sowieckiego. Wraz z nią upadło naiwne przekonanie o możliwości okiełznania potęgi atomu. Dziś świat się skurczył. Radioaktywny pył dotarł nawet do Afryki. Wolimy o tym nie pamiętać i wybrać się na wycieczkę po Prypeci, skansenu ostatnich lat ZSRR.