Gołda Tencer w pierwszej osobie
"Golem", reż. Maja Kleczewska, fot. Magda Hueckel

11 minut czytania

/ Teatr

Gołda Tencer w pierwszej osobie

Henryk Grynberg

Gołda Tencer, Genia z najbardziej żydowskiej ulicy powojennej Łodzi, to nie tylko świetna samorodna śpiewaczka, aktorka, reżyserka. Wątpię, czy ktoś zrobił więcej, by ocalić pamięć o polskich Żydach

Jeszcze 3 minuty czytania

Jej ojciec „był zawsze jakiś taki nieobecny”. „Nie mówił o sobie, a my nie pytaliśmy”. Zwątpił w istnienie Boga i „po wojnie nigdy już nie przekroczył progu synagogi”. Podobnie było u innych. „Mama całe życie mówiła o wojnie. Ojciec nie mówił nic”. „Tato, a gdzie jest twoja rodzina?” „Nigdy mnie o to nie pytaj. Nie ma ich”. Jej ojciec miał warsztat kaletniczy i zapracowywał się, a matce „kuchnia dawała poczucie bezpieczeństwa, ratowała ją przed całym złem”. Dla dzieci wysepką bezpieczeństwa była żydowska szkoła, lecz jej tarczę „Łódź XXVII im. Pereca” nosiło się na gumkach lub agrafkach, żeby przed wyjściem na ulicę ściągnąć jak gettową opaskę. W tej żydowskiej szkole historia Żydów nie była przedmiotem obowiązkowym i „tak jak w domach nie rozmawiało się o Holokauście, tak w szkole to też był temat tabu”. Ciągle ktoś wyjeżdżał. W 1967 „maturę pisało już tylko dziesięć osób”. Jej ojciec „o wyjeździe nie chciał słyszeć”. Co by tam robił? Tu miał swój warsztat, stałych klientów, mały, zastępczy świat, zamiast tamtego, który stracił. Po antysemickim przemówieniu Gomułki jeszcze bardziej zamknął się, „jakby to się nie wydarzyło”.

Dla innych było ono jednoznaczne: „Drugi raz nie możemy lekceważyć sygnału”. „Błędu moich rodziców nie popełnię”. Błędu, że nie uciekli w porę. Popularna była piosenka Skaldów „Wśród ptaków wielkie poruszenie, te odlatują, te zostają...”. Napisała ją Agnieszka Osiecka po wyjeździe z południowej Kalifornii, gdzie zatrzymała się na parę tygodni u mnie i mojej ówczesnej żony. Z pociągu mi ją przysłała z dedykacją, bo byłem bodajże tym pierwszym, co odleciał. Obywateli drugiej kategorii nie przyjmowano na studia. Łódzkiego rabina osadzono w zakładzie psychiatrycznym, bo „zarzucał PZPR wyniszczanie społeczności żydowskiej w Polsce”. Co było oczywistą prawdą i to raczej partię i jej psychiatrów należało posłać do domu wariatów. Później głoszono, że mieli taki rozkaz z Moskwy. A dlaczego z innych krajów Żydów nie wyrzucano? Celnicy wysadzali ich z pociągu w Zebrzydowicach, w środku nocy, bez pieniędzy, twierdząc, że nie zdążą sprawdzić ich walizek, „w których nie było prawie nic”. A był „luty, przeokropny mróz”. Czy to również na rozkaz z Moskwy? Rano celnik – na rozkaz z Moskwy – „ostrym narzędziem rozerwał skórzane nesesery i kopnął je tak, że wszystko wysypało się na podłogę”. Jeśli ktoś zostawiał majątek, to do szykan należało „oficjalne zrzeczenie się majątku na rzecz Skarbu Państwa”. Jak w średniowieczu w Anglii, Francji, Austrii, Niemczech, Hiszpanii – i ponownie w Niemczech i Austrii w latach 30. XX wieku.

„XXVII im. Pereca” zamknięto. Na pogrzebie dyrektora z absolwentów była już tylko Gołda. I to ona po latach postarała się, żeby w Warszawie na Dworcu Gdańskim wmurowano tablicę z cytatem z mojego wiersza: „Tu więcej zostawili po sobie niż mieli”. „Zostawiali za sobą więcej, niż mieli, bo całą przeszłość, wspomnienia, groby rodzinne i twarze przyjaciół” – komentował jej brat, Janusz, który wyjechał do Szwecji, gdzie praktykował medycynę, prowadził orkiestrę dla wygnańców i pisał dla nich piosenki o tym, jak „przekwitły zapomniane sny”. Do pierwszoosobowej narracji „Gołda Tencer. Jidisze mame” spisanej przez Katarzynę Przybyszewską-Ortonowską włączone są marcowe wspomnienia jej brata oraz kolegów i koleżanek z żydowskiej szkoły. Pokolenia, któremu zdawało się, że „wszystkiego, co złe, doświadczyli już nasi rodzice” i że „to się nie może powtórzyć”.

1985 Cud Purymowy_ Gołda Tencer,Etl Szyc,Jerzy Walczak,Henryk Rajfer,Marek Węglarski,fot.T.Tomaszewski„Cud Purymowy”, 1985

Dalsze dzieje Gołdy związane są z Teatrem Żydowskim, który został w Warszawie bez Idy Kamińskiej, większości aktorów i publiczności. Z rozpadającym się budynkiem, gdzie na scenę przeciekał deszcz, „harcowały szczury”. Dyrektorem został Szymon Szurmiej. Gołda, która z czasem została jego żoną, twierdzi, że miał bujną wyobraźnię i dlatego trudno było zgadnąć, co w jego narracji było prawdą, a co nie. Ja bez zgadywania wiem, że zupełnie nieprawdziwa jest jego wersja występów teatru w 1967 roku w Nowym Jorku. Przede wszystkim polecieliśmy na tournée do Nowego Jorku, a nie „po Stanach Zjednoczonych”. Nie graliśmy i nie zamierzaliśmy grać sztuki Arthura Millera „Wszyscy moi synowie”, bo nie wozi się węgla do Newcastle ani samowarów do Tuły. Zatem nieprawda, że „trzeba było [tę sztukę] zdjąć”. Nieprawda, że „nagle przychodzi telegram: przerwać występy. [...] Dyspozycja z Polski dostarczona przez ambasadę, bo zaczęła się wojna izraelsko-arabska”. I nieprawda, że „impresario zapłacił gigantyczne odszkodowanie”. Wszystko to dramatyzacja Szymona Szurmieja. Wojna, o którą w tym kontekście chodzi, zaczęła się 5 czerwca i sześć dni później skończyła, a my odlecieliśmy do Nowego Jorku 12 października. Owszem, ważyły się losy: czy nas w tych okolicznościach wypuszczą, ale Kamińska – znakomita dyplomatka – przekonała władzunie, że odwołanie naszych występów zrobi bardzo złe wrażenie w świecie, a nasze występy – wprost przeciwnie. I tak się stało. Graliśmy na Broadwayu, w sercu teatralnego świata, bite dwa miesiące z popołudniówkami w weekendy, ambasada zaprosiła cały zespół na sute przyjęcie do Waszyngtonu – z którego się wykręciłem, bo zamierzałem prysnąć i bałem się wstąpić na jej teren – i obdarzyła nas butelkami polskiej wódki oraz kartonami amerykańskich papierosów. Nasz amerykański impresario nie tylko nie zapłacił „gigantycznego odszkodowania”, lecz gigantycznie na nas zarobił.

W teatrze Szurmieja grali przeważnie nieżydowscy aktorzy dla przeważnie nieżydowskiej publiczności. Poszedłem na przedstawienie jesienią 1993 roku, gdy miałem semestr na UW, i prędko wyszedłem, bo tak mówili, że nic nie rozumiałem. Nie wiem, jak sobie radzili, występując za granicą. Przypuszczam, że i tam publiczność przeważnie nie rozumiała jidysz. Z wyjątkiem Niemiec, bo podobny język. Golda opowiada, że bardzo dobrze przyjmowano budujący spektakl o Januszu Korczaku, ale nie „Pieśń o zamordowanym żydowskim narodzie”, wspaniały rapsod żałobny Icchoka Kacenelsona, naocznego świadka Zagłady, której nie przeżył. Publiczność wychodziła z sali, co moim zdaniem dobrze świadczy o dziele Kacenelsona. W Zagłębiu Ruhry ktoś podpalił hotel, w którym nocowali. Co moim zdaniem świadczy, że – niezależnie od marnej dykcji – teatr ten był potrzebny.

Katarzyna Przybyszewska-Ortonowska, „Gołda Tencer. Jidisze mame”. Wydawnictwo Edipresse Książki, 582 strony, w księgarniach od września 2019Katarzyna Przybyszewska-Ortonowska, „Gołda Tencer. Jidisze mame”. Wydawnictwo Edipresse Książki, 582 strony, w księgarniach od września 2019Szurmiejowi nigdy nie brakowało pomysłów. W 1975 roku zaprosił Idę Kamińską na obchody pięćdziesiątej rocznicy śmierci jej matki Estery Rachel Kamińskiej. Ida Kamińska, która zawsze wiedziała, jak się zachować, powiedziała wtedy ze sceny swojego byłego teatru: „Żydzi Warszawy, nie wiem, kto lepiej zrobił. Ja, która wyjechałam, czy wy, którzy zostaliście”. Nie wierzyłem, gdy pierwszy raz się o tym dowiedziałem. Myślałem, że to fantazja Szurmieja, lecz okazało się, że rzeczywiście tak powiedziała. Pytanie tylko, czy szczerze – przecież była dyplomatką. Gołda twierdzi, że jeszcze jedno zdanie padło wtedy ze sceny: „Bo wy macie swój dom, a ja już domu nie mam”, i wyjaśnia, że domem dla Kamińskiej był teatr i dlatego czuła się bezdomna. We wspomnieniach Gołdy, która przez czterdzieści lat była jego żoną, Szurmiej był bezbłędnym artystą oraz energicznym, zaradnym i zasłużonym działaczem żydowskiej kultury. Jego niewątpliwym sukcesem były występy w Hollywood, gdzie Kamińska dotarła sama, a on z zespołem. „Na widowni cała hollywoodzka elita – opowiada Gołda. – Walter Matthaw rozmawiał z nami w jidysz”. Chyba głównie z nią, bo w tym zespole nawet Szurmiej znał jidysz ledwo, ledwo. Syna, który im się urodził w 1985 roku, nie nauczyli jidysz: „Pomyśleliśmy z Szymonem, że może jednak nie”. Bez wyjaśnienia. Czy z braku wiary w przyszłość tej mozolnie przedłużanej kultury?

Niekoniecznie trzeba się zgadzać z zamaszystymi twierdzeniami Szurmieja, które bezkrytycznie przytacza jego wierna wdowa. Na przykład że kultura żydowska „to część składowa kultury polskiej” albo że „antysemityzm jest wszędzie tam, gdzie są Żydzi”. I myślę, że gdyby rzeczywiście „prasa amerykańska zaczęła nazywać Szymona [Szurmieja] Laurence’em Olivierem teatru żydowskiego”, to w książce nie zabrakłoby jakichś bliższych szczegółów. Zaskakujące jest wspomnienie ich syna z pierwszej wizyty w teatrze swoich rodziców. Ma osiem lat. Aktorzy na scenie próbują, Szurmiej siedzi na widowni. „Kończą , stoją nieruchomo, jakby zastygli w oczekiwaniu. Tata podnosi się z miejsca i krzyczy: A jebał was wszystkich pies... [...] mama , która również tam była, kryje twarz w dłoniach i zaczyna głośno szlochać...”. W teatrze Kamińskiej coś takiego byłoby nie do pomyślenia. I chyba w żadnym innym teatrze.

Dla mnie bomba„Dla mnie bomba”, Gołda Tencer, 2006, fot.  J. Barcz

Recenzje, jakie otrzymywał teatr, gdy Gołda przejęła go po swym mężu, zaprzeczają peanom, jakie o nim wygłasza w książce. Przypominano w nich o „nieufności wobec sposobu prowadzenia tej sceny przez ostatnie dekady”. Że teatrowi temu „przez lata zarzucano anachronizm, kicz i cepeliadę”. Pisano, że „zakurzona folklorystyczna buda z pejsami na rzepy” i „najgorszy do niedawna teatr w Warszawie” ma teraz szansę stać się „jej najciekawszą sceną”, że „staje się jedną z bardziej poszukujących scen w stolicy”. „Gołdo, to nadzwyczajne, co dzieje się z Teatrem Żydowskim pod Twoją dyrekcją. Odrodziłaś ten teatr. I w ogóle żydowski teatr” – napisała jej w liście Hanna Krall z okazji jubileuszu pracy na scenie. Irena Sendlerowa w swoim liście podkreśliła jej wielkie „zasługi w ratowaniu pamiątek kultury Narodu Żydowskiego”. Bo Gołda Tencer, Genia z najbardziej żydowskiej ulicy powojennej Łodzi, to nie tylko świetna samorodna śpiewaczka, aktorka, reżyserka, lecz również Fundacja „Shalom”, coroczny festiwal Warszawa Singera, kursy polsko-żydowskiej historii dla młodzieży, słynna objazdowa wystawa fotografii „I ciągle widzę ich twarze”. Wątpię, czy ktoś zrobił więcej, by ocalić pamięć o polskich Żydach.

Epilogiem tej dramatycznej opowieści jest wygnanie teatru. Jeszcze jedno wygnanie. Tyle że tym razem nie przez antysemitów, lecz Żydów. Sprzedano budynek deweloperowi. „Żydzi mnie sprzedali, Żydzi” – żaliła mi się ze łzami w oczach i niedowierzaniem. Jak gdyby wśród Żydów brakowało filistynów. Szukanie nowego domu, czy choćby przytułku, dla żydowskiego teatru to rozdział do następnej książki.

PS Przydałaby się uważniejsza redakcja i korekta. „2 maja 1945 roku, w niedzielę przewodnią, wywieziono ostatni transpoort Żydów z Łukowa do Treblinki”; „Podszedł do mnie Izaaka Bashevisa Singer”; „Izaaka Bashevisa Singer słuchał z uwagą”.