„Looper – pętla czasu”, reż. Rian Johnson

„Looper – pętla czasu”, reż. Rian Johnson

Barbara Szczekała

Na szczycie listy kuriozów „Loopera” niewątpliwie znajduje się aktorstwo. Główną rolę gra tu Joseph Gordon-Levitt, z twarzy zupełnie podobny do Bruce'a Willisa – swojego przyszłego wcielenia

Jeszcze 2 minuty czytania

Podróże w czasie, do których zaprasza nas Hollywood, nie są już tylko jednorazowym powrotem do przyszłości. Kinowi widzowie, coraz częściej wikłani w skomplikowane narracyjne gry, przemierzają filmową czasoprzestrzeń w tę i we w tę, cofają się i wybiegają w przyszłość, by po raz kolejny oglądać alternatywne wersje tych samych wydarzeń. Piętrzące się poziomy rzeczywistości, równouprawnione warianty filmowych światów, nieustanne lawirowanie między filmowymi wątkami opierającymi się uspójnieniu – oto rezerwuar filmowych chwytów, który narodził się, by łechtać filmową świadomość zapalonych kinofilów, a dziś z powodzeniem zaadaptowany został przez mainstream. Wąż zjadający własny ogon – symbol wiecznego powrotu i kolistego czasu – stał się maskotką Hollywood. Wykorzystujący tę figurę film „Looper – pętla czasu” Riana Johnsona nie ukrywa futurologicznych aspiracji. Niestety, próbuje je ziścić wyłącznie dzięki poszatkowanej narracji i wszechobecnej stylizacji.

„Looper – pętla czasu” jest synem marnotrawnym eksperymentów z filmowym opowiadaniem – jego twórcy nie odrobili lekcji płynących z takich filmów jak „12 małp”, „Donnie Darko”, „Incepcja”, „eXistenZ” czy niezależny „Primer”. Jak nakazuje filmowy nurt nazywany przez nobliwych filmoznawców puzzle films, a przez zagorzałych fanów mniej wdzięcznym mianem mindfucków, „Looper” zastawia na widzów ambitną narracyjną pułapkę, w którą – jako film mierzący zdecydowanie zbyt wysoko – sam wpada i z której nie potrafi się wyplątać.

Kansas, lata 2044 i 2074, walutą obiegową stały się sztabki srebra. Zakazane przez rząd (światowy?) podróże w czasie są domeną przestępców, którzy wykorzystują je do pozbywania się niewygodnych osobników. Nieszczęśnicy zostają schwytani i z wilczym biletem wysłani w przeszłość, gdzie egzekutor (looper) z precyzją zegarmistrza wykonuje wyrok i błyskawicznie pozbywa się ciał. Problem pojawia się, gdy nowo wybrany szef wszystkich szefów postanawia „zamknąć pętlę” i wyeliminować dotychczasowych eliminatorów. Joe (Joseph Gordon–Levitt) jest zmuszony zabić starszego o trzydzieści lat siebie z przyszłości, wikłając w zbrodnię niewinne kobiety i amerykańskie dzieci. Nietrudno się domyślić, co zrobi Joe pragnący zapobiec tragicznemu konfliktowi. Hollywood, inaczej niż antyczni Grecy, fabrykuje scenariusze, w których fatum jest możliwe do pokonania.

Jednym z nielicznych udanych elementów filmu jest przedstawienie cielesności bohaterów, na której zapętlający się czas odciska widoczne piętno. By skomunikować się ze swoim przyszłym „ja”, looperzy wycinają na przedramieniu słowa, które odtwarzają się jako blizny na ciałach ich starszych wersji. W „Looperze” czas jest równie bezlitosny jak płatni zabójcy, a miarą jego upływu nie jest pobrzmiewające zewsząd tykanie zegara, lecz ciało, którego okaleczeń nie sposób cofnąć.

Na szczycie listy kuriozów „Loopera” niewątpliwie znajduje się aktorstwo. Główną rolę gra tu Joseph Gordon-Levitt, z twarzy zupełnie podobny do Bruce'a Willisa – swojego przyszłego wcielenia. Joe i o trzydzieści lat starszy Joe bis są rozłożoną na dwa głosy wariacją na temat kinowego twardziela. Gordon-Levitt, aktor raczej eteryczny, do tej pory odnajdujący się w bardziej zniuansowanych, choć drugoplanowych rolach („Incepcja”, „Mroczny Rycerz powstaje”), został podrasowany na badassa i upodobnił się do starszego kolegi po fachu niestety nie tylko pod względem aparycji, lecz także aktorskiej metody. Choć sam Bruce Willis początkowo wydaje się autoironiczny (ale czy po „Niezniszczalnych” można inaczej?), stopniowo staje się własną niezamierzoną karykaturą. Czarę goryczy przelewa szereg warsztatowych nieudolności: kiepskie strzelaniny, nierówna dramaturgia, nużące sceny pościgów, opatrzone matriksowe spowolnienia i teledyskowy montaż, a wszystko okraszone kabotyńskim brutalizmem.

„Looper – pętla czasu”, reż. Rian Johnson.
 USA 2012, w kinach od 2 listopada 2012
Można byłoby to jednak „Looperowi” wybaczyć, gdyby nie fakt, że tak uporczywie ciąży ku wyższym rejestrom. Film, zamiast pozostać przeciętną acz znośną rozrywką, snuje pretensjonalne refleksje o przyszłości, popada w tani sentymentalizm (wzrusza postacią porzuconego dziecka) i raczy widzów błahą psychoanalizą. Rian Johnson, zamiast poprzestać na uzbrojeniu bohatera w stylową broń, za pomocą której mógłby rozprawiać się z przeciwnikami (w takt płynącej zza kadru muzyki), zupełnie niepotrzebnie wysyła go na wojnę o własne człowieczeństwo. Jej największymi ofiarami są oczekiwania widza rozbudzone przez początkowe sekwencje filmu.

„Looper” co prawda prezentuje nowe doświadczenia, lecz niefortunnie opakowuje je w zbyt przewidywalną narrację. Jeff Daniels, który gra gangstera, w pewnym momencie wypowiada słowa: „Filmy, na których się wzorujecie, naśladują inne filmy”. Trudno o trafniejszą diagnozę bolączek „Loopera”, który roztapia się w amalgamacie cytatów retro. Przedziwna stylizacja wyzuta z fabularnego uzasadnienia nie broni się nawet na poziomie estetycznym. Gordon-Levitt pastiszuje Willisa, Willis pastiszuje samego siebie z lat świetności, film pastiszuje estetykę cyberpunku i używa anachronicznych rozwiązań (na przykład komentarza bohatera z offu). Jedyna refleksja na temat przyszłości, jaka może płynąć z „Loopera”, jest natury stricte filmowej. Do czego będą nawiązywać filmy za kilkadziesiąt lat i nieudane pastisze jakich tytułów będą powstawać?