„Nasza klasa” w Waszyngtonie
Theater J., Waszyngton USA

„Nasza klasa” w Waszyngtonie

Henryk Grynberg

Podstawowy błąd Słobodzianka tkwi w symetrii. Tytułowa klasa jest w jego dramacie podzielona pół na pół. Rażąca krzywda Polaków pojawia się przed żydowską i jak w klasycznym westernie pobudza do odwetu

Jeszcze 1 minuta czytania

Widziałem „Naszą klasę” Tadeusza Słobodzianka w waszytońskim teatrze żydowskim, który dla niepoznaki nazywa się „Theater J” niczym w swoim czasie warszawski „P.T.Ż.”. Izraelski dramaturg Motti Lerner, który brał udział w panelu dyskusyjnym, pochwalił zarówno wykonanie, jak i „complexity” sztuki. Obecny na widowni Jan Gross powiedział, że widział tę sztukę w Warszawie i Londynie, i że waszyngtońskie wykonanie jest najlepsze. Mnie też się podobała śmiała inscenizacja, świetna gra aktorów i pomysłowość dramaturga, ale sztuka jest oparta na błędzie.

Część pierwsza, dość słaba, jest ilustracją sceniczną pobieżnego przeglądu wydarzeń historycznych. „Complexity”, które pojawia się w części drugiej, miałoby zalety intelektualne, gdyby tematem była wojna domowa w dowolnym czasie i miejscu lub w abstracji, a nie konkretna zbrodnia zbiorowa. To, co się wydarzyło w Jedwabnem, było nieskomplikowanym, wręcz prymitywnym „ciosem w główny filar Dekalogu”. Określenie w cudzysłowie przytaczam z eseju „Horror and Art” Aharona Appelfelda, który w odróżnieniu od swojego młodszego izraelskiego kolegi widział Holokaust na własne oczy. Równocześnie i w ten sam nieskomplikowany sposób łamano w Jedwabnem drugi z podstawowych filarów cywilizacji: „Nie kradnij”. Dużo więcej „complexity” można się dopatrzyć  w ukazanym na scenie gwałcie zbiorowym, bo ofiara poczuła wtedy przyjemność, jakiej przedtem nie znała, zwłaszcza że – jak się potem okazało – największy złoczyńca, który ją pierwszy gwałcił, naprawdę ją kochał, a gdy ją prowadzono z dzieckiem na śmierć, zadał jej brutalny cios w brzuch – z rozpaczy, że nie mógł jej ratować. To robi mocne wrażenie na publiczności wychowanej przez telewizję.

T. Słobodzianek „Nasza klasa”, przeł. Ryan
Craig, reż. Derek Goldman
. Theater J,
Waszyngton USA, premiera 10 października 2012
Podstawowy błąd sztuki tkwi w założeniu, którym jest symetria. Tytułowa klasa jest podzielona pół na pół. Równomiernie rozdane są walory i wady. Nawet krzywda jest po obu stronach. Rażąca krzywda Polaków pojawia się przed żydowską i jak w klasycznym westernie pobudza do odwetu.  Wprawdzie nie może usprawiedliwić rozmiarów późniejszej zbrodni, ale staje się okolicznością łagodzącą. Lejtmotiwem jest odtąd porównywanie i wyrównywanie. Złoczyńcy znajdują się po obu stronach. Wprawdzie aż trzech Polaków bije jednego Żyda, ale nie mniej brutalny jest Żyd, który w późniejszym odwecie za odwet bije dwóch Polaków. Dwoje Żydów ginie z rąk złych kolegów z klasy, ale dwoje innych zostaje uratowanych przed dwoje dobrych. Czy takie były proporcje w Jedwabnem, lub gdziekolwiek, gdzie mordowano Żydów?

Nie mniejszym błędem jest konkluzja. Złoczyńców dręczą zjawy i wyrzuty sumienia – i wszyscy ponoszą karę. Jednego zabija kolega z klasy, drugi popada w obłęd po stracie ukochanego syna, trzeci stacza się na dno. Żydowski drań, który też traci ukochabnego syna, popełnia samobójstwo. A więc z jednej strony „complexity”, z drugiej bardzo prosty moralitet. Co więcej dobry, pobożny Żyd, któremu wymordowano bardzo liczną rodzinę w Jedwabnem, stworzył ją sobie na nowo, równie liczną w Ameryce i jest szczęśliwy, a więc krzywda została wyrównana. Bardzo uproszczona etyka zaiste. Mało tego, bo w końcu przychodzi śmierć, która oczywiście wyrównuje wszystko i ofiary wraz ze zbrodniarzami wracają do tej samej klasy. Jakby nigdy nic.

Taki moralitet byłby mądry i piękny przed Jedwabnem, ale nie po. I byłby ewentualnie do przyjęcia, gdyby sąsiedzi wzajemnie jedni drugich mordowali, jak na przykład Ukraińcy i Polacy na Wołyniu, lecz w Jedwabnem ani w żadnym innym miejscu Holokaustu nie było tego rodzaju „równowagi”. Ani sprawiedliwości, bo cechą charakterystyczną zbrodni zbiorowej, jaką był Holokaust, jest bezkarność. Bo wymierzenie sprawiedliwości było fizycznie niemożliwe. Nawet przy najlepszych chęciach, których nie było.

W waszyntońskim teatrze żydowskim wystawiono tę sztukę pod hasłem: „Remembering/Representing the Holocaust”, co jest zupełnym nieporozumieniem, bo jej założenia, komplikacje i konkluzje są nieautentyczne i – świadomie czy nieświadomie – usiłują bronić przegranej sprawy. Tak zręcznie, że późno urodzeni Żydzi klaszczą. Ja jestem na to za stary i za bardzo Polakiem, który polską sztukę widzi na wskroś.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.