Podsumowanie – muzyka popularna
fot. Benjamin Rabe / Flickr CC

Podsumowanie – muzyka popularna

Jacek Sobczyński

Rok 2012 upłynął bez muzycznych arcydzieł, zapamietamy go głównie ze wzgledu na śmierć Whitney Houston. Nie oznacza to jednak, że był on dla muzyki popularnej rokiem straconym

Jeszcze 3 minuty czytania

To już drugi rok z rzędu, gdy najważniejsze postacie świata muzyki wychylają się przed siebie miast spoglądać w przeszłość. Jakoś mniej obrodziło podczas ostatnich 12 miesięcy w interpretacje odkurzonych klasyków, bliżej gwiazdom roku 2012 było do stylistycznego patchworku, zszywającego obowiązujące trendy w efektowną całość. To nic, że część z nich odwołuje się do historii. Na najważniejszych płytach roku nie było jej słychać.

Najważniejszych, czyli których? Oto subiektywny przegląd najjaśniejszych muzycznych perełek, jakie narodziły się w 2012 roku.

MUZYKA GITAROWA


„Ludzie są dziś przyzwyczajeni do anemicznej muzyki. Nie, żeby Swans byli jakimś antidotum, ale ja lubię dźwięki intensywne, zmuszające do zaangażowania” – stwierdził w wywiadzie dla magazynu „The Quietus” lider nowojorskiej kapeli, Michael Gira. Decybelowa kanonada, jaką Swans wystrzelili prosto w uszy widzów ubiegłorocznej edycji Off Festivalu pokazała, że ich założyciel nie kłamie. A przecież koncert był tylko zapowiedzią „The Seer” – monumentalnego wydawnictwa, którym Gira i jego zespół uczcili 30-lecie działalności. Zawartość tego dwugodzinnego kolosa przeszła najśmielsze oczekiwania. Apokaliptyczne, wielominutowe utwory Swans brutalnie wyrzucają na rubieże muzycznej ekstremy. I choć nowojorczycy z operowania potężnym dźwiękiem znani są od lat, choć pomimo swojej mocy „The Seer” zgrabnie wpisuje się w ich linię stylistyczną, nietrudno wyczuć gusta Giry – eklektyka mieszającego metalowe wybuchy, krautrockowy puls i niepokojące ballady na jednej płycie. Dzięki tej różnorodności ta, było nie było, obłędna, czy wręcz obłąkana msza dotarła do tak szerokiego grona słuchaczy, wszak obecnie Swans to najpopularniejszy zespół wśród rodzimych, muzycznych snobów. I niech tak będzie! W minionym roku cymbalistów było wielu, ale żaden nie śmiał zagrać przy Michaelu.

Zresztą okołorockowa starszyzna plemienna miała się ostatnio wyjątkowo dobrze. Upiorno- jarmarcznym (te teksty!) albumem „Bish Bosch” przypomniał się Scott Walker – jeden z najbardziej osobnych twórców amerykańskiej alternatywy. W świat przybrudzonego rocka lat 70. na swoim „Psychedelic Pill” przeniósł się Neil Young, a przecież ten sam twórca ledwie kilka miesięcy wcześniej wydał folkowy, wypełniony coverami krążek „Americana”. Bardzo udane płyty wypuścili Dinosaur Jr., Jack WhiteLee Ranaldo, post-punkową petardę odpaliła powracająca po dwóch dekadach formacja Public Image Limited, a niczym diabeł z pudełka albumem „Allelujah! Don’t Bend! Ascend!” wyskoczył długo milczący zespół Godspeed You! Black Emperor, któremu znów nie potrzeba było słów, by znakomicie sportretować ostatnie drgawki sunącej ku przepaści cywilizacji.

Seniorzy czarowali budowaniem klimatu, młodzi woleli po prostu grać świetne piosenki. Przy rozpiętym między waszyngtońską sceną hardcore’ową a nowoczesnym indie-punkiem „Attack On Memory” formacji Cloud Nothings wraca magia lat 90., przywołana dzięki charakterystycznym brzmieniom Steve’a Albiniego, lidera Shellac i producenta tej płyty. Ich „Fall In” to jeden z najbardziej chwytliwych singli ubiegłego roku. Ciekawe, czy zmieściłby się na „Celebration Rock” kanadyjskiego duetu Japandroids. Trudno w to uwierzyć, ale ich drugiemu albumowi udało się przeskoczyć kapitalne, najeżone ponadczasowymi singlami „Post-Nothing” sprzed czterech lat. Nie znam drugiego zespołu, który tak ostentacyjnie strzykałby rockowymi hitami, nie potrafię wyjść z podziwu, jak też Kanadyjczycy mogą być zarazem tak dojrzali i gówniarscy. „Celebration Rock” ma w sobie epicki oddech stadionowego szaleństwa, urok pijackiej, rockowej imprezy i nostalgię za młodością, która już nigdy nie wróci. Dlatego ja wracałem do tej płyty bezustannie.

Posłuchaj także: Alt+J, Ariel Pink’s Haunted Graffiti, Grizzly Bear, Tame Impala, The Men, The Shins

 
POP

Burze zza Oceanu nadeszły niemal równolegle, waląc piorunami w środowiska hipsterów niedzielnych i wytrawnych. Ci pierwsi mieli „Born To Die” Lany Del Rey, cudownego wytworu amerykańskich badaczy opinii, drudzy – żywy zlepek aktualnych trendów internetowych, tajemniczą Kanadyjkę Grimes i jej krążek „Visions”. Podobno kariery obu są od początku zaprogramowane niewidzialną ręką rynku, a ich artystyczne osobowości są jedynie odpowiedzią na społeczne zapotrzebowania. No i co z tego? Oba projekty (chyba to słowo-wytrych najlepiej pasuje do zjawisk, rzekomo wygenerowanych przez sztaby specjalistów) zaskakują spójną wizją artystyczną i świetnym songwritingiem. Zanurzona w amerykańskiej mitologii Lana Del Rey i Pinterestowo-Tumblrowa Grimes są jak Yin i Yang, tęsknotę uzupełniają cyfrowym śpiewem przyszłości, rozmarzone ballady futurystycznym, dziewczyńskim popem. I jeszcze coś – obie w erze zaniku popularności teledysków twardo stawiają także i na tę formę produkcji wizerunku, a ilustrujące ich piosenki klipy należą do najciekawszych muzycznych obrazków, jakie powstały w 2012 roku.

Mimo wszystko stawiam jednak na londyńczyków z The XX – mistrzów kreowania intymnej przestrzeni, pionierów melanżu zwiewnych, płaczących gitar z garażową elektroniką. Środowiskowe zarzuty wobec „Coexist”, drugiego albumu Brytyjczyków, których autorzy posądzają zespół o bezczelną kalkę własnego debiutu, są idiotyczne. Na Boga, co przedstawiający tak oddzielną wizję muzyki artyści mogliby zamiast tego zrobić? A poza tym trudno nie zestawić ekshibicjonistycznej liryki The XX z ekstrawertyczną wrażliwością sieciowej społeczności. Tej samej, która wywindowała ich do poziomu megagwiazdy.

Porcję miejskiej melancholii zaserwowali długo wyczekiwani Chromatics, którzy na gargantuicznym „Kill For Love” pożenili mglisty shoegaze z synth-popem lat 80. Wierny fascynacji brzmieniami tej samej dekady pozostał George Lewis Jr. Jego „Confess”, nagrane pod szyldem Twin Shadow, brzmi jak wypadkowa new romantic z szybkim, gitarowym rockiem dla kierowców. Byli jeszcze debiutanci z Purity Ring, na „Shrines” zjawiskowo odświeżający współczesny pop na bazie sampli z słonecznego r’n’b, dubstepu, witch house’u oraz lekko przerażających, pamiętnikarskich tekstów wyśpiewanych słodkim głosikiem wokalistki Megan James. I skandalicznie niedocenione brooklyńskie Lemonade – autorzy „Diver”, bodaj najbardziej zmysłowego albumu ostatnich 12 miesięcy, na którym metalicznie chłodna elektronika przecina się z gorącymi promieniami wakacyjnego popu. Znacie? No właśnie…

Posłuchaj także: Bat For Lashes, Beach House, Fort Romeau, How To Dress Well, Iamamiwhoami, Jessie Ware

ELEKTRONIKA

Deklaracja „słucham elektroniki” brzmi w 2013 roku tak ogólnikowo, jak słowa: „słucham rocka, rapu, reggae, metalu, techno i drugiej szkoły wiedeńskiej”. Czy wór, mieszczący w sobie tyle osobnych zjawisk, może uczciwie egzystować pod jedną metką?

Jeśli tak, to po jego rozwiązaniu wypadnie na pewno debiutancki „Held” Holy Other – bodaj najważniejszego przedstawiciela, wyrosłego z efemerycznej sceny witch house’owej. Jego długogrający debiut poprzez systematyczne nawarstwianie dźwiękowych tekstur może zostać uznany za kontynuację gatunku, ale Holy Other stawia głównie na duszny, Burialowski klimat (i tak jak u niego, oniryczny nastrój potęguje tu szarpanie zsamplowanych wokali). Z innej szkoły pochodzi Actress – nakładający na „R.I.P.” brzmienie klubowego garażu na zapętlone, ambientowe kolaże. Następcę słynnej „Cosmogrammy” wydał Flying Lotus – na płycie „Until The Quiet Comes” mniej jest futurystycznych eksperymentów, więcej powrotów do hip-hopowych korzeni i psychodelicznego soulu, tym dobitniej udowadniających wszechstronność tego producenta. Tanecznym odpowiednikiem Flying Lotusa jest Lindstrom – autor rozbuchanej space-disco opery „Six Cups Of Rebel”. A przecież to w 2012 roku oficjalnie światło dzienne ujrzał self-titled Azari&III – fenomenalna lekcja wiedzy o nowojorskiej muzyce dyskotekowej ostatnich czterech dekad, skondensowana w ledwie godzinnym albumie. I bądź tu mądry z znalezieniem dla nich wszystkich wspólnego mianownika.

O wiele łatwiej wskazać album, który na ich tle pysznił się niczym egzotyczny kwiat. Tegorocznym królem polowania został barcelończyk John Talabot, autor hipnotyzującego, absolutnie nieprzewidywalnego „Fin”. Muzyk – podróżnik, entuzjasta plemiennego rytmu ubranego w balearyczną formę. „Fin” brzmi jak dyskoteka w samym sercu dżungli, gdzie zabawa trwa w najlepsze przy samplach z trzasków gałęzi, szelestu krzaków, odgłosów tropikalnego ptactwa. Albo soundtrack do nocnej schadzki na środku opustoszałej plaży, podsycanej romantycznym wokalem ściśle współpracującego z Talabotem Pionala. Tak silnie plastycznego, atakującego intensywną synestezją albumu nie było od dawna. I już pomińmy fakt, że co najmniej połowa z zawartych na nim piosenek mogłaby zostać parkietowymi przebojami – ta płyta obroni się nawet bez podobnych rekomendacji.

Posłuchaj także: Crystal Castles, Lone, Mala, Paul Kalkbrenner, Shackleton

CZARNE BRZMIENIA

Niby świetnie, a w sumie trochę nudno, bo Frank OceanKendrick Lamar odskoczyli od reszty konkurencji tak daleko, że nikt nie był w stanie zrzucić ich nawet z pierwszych miejsc większości podsumowań opiniotwórczych mediów muzycznych na całym świecie. Dlaczego? Ponieważ dziś muzyka potrzebuje wielkich osobowości.

Niesamowita jest droga Franka Oceana na muzyczny Olimp. Zaczął od szlifowania swoich umiejętności jako najłagodniejsze gardło w rapowo – chuligańskim kolektywie Odd Future, w międzyczasie wydał niezwykle obiecujący, stylizowany na kasetowe nagranie mixtape „Nostalgia, Ultra”, by w ukazanym się na rynku w połowie minionego roku albumie „Channel ORANGE” zaprezentować się jako najbardziej wszechstronny soulowy głos swojego pokolenia. Czasem wokal Franka płynie zawieszony w elektronicznym, sennym sosie rozmytych brzmień, by za chwilę efektownie ozdobić mocny, funkowy klawisz. Najpiękniejsze elementy pomarańczowej układanki dzieją się jednak na drugim planie – trudno wychwycić dziesiątki smaczków, sampli, chórków nawet po kilku przesłuchaniach. Jakby tego było mało, Kalifornijczyk jest autorem „Pyramids” – najlepszego singla ubiegłego roku, kompozycji misternej, w której najpełniej ujawnia swój autorski talent. Od udomowionego dresiarza do niekwestionowanego króla nowego soulu – a wszystko w zaledwie kilkanaście miesięcy.

Pozostający nieco w cieniu swojego śpiewającego kolegi raper Kendrick Lamar ma z pewnością sporo do powiedzenia. Ot, choćby historię swojego życia w gangsterskim Compton, opisaną na doskonałym „Good Kid, m.A.A.d City”. Kogoś takiego Kalifornia jeszcze nie wydała – Lamar nie przybiera pozy ulicznego twardziela, jest raczej obserwatorem strasznych wydarzeń, które nauczyły go dorosłości. Nieco wrażliwy, trochę niedopasowany, przypomina ganiającego z aparatem po brazylijskiej faveli bohatera „Miasta Boga” Fernanda Meirellesa. A przy tym emanuje z niego pewność człowieka, który wypowiada każde słowo konkretnie i w konkretnym celu. Teraz amerykańskie media celują, jak szybko pieszczoszek już nie tylko rapowego audytorium („Good Kid, m.A.A.d City” tylko w pierwszym tygodniu sprzedaży rozeszło się w ilości 240 tys. kopii) da się pożreć showbusinessowej hydrze. Jeśli Lamarowi uda się jej uciec, Stany zyskają bodaj najważniejszego rapera od czasu młodego Nasa.

Trafiła się w 2012 roku jeszcze jedna płyta, która w odróżnieniu od powyższych albumów najczęściej zajmowała czołowe pozycje w zestawieniach… najgorszych albumów sezonu. Czy faktycznie „Money Store” Death Grips zasłużyła sobie na tak surowe potraktowanie? Absolutnie nie – pełnowymiarowy debiut istniejącej od zaledwie dwóch lat formacji z Sacramento jest krążkiem tak ciekawym, jak nieprzystępnym. Kluczem do odczytania propozycji Death Grips jest estetyka found footage, której przedstawiciele konstruują całość z znalezionych uprzednio, nieprzystających do siebie fragmentów innych dzieł. „Money Store” przypomina album złożony z znalezionych na śmietnisku odpadków. To muzyka radykalna, skrajnie brudna, odpychająca natężeniem hałasu, rozrywającymi uszy elektronicznymi i noise’owymi samplami oraz koszmarnymi tekstami niechlujnie rapującego Stefana Burnetta. Ale czy nie za podobną obskurność masy pokochały punk rocka? Pod „Money Store” mógłby podpisać się Harmony Korine – to ta sama trashowa wrażliwość artysty, który piękna doszukuje się pod pierzyną brudu i wymiocin.

Posłuchaj także: El-P, Georgia Anne Muldrow, Nas

*

Powyższe podsumowanie i tak traci na znaczeniu przy zerknięciu na czubek listy najlepiej sprzedawanych płyt na świecie w 2012 roku. Na pierwszym miejscu znajduje się Adele z krążkiem „21”. Tak, to album wydany dwa lata temu.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.